Okazuje się, że aż tak bardzo się od siebie nie różnimy. Niewola grzechu, w której wszyscy tkwimy, to przecież nie religijny banał...
Pierwsze skojarzenie? Więzień jako człowiek budzący litość i współczucie? Czy raczej ktoś, od kogo trzeba się odseparować, kto nam zagraża, kto skrzywdził, może skrzywdzić znowu? Niepokój, uraza, podejrzliwość – czy trudno się dziwić?
A co z tymi, którzy zostali uwięzieni niewinnie? Którzy cierpią niesprawiedliwie? Którzy płacą własnym życiem za wierność przekonaniom, za wiarę? Co z tymi, których przemoc i niewola dotykają wprawdzie nie w murach więzień, ale jak najdosłowniej?
Dlaczego w ogóle pocieszać? Dlaczego nie na przykład: wspierać, przebaczać, pouczać? I skąd brać potrzebną tu siłę? Przecież nie z jakiegoś poczucia własnej wyższości, nie z dziecinnego przekonania o „dobrym sercu rozbójników”…
*
„Bóg zaszczepił w sercu każdego mężczyzny i każdej kobiety niepohamowane pragnienie szczęścia i spełnienia (…) Wewnętrzny »kompas«, który [ludźmi] kierował w poszukiwaniu szczęścia, traci swój punkt odniesienia, a pragnienie władzy, posiadania i żądza przyjemności za wszelką cenę prowadzą ich do otchłani smutku i cierpienia” (Franciszek, Orędzie do młodych 2016). O kim jest tu mowa – czyż nie o nas wszystkich? Czyż nie nosimy w sobie pragnienia szczęścia? Czyż przez grzech nie straciliśmy swego kompasu? Czy pragnienie władzy, posiadania i żądza przyjemności nie prowadzą nas prosto w otchłań?
Zło, które miało przynieść nam pomyślność, zaowocowało nieszczęściem. Czuliśmy się silni, niezależni, niezwyciężeni… A tak naprawdę jesteśmy słabi, przegrani, zniewoleni. Zginiemy, my wszyscy zginiemy, jeśli miłosierny Bóg nas nie odnajdzie, nam nie przebaczy, nas nie uwolni.
Okazuje się, że aż tak bardzo się od siebie nie różnimy. Niewola grzechu, w której wszyscy tkwimy, to przecież nie religijny banał, a fakt, która naznacza naszą codzienność, naszą przeszłość i przyszłość. I to nie tylko naszą własną – ale i ludzi krzywdzonych, wykorzystywanych, niszczonych przez zło innych. Taki świat jest przerażający. Nie potrafimy się ochronić. Dlatego potrzebujemy siły.
*
Niekiedy, nawet nieświadomie, pojmujemy świadczenie miłosierdzia jako słabość, naiwność, niezdolność do wyciągania konsekwencji. Życie jest twarde, trzeba być twardym – mówimy. Tymczasem tradycja Kościoła uczy nas, iż jest ono wyrazem wszechmocy Boga. W przypowieściach Jezusa (choćby tych o zagubionej owcy, o zgubionej drachmie i czy o synu marnotrawnym) Bóg „nigdy nie uważa się za zwyciężonego, dopóki nie sprawi, że poprzez współczucie i miłosierdzie zniknie grzech i pokonane zostanie odrzucenie”. Miłosierdzie jest tu „ukazane jako siła, która zwycięża wszystko, która wypełnia serce miłością i pociesza przebaczeniem” (Franciszek, Misericordiae vultus).
Miłosierdzie wobec więźniów nie ma więc w sobie nic z sentymentalizmu. Pocieszanie – nic z poczucia wyższości. Nawet nasza bezsilność (bo któż z nas tak naprawdę jest w stanie zmienić ich położenie?) jest tutaj przestrzenią łaski: zaufania silnemu Bogu, który nie ugnie się pod presją, nie zawróci z drogi, ostatecznie zwycięża zło.
*
W tym miejscu stajemy wobec innych w roli świadka. Bo paradoksalnie to nie o nasze słowa, nasze życzliwe postawy czy nasze wsparcie w pierwszym rzędzie tu idzie. Ale o świadectwo innego Skazańca – Jezusa, który z nas nie zrezygnował. Który wydał się na uwięzienie i na śmierć, byleby nikogo z nas nie stracić. Który przebacza grzech, wyrywa z mocy zła, daje szczęście. W tym jest nadzieja, tu jest fundament pocieszenia.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |