Święty kryzysie, módl się za nami

Marcin Jakimowicz

GN 06/2014 |

publikacja 06.02.2014 00:15

Naturalną reakcją jest zakasanie rękawów, by znów wziąć sprawy w swoje ręce. Tyle że kryzys dotyka nas właśnie po to, byśmy na własnej skórze przekonali się, że nasz los jest w innych, o niebo lepszych, dłoniach.

Święty kryzysie, módl się za nami canstockphoto

Odzew był ogromny. Zostałem zasypany mejlami, esemesami i listami. Czytelnicy odpowiadali na artykuł „Idzie Niebo ciemną nocą”. Wspólny mianownik tej korespondencji: „Przeżywam kryzys wiary. Czy to normalne? Na kazaniach nie słyszę, co powinnam/ powinienem z tym fantem robić”. Co zrobić? Przeczekać. Nie szarpiąc się, nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów, pozostając „w celi”. Wiem, wiem. To najtrudniejsza z opcji. Naturalną reakcją jest zakasanie rękawów, by znów wziąć sprawy w swoje ręce. Tyle że duchowy kryzys dotyka nas właśnie po to, byśmy na własnej skórze przekonali się, że nasz los jest w innych rękach. Oblubienica, wychodząc z niezbyt sielankowego doświadczenia pustyni, „idzie wsparta na swym Oblubieńcu” (Pnp 8,5).

Nie włócz się!

Ojcowie pustyni – przypomina trapista o. Michał Zioło – radzili mnichom, którzy znaleźli się w bardzo ciężkich terminach, żeby nie uciekali, żeby spali, jedli, robili cokolwiek, ale żeby się nie włóczyli, nie rezygnowali i siedzieli w celi. Każdego dnia słyszę o Kościele pogrążonym w kryzysie. Tak jakby był to stan, który sparaliżował tę wspólnotę w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Tymczasem Kościół jest w nieustannym kryzysie. I będzie trwał w nim aż do ponownego przyjścia Tego, który jest jego głową. Słowo „kryzys” jest absolutną normą i historii Kościoła, i życia duchowego. Zaufanie, jakim obdarzył nas Najwyższy (całkowicie oddał się w ręce nieudaczników), musiało skończyć się kryzysem. Otrzymaliśmy skarb, z którym nie bardzo potrafimy sobie poradzić. Sytuacji nie ułatwiają odgórne zapewnienia, że „Jego drogi nie są naszymi drogami”. Zbudował swój Kościół na Piotrze – człowieku, który nieustannie przeżywał jakąś formę kryzysu. W czasie pierwszego spotkania, zamiast urządzić pokazówę w stylu bogatego młodzieńca i paść ostentacyjnie na kolana, zawołał bezczelnie: „Odejdź!”. Na górze Tabor kompletnie nie potrafił się zachować. Przespał najważniejsze wydarzenia. Bełkotał coś o namiotach. Biblia nie podaje, by to on zaprowadził Mistrza do swej teściowej. Nie chciał pokornie wiosłować ze wspólnotą (to mało efektowne zajęcie). Zabłysnął. Pokazał: „Jestem indywidualistą – wyjdę z łodzi”. Spacerku po falach nie mógł zaliczyć do udanego. Jezus w ostatnim momencie podał przerażonemu rybakowi dłoń. Ten, który jako jedyny wyznał: „Jesteś Mesjasz, syn Boga żywego”, „wziął Jezusa na bok i począł czynić Mu wyrzuty”, usłyszał egzorcyzm: „Zejdź mi z oczu, szatanie!”. Nie chciał (jako jedyny!), by Jezus umywał mu nogi.

Dostępne jest 18% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.