Podróżnych w dom przyjąć – kilka słów o domu

Katarzyna Solecka

publikacja 05.03.2016 18:47

Ludzie to nie maszyny, nie wskoczą we właściwe miejsce jak puzzle w układance.

Podróżnych w dom przyjąć – kilka słów o domu ks. Marcin Siewruk /Foto Gość Czy my mamy dom?

Pamiętamy na pewno ewangeliczną scenę z domu Szymona, gdy jakaś kobieta płacząc, przypada do nóg Jezusa i olejkiem namaszcza Mu stopy. Oburza i gorszy to faryzeusza, a Jezus wyrzuca mu takie postępowanie: „Wszedłem do twego domu, a nie podałeś Mi wody do nóg; ona zaś łzami oblała Mi stopy i otarła je swymi włosami. Nie powitałeś Mnie pocałunkiem; a ona, odkąd wszedłem, nie przestała całować stóp moich. Głowy nie namaściłeś Mi oliwą; ona zaś olejkiem namaściła moje stopy”. Problem niekiedy nie w tym, że nie chcemy zrobić w swoim wnętrzu miejsca Bogu – otwieramy drzwi, ugaszczamy po swojemu, czegóż chcieć więcej. Problem w tym, że wraz z Jezusem wchodzi do naszego serca ktoś jeszcze.

*

Czy my mamy dom? Nie pytam o stan posiadania, ale o tę przestrzeń, którą możemy nazwać domem, w której czujemy się u siebie, o którą dbamy jak o własną. Niekiedy bezdomność nie jest kwestią warunków czy okoliczności życia, a raczej płynie z niechęci do dokonania wyboru, do wierności, do trwałych deklaracji. Jakbyśmy ciągle żyli obok siebie, na wygodnej pozycji krytycznego obserwatora. Jakby nic nie było przez nas wybrane, zaakceptowane, nasze własne.

Nasz „dom” może też być twierdzą, a wówczas inni mogliby naruszyć jej dobrostan. Czujemy się potężni, obyci, zaradni. Obdarowani. Ta nasza pozorna otwartość, ten brak zaangażowania: „Dam ci dużo, ale wara od moich drzwi!”. Albo odwrotnie – nasz „dom” nie jest w gruncie rzeczy domem, a miejscem ucieczki, miejscem, gdzie ukrywamy swoją prawdziwą twarz, czekając na to, co zrobią inni, na odmianę losu, nie wiadomo na co. I nie musimy o niczym decydować.

By przyjąć kogoś do domu – dom najpierw trzeba posiadać.

*

Jest Wielki Post, więc jesteśmy pełni zapału. Chcemy działać – dać dużo i szybko. Nakarmić, napoić, przyodziać, bach, bach, bach… Ta gotowość, ta szczodrość są godne pochwały. Czasem jednak nasze uczynki potrzebują czasu – tak jak ugoszczenie kogoś we własnym domu wymaga czasu. I przed, i w trakcie. Ludzie to nie maszyny, nie wskoczą we właściwe miejsce jak puzzle w układance. Nie obejdzie się bez emocji, niepokoju, ryzyka. Zmiana będzie konieczna. Radość też.

Z drugiej strony – tu nie wolno przedobrzyć, w nieskończoność się przygotowywać, ciągle zastanawiać się, czy mamy wystarczająco dużo przestrzeni i dóbr, by się podzielić. Bo stracimy okazję, nasi bracia nas ominą, nikt się u nas nie zatrzyma.

*

Jeszcze jeden wątek. Mówi się często, że dzieci nie są naszą własnością, a gośćmi w naszym domu – doskonale wiemy, że w końcu pójdą dalej, własną drogą. A my chcielibyśmy nad wszystkim zapanować, mieć kontrolę od samego początku, od poczęcia sterować cudzym losem. Wszechobecna kultura śmierci coś nam zabrała – pewną oczywistość tajemnicy, którą jest Ten Drugi.

Im jesteśmy starsi, tym jest ich coraz więcej wokół: młodszych, pełnych zapału, przekonanych o własnej sile, widzących świat po swojemu, inaczej niż my… Takich podróżnych także trzeba nam przyjmować. Zrobić miejsce dla nich – we własnym sercu, w modlitwie, obok nas, we własnym domu.