Metoda na głoda (Mdr 11,22-12,2; Ps 145; 2 Tes 1,11-2,2; J 3,16; Łk 19,1-10)
Swoją drogą lektura ksiąg biblijnych stanowić może doskonałą metodę na radzenie sobie z życiem. Czasem przydałoby się nam dozować sobie biblijne wersety w małych dawkach – wystarczy jedno zdanie, powtarzane w sercu przez cały dzień, tydzień, rok. Werset docierający tam, gdzie coś w nas chwiejne, słabe, głodne właśnie.
Weźmy choćby taki powszedni głód akceptacji, tego, żeby ktoś pokochał nas takimi, jacy jesteśmy, żeby zobaczył w nas wartość. Pismo mówi o Bogu: „Miłujesz bowiem wszystkie stworzenia, niczym się nie brzydzisz, co uczyniłeś, bo gdybyś miał coś w nienawiści, nie byłbyś tego uczynił”.
Może dręczy nas pragnienie tego, byśmy dostali drugą szansę, głód poczucia, że nie wszystko stracone: „Nad wszystkim masz litość, bo wszystko w Twej mocy, i oczy zamykasz na grzechy ludzi, by się nawrócili”.
Albo doskwiera nam głód wsparcia, tego, by ktoś podtrzymał nas w zwątpieniu. Czytajmy, bo są tacy, którzy chcą nam powiedzieć: „modlimy się zawsze za was, aby Bóg nasz uczynił was godnymi swego wezwania, aby z mocą udoskonalił w was wszelkie pragnienie dobra oraz czyn [płynący z] wiary”.
A może, w końcu, budzi się w nas pragnienie, by ktoś nas uratował, wyrwał ze zła? I na to znajdziemy odpowiedź: „Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło”.
Zatrzymać się nad Biblią to pozwalać, by mówił do nas Bóg. Nie wydarzenia z naszego życia – sytuacje, którym nie sprostaliśmy; ludzie, których zawiedliśmy; stracone okazje; niewykorzystane możliwości. Nawet nie my sami (wszak nikt tak nie potrafi bluzgać na mój temat, jak ja), ale Bóg. To On chce nas uczyć, On zna prawdę o nas, On rozumie.
Po wypłacie (Rz 11,29-36; Ps 69; J 8,375-32; Łk 14,12-14)
Przyznać się do tego, że liczymy na odpłatę, jakoś głupio. Czego właściwie wymaga od nas Jezus, każąc zapraszać na ucztę ułomnych, niewidomych i chromych? Mówi: „będziesz szczęśliwy, ponieważ nie mają czym tobie się odwdzięczyć”. Czyli mamy nie liczyć na ludzką odpłatę, tylko wypatrywać, kiedy odpłaci nam Bóg? Czy tu nie chodzi o to samo – i tak, i tak przecież czekamy, aby ktoś potraktował nas tak, jak się nam, za wyświadczone dobro, należy...?
Jednak sprawa relacji „ja – Bóg – mój bliźni” to nie sprawa chłodnych kalkulacji, ale serca. Jeśli dziecko przybiega z dumą do rodziców, by pochwalić się im swoim dobrym uczynkiem – otrzymuje pochwałę. Ale otrzymuje również miłość – i to z tego tylko powodu, że istnieje, a nie dlatego, że ułożyło buty w równym rządku.
Motorem naszego działania ma być nie to, co spodziewamy się otrzymać, ale świadomość, że pozwolono nam coś ofiarować drugim. Jeśli bowiem mam powód do radości, do wyprawienia uczty – to dlatego, że uprzednio coś od Boga otrzymałam. Jeśli możemy coś dać ludziom, to dlatego, że coś od Boga otrzymaliśmy – jakiś talent, umiejętność, zdrowie, trochę czasu. Umieć się cieszyć z tymi, którzy w konkretnej sytuacji mają mniej od nas (ta sytuacja często się odwraca, bo i my stajemy na miejscu ułomnych, niewidomych i chromych – tych, którzy nie mają) – to ważna umiejętność. To straszne, kiedy ludzie zamykają się w getcie sytych, nie potrafią się dzielić. W kontekście wiary – ta umiejętność oznacza, że i w sobie widzimy dłużnika. Jeszcze głębiej – wynagrodzonego, zanim jeszcze zdołaliśmy coś dobrego uczynić.
Rośnie! (Rz 12,5-16a; Ps 131; Łk 11,28; Łk 14,15-24)
Oto minął kolejny paskudny dzień, kiedy (po pierwsze) rzeczy proste okazały się trudniejsze, niż ustawa przewiduje; (po drugie) rzeczy zwyczajne stały się nadzwyczaj skomplikowane i (po trzecie) przyplątało się do licha i trochę drobiazgów, na które nikt o zdrowych zmysłach nie czeka z utęsknieniem (prawdopodobnie każdy może wstawić tu swoją osobistą wyliczankę). W wieczory takie jak ten dociera do mnie prawda, jak niewiele znaczę, jak mało mogę, jak tzw. życie mnie przerasta.
W tym kontekście czytanie z Listu do Rzymian pokazuje właściwą perspektywę – nie wymaga się od nas doskonałości, w znaczeniu wyrabiania 200% normy na każdym polu. Nie, mamy uprawiać co najwyżej małe poletko, dla pożytku wszystkich: „bądź dar proroctwa – [do stosowania] zgodnie z wiarą; bądź to urząd diakona – dla wykonywania czynności diakońskich; bądź urząd nauczyciela – dla wypełniania czynności nauczycielskich; bądź dar upominania – dla karcenia”. Tak, oczywiście nie jest ono wcale takie małe – a jednak, przyznajmy, jest niewielkie wobec tej idealnej przestrzeni, którą częstokroć sami sobie wyznaczamy. Bo kto by nie chciał robić tego, znać się na tym, w tamtym nie odstawać, ba, w tamtym to nawet poradzić sobie małym palcem u lewej nogi.
Ironizuję? Może. Ale dziś naprawdę mam dość własnych marzeń o doskonałości. Jaka to ulga zrozumieć, że pewne rzeczy Ty zrobisz lepiej. Jak dobrze uświadomić sobie, że nad wszystkim czuwa Bóg – w końcu to On posadził to najmniejsze z wszystkich ziarno gorczycy, które przecież ciągle rośnie. Nawet mimo mojego nikłego w tym udziału :-).
Zobacz, na co mnie stać! (Rz 13,8-10; Ps 112; 1 P 4,14; Łk 14,25-33)
Czy mnie stać na chrześcijaństwo? Bo przecież, któż z nas, „chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie wpierw i nie oblicza wydatków, czy ma na wykończenie?”. Co, jeśli uznam, że mnie nie stać? Że miłość jest za trudna, że nie dam rady? Współczesność podsuwa tu kapitalne rozwiązanie: zawsze mogę wziąć kredyt, zaczerpnąć z Bożej miłości. Moją zdolność kredytową wyznaczają tu wiara, pragnienie Boga, pokora…
Problem polega jednak najczęściej na tym, że my nic nie kalkulujemy i wcale a wcale nie jesteśmy przewidujący. Bo przecież nasz udział w niedzielnej mszy powinien Pan Bóg przyjąć z pocałowaniem ręki. A jeśli jeszcze modlimy się co dzień, czy nawet – nie daj Boże – odwiedzamy katolickie portale, to czegóż chcieć więcej?! Pewnie miejsce w niebieskim panteonie mamy zapewnione…
Być może. Tyle że Jezus, który wyrzekł się ojca i matki, zdradził nadzieje swego narodu, zrezygnował z tego, co mógłby mieć, a w końcu zmarł w samotności – mieści się w innej skali, należy do zupełnie innej kategorii. Dlatego warto rozważyć – na zimno – wszystkie za i przeciw: czy mnie stać na to samo?
Poszukiwany, poszukiwana (Rz 14,7-12; Ps 27; Mt 11,28; Łk 15,1-10)
„Każdy z nas o sobie samym zda sprawę Bogu” – to szczególna teza. Bo i „każdy” (więc także ja), i „zda sprawę” (co zakłada odpowiedzialność za wszystko, co czynię), i „o sobie samym” (czyli nie o bracie i sąsiedzie), i Bogu (więc Stwórca zwraca na mnie uwagę i obdarza mnie wolnością). Może nas to cieszyć (bo w końcu sprawiedliwość dosięgnie krzywdzicieli), złościć (bo miło jest czasem żyć „po swojemu”), niepokoić (zważywszy na to, co obciąża nasze sumienie), albo pobudzać do ufności (co nam pozostaje, jak nie Boże miłosierdzie).
Namysł nad tą prawdą ma doprowadzić do naszego nawrócenia. Jak mówi Jezus – „radość powstaje u aniołów Bożych z jednego grzesznika, który się nawraca”. Bóg bowiem nie oszukuje – skoro chce nas przy końcu świata przepytać z tego, jak żyliśmy – to znaczy, że tu, na ziemi, mamy szansę wybrać dobro. Bóg nie będzie przecież pytał o to, na co nie miałam wpływu – ani o czas, ani o kraj, ani o rodzinę, w której się urodziłam. Będzie pytał o to, jakich dokonałam wyborów. Ile razy mogłam rzucić kamieniem – ale nie rzuciłam. Ile razy mogłam dać coś dobrego – ale zachowałam to dla siebie. On wie, ile razy mogłam wiarę stracić, ile razy pogłębić.
I na dziś najważniejsze – jestem drachmą, którą Bóg sam chce odnaleźć.
Łaska gorliwości (Ez 47,1-2.8-9.12 lub 1 Kor 3,9b-11;16-17; Ps 46; 2 Krl 7,16; J 2,13-22)
Myślę sobie: czy Bóg by mnie wygonił? Gdyby Jezus dzisiaj odwiedził świątynię, w której się modlę, czy wygnałby mnie, tak jak kupców dwa tysiące lat temu? Albo raczej: gdyby spojrzał na mój stosunek do Kościoła, miejsce, jakie w nim zajmuję, gdyby spojrzał na to, jak rozumiem i przeżywam własną wiarę i relację z Bogiem – czy napełniłoby Go to smutkiem i gniewem?
Kościół ma być dla mnie przestrzenią świętą, wiarę trzeba traktować jak najpoważniej, ponieważ dotyczy najpoważniejszych spraw – mojego istnienia, mojego być albo nie być. Postać Jezusa, który jest pełen gniewu, jest mi bliska. Nie dlatego, że pokazał „im”, gdzie jest „ich” miejsce. Dlatego że walczy o mnie, że gorliwość o Boży dom każe Mu upomnieć się o moją duszę.
Koperta (Rz 16,3-9.16.22-27; Ps 145; 2 Kor 8,9; Łk 16,9-15 (z dnia) lub Syr 39,1a.5b.6-10; Ps 37 Mk 1,17; Mt 16,13-19)
Zasada znana: „Kto w drobnej rzeczy jest wierny, ten i w wielkiej będzie wierny; a kto w drobnej rzeczy jest nieuczciwy, ten i w wielkiej nieuczciwy będzie”. Prawdopodobnie jednak niewielu z nas pisane są wielkie rzeczy: zarządzanie dużym majątkiem, obracanie wielkimi sumami, władza polityczna, lśnienie w światłach rampy, bycie idolem dla wielu… Być może zresztą chodzi nie o różnicę między ubogim i skromnym a sławnym i bogatym, a raczej o to, co możemy zobaczyć oczyma wiary. W tym, co robimy rozstrzyga się przecież nie tylko nasze jutro ziemskie, ale i to niebieskie, wieczne. Jeśli opuszczę kątki przy myciu podłogi, w ziemskiej perspektywie niewiele to znaczy (i tak nikt tam nie zagląda). A w niebieskiej? Czy zwykła dokładność, rzetelność w tym, co robię, ma wieczny sens?
Modne dziś hasła zarządzania czasem, samorealizacji, inwestowania i myślenia o przyszłości nie są być może takie głupie. Cała otaczająca nas materialność może przecież służyć dalekiemu celowi… Moja siostra, świeżo upieczona mężatka, ma zwyczaj wkładania pieniędzy do białych kopert, charakterystycznie opisanych: „woda” (płacona raz na trzy miesiące), „pralka” (marzenie młodej gospodyni), „wakacje” (trzeba uciułać trochę). Mówi, że to szalona satysfakcja wrzucić grosik do „pralki” zamiast kupić chipsy. Być może należałoby więc poradzić i jej, i sobie, byśmy założyły jeszcze jedną kopertę, z napisem „niebo”. Może wtedy, metodą małych kroczków, uda nam się o tym nie zapomnieć…