Katolik bez certyfikatu

Justyna Nowicka

publikacja 16.12.2012 22:38

Jezus w środku mętnej wody?

Katolik bez certyfikatu Józef Wolny/Agencja GN Dziwne jest piękne.

W podaniach o świętym Franciszku możemy znaleźć opowieść o tym, jak Biedaczyna z Asyżu poszedł nawrócić sułtana. Nie poszedł tam jednak z wojskiem, ani nawet z groźbami, co wprawiło sułtana w spore zakłopotanie. Najzwyczajniej w świecie nie wiedział jak ma się zachować. Do tej pory myślał, że religię szerzy się siłą.

Znamy takie zakłopotanie również z Ewangelii, kiedy okazało się, że Jezus nie przyszedł po to, by stanąć na czele rewolucji, by obalać władców, by ogniem i mieczem zaprowadzać Królowanie Boga. Bóg na narzędzie swojego królowania wybrał Słowo-Syna i słowa Ewangelii, które są świadectwem, jakie Syn dał o Trójjedynym.

Wiara jest łaską, którą daje Chrystus. Ale pozwala, by człowiek ją odrzucał. Warto zdawać sobie sprawę – wciąż na nowo – że to Bóg jest źródłem przemiany serca. Oczywiście mam prawo dać świadectwo o moim życiu z Bogiem, ale powinno ono oddziaływać mocą prawdy, autentyczności i… cierpliwości. Ja głoszę Słowo Boże – mówi ojciec Andrzej Madej, oblat, duszpasterz katolików w Turkmenistanie – ale nie ode mnie zależy, czy ktoś zdecyduje się przejść na chrześcijaństwo. Jeżeli muzułmanin nie stanie się formalnie katolikiem, ale będzie bardziej człowiekiem sumienia, będzie gorliwiej szukał prawdy, otwierał się na Królestwo Boże – to mnie ucieszy. Tajemnicą pozostanie, co w nim już należy do Królestwa Niebieskiego, czego dotknęła już Ewangelia. Nie mam mentalności najeźdźcy, chcę cieszyć się okruchami dobra w drugim człowieku (Szymon Hołownia, Last minute, 24h chrześcijaństwa na świecie). Wiemy nie od dziś, że niektórym wielką trudność sprawia sianie, kiedy, tak jak ojciec Madej, pewnie nie będą oglądać plonów swojej pracy. Być może zobaczą je przyszłe pokolenia. Mądrość jednak wymaga, by nie poddawać się pokusie spłycania, czy sprowadzania religii do zbioru zasad i ich przestrzegania. Cierpliwe poszukiwanie, odejścia i powroty, wbrew pozorom wymagają większej odwagi i radykalizmu, niż nakłanianie do sprawowania rytuałów. Takie postawy nie prowadzą do wychowania dojrzałego człowieka. Bo kiedy znika mniej lub bardziej wygodna, ale bezpieczna otoczka zasad i reguł, kiedy trzeba zmierzyć się ze światem, gdzie nie ma uporządkowania, wtedy ten zewnętrzny pancerzyk pęka i odsłania bezbronnego człowieka. Brak mu wewnętrznego szkieletu – konstrukcji, być może okupionej błędami, poszukiwaniem, zwątpieniem i niewiadomą – ale pozwalającej na dojrzałe odnalezienie się, jako chrześcijanin, w rozmaitych środowiskach.

Nie trzeba się bać, że zgoda na to, by człowiek szedł własną drogą odkrywania prawdy jest jednoznaczne, z poparciem relatywizmu. Dążenie do prawdy jest w gruncie rzeczy dojrzewaniem do niej. Na to trzeba czasu, niekiedy całych lat, zanim człowiek odkryje ją w Jezusie. Tylko taki świadomy i wolny wybór może później zaowocować autentycznym, wiarygodnym świadectwem.

Tak ukształtowany w wierze człowiek, nie musi obawiać się podjęcia wezwania papieża Jana XXIII z mowy inauguracyjnej na Soborze Watykańskim II, by otworzyć (aggiornamento) Kościół na świat współczesny. By błędy i trudności zwalczać lekarstwem miłosierdzia a nie surowością. By Kościół stał się bliższy ludziom. Bo jeśli Kościół ma ukazywać Oblicze zbawiającego Boga, to na pewno nie da się tego osiągnąć przez zwiększenie dystansu. Z dużej odległości oblicze Boga (jakim jest Kościół) staje się mniej rozpoznawalne, bardziej obce.

Oczywiście owo otwarcie nie jest marketingowym chwytem, łaszeniem się do potencjalnego klienta. Otwartość zakłada także postrzeganie świata w sposób krytyczny (nie krytykancki!), by – miejmy nadzieję – uczynić go choć trochę bardziej przemienionym miłością.

Mimo tych deklaracji często w przestrzeni publicznej pojawia się taki język wypowiedzi, który sprawia, że wielu katolików dokonuje niejako samowykluczenia, reagując w ten sposób na atak czy krytykę, która nie jest połączona z miłością, a jedynie z używaniem Ewangelii do udowodnienia własnych racji. Eleganckimi argumentami otwiera się wtedy drzwi Kościoła, ale nie po to, by kogoś zaprosić, ale by wypchnąć inaczej myślących.

Ważnym krokiem do tego, by Kościół stał był wiarygodnym świadkiem zbawienia jest postawa wobec grzeszników. Kościół jest przecież wspólnotą grzeszników, którym wybaczono, ale nie stali się przez to bezgrzeszni. Konieczne jest, byśmy z podobnym zrozumieniem i miłosierdziem podeszli do grzeszników „na zewnątrz”. Mam tutaj na myśli przede wszystkim osoby, które deklarują niewiarę, objęte ekskomuniką, a także te które dokonały formalnych aktów apostazji.

Dokumenty soborowe czy papieskie zachęcają do duszpasterskiej troski także o tych, którzy pozostają poza żywą łącznością ze wspólnotą Kościoła. Tymczasem ci, którzy często niemal heroicznie podejmują taką posługę (np. wobec osób żyjących w związkach niesakramentalnych, osób homoseksualnych – także w związkach partnerskich, osób, które dokonały aborcji) wiedzą jak daleko niektórym katolikom do postawy pełnej miłosierdzia, powodowanego nadzieją na powrót marnotrawnych synów czy córek. Zdają się postrzegać Kościół, jako miejsce, do którego można wpuścić tylko tych z „certyfikatem” potwierdzającym odpowiednią jakość nawrócenia, oczywiście wystawionym przez odpowiednio „certyfikowanego” duchownego, by przypadkiem nie wkradła się jakaś niedoskonałość.

Na szczęście w kontrze do takiego stanowiska Chrystus opowiedział niejedną przypowieść o Bogu, skupiającym się bardziej na poszukiwaniu zagubionych niż na nagradzaniu sprawiedliwych. W nich spotkanie z miłosiernym, leczącym, współczującym Bogiem staje się często początkiem nawrócenia. A nie odwrotnie, kiedy to nawrócenie miałoby być warunkiem wstępnym spotkania z Bogiem.

W jednym z listopadowych numerów Tygodnika Powszechnego niemiecki teolog Theo Mechtenberg przytacza, zdaje się bardzo trafne rozumienie ewangelicznego wydarzenia, kiedy Jezus kroczy po jeziorze (Mt 14, 23-33). Jezus pojawia się tam, gdzie uczniowie zupełnie się Go nie spodziewali – poza łodzią. Jeśli łódź jest obrazem Kościoła, to czy mamy to rozumieć w ten sposób, że Jezusa można zobaczyć także poza Kościołem? W samym środku mętnej wody, w samym środku zamętu i wątpliwości świata? Wielu nie mieści się to w głowie (uczniom też). Dlatego silna jest pokusa, by pozostać w łodzi i twierdzić, że to, co widzimy to nie jest rzeczywistość, że nie wolno temu ufać.

Ten obraz mówi nam także o obecności katolików w świecie. Kiedy to krocząc pośród niego popadamy w zwątpienie (jak Piotr). Ale w tym zwątpieniu także realizuje się wiara i wybawiająca obecność Chrystusa. Żywa wiara, pełna ufności, gotowa pójść za wezwaniem Chrystusa, by wyjść z łodzi, zawsze będzie też miejscem, gdzie obecne jest zwątpienie. I nie będzie przez to wiarą ułomną, czy cząstkową – przeciwnie – jest to wiara pełna.

Wiara jest więc tym, co pozwala z nadzieją zanieść miłość i pokój tam, gdzie panuje ciemność i zamęt.

Kiedy myślę o tegorocznym Bożym Narodzeniu, chodzi mi po głowie zupełnie nie świąteczna piosenka Tomasza Żółtko i pewnie zupełnie niezgodna z zamierzeniem autora tekstu interpretacja. Być może dziwna to interpretacja, ale dziwne jest piękne, wciąż twierdzę tak, gorsząc dewotów, na urodziny sam sobie dziś dam znak pokoju… Niech te Narodziny w Betlejemskiej Grocie będą okazją, by pojednać się z sobą, z własną grzesznością i niewystarczalnością. O wiele łatwiej będzie wtedy, takim pojednanym i napełnionym pokojem sercem objąć braci… Tych, którzy już są z nami we wspólnocie Kościoła; tych, którzy może krętymi drogami, ale zmierzają do niej. I może przede wszystkim tych, którzy od niej odchodzą. By odejście pozwoliło im zatęsknić za naszą miłością i miłością Boga. Za wrogością i odrzuceniem zapewne tęsknić przecież nie będą.


 

TAGI: