Rekolekcje na Wielki Tydzień: Dom Ojca

Sługa Boży bp Jan Pietraszko

publikacja 21.03.2005 13:25

W domu Ojca mego jest mieszkania wiele, a ja idę przygotować wam miejsce, a gdy wam miejsce przygotuję, wrócę się do was i zabiorę was ze sobą abyście tam, gdzie ja jestem, i wy byli” (J 14,2-3).

• WIELKI PONIEDZIAŁEK I. Kościół :.
• WIELKI WTOREK II. Modlitwa :.
• WIELKA ŚRODA III. Pokuta :.
• WIELKI CZWARTEK IV. Eucharystia :.

WIELKI PONIEDZIAŁEK

I. Kościół


Żeby wszystko było jasne, może umówimy się na samym początku, że w tych rekolekcjach nie będzie mowy o zagadnieniach wstępnych, takich na przykład jak rozum - wiara, jak ogólny problem Pana Boga, problem Chrystusa, Jego Bóstwa. O tych prawdach, bardzo zresztą ważnych, fundamentalnych, mieliście sposobność słyszeć po wiele razy.

Ja chciałbym was dzisiaj wprowadzić do samego domu, do środka, do samej głębi i treści Ewangelii, i tak sobie z wami spokojnie porozmawiać o pewnych rzeczach, które nie są takie pasjonujące, atrakcyjne, nie wzbudzają naokoło siebie jakiejś sensacyjnej trochę atmosfery polemiki. Chciałbym, żebyście się razem ze mną przypatrzyli raczej najistotniejszej prawdzie chrześcijaństwa. Chciałbym zacząć te rekolekcje od słów Pana Jezusa wypowiedzianych w Wieczerniku:

„W domu Ojca mego jest mieszkania wiele, a ja idę przygotować wam miejsce, a gdy wam miejsce przygotuję, wrócę się do was i zabiorę was ze sobą, abyście tam, gdzie ja jestem, i wy byli”.

Jest to prawda bardzo rekolekcyjna, dlatego że odsłania samą głębię zamierzeń Bożych. Chodzi o to, co Pan Bóg chce zrobić. Praktycznie: co Pan Bóg chce z nami zrobić. I równocześnie ta prawda tak bardzo przylega do życia ludzkiego, bo chodzi właśnie o nas i o nasze życie.

I żeby wszystko było przejrzyste i żeby nie było żadnych niedopowiedzeń, chciałbym wam od razu powiedzieć, co to znaczy: Idę przygotować wam miejsce, a potem się wrócę. Idę na krzyż umierać. Od Wieczernika do Kalwarii nie bardzo jest daleko. Idę na krzyż umierać za was, bo przez śmierć moją i mękę przygotuję wam miejsce, a potem zaraz się wrócę i już was nigdy nie opuszczę, nie zostawię was sierotami, będę z wami po wszystkie dni aż do skończenia świata (por. J 14,18; Mt 28,20). Chyba znaczenie tych słów Chrystusa jest jasne.

Moi drodzy, człowiek i dom - to dwa pojęcia, które się jakoś wzajemnie postulują. Człowiek szuka domu, a dom czeka na człowieka. Już tak jest, że do normalnego funkcjonowania ludzkiego życia, do jakiegoś stanu bezpieczeństwa potrzebny jest człowiekowi własny kąt, własny dom. Jeżeli tego domu nie ma, to życie ulega jakimś daleko idącym deformacjom, narażone jest na niebezpieczeństwa. Ale tu nie chodzi tylko o dom materialny. Tu chodzi również o dom w znaczeniu szerszym, o jakiś taki zespół wartości duchowych, który pozwala człowiekowi bezpiecznie istnieć duchowo, czuć się duchowo niezagrożonym, mieć możność duchowego rozwoju. Istnieje bowiem realny problem duchowej bezdomności i duchowego zadomowienia.

Więcej na następnej stronie


W każdym stworzeniu rozumnym - ale stworzeniu - jest jakiś brak, jakaś niedoskonałość, jakaś niedostateczność. Weźmy takie najprostsze zjawisko: Człowiek napadnięty szuka muru, żeby mógł się plecami o ten mur oprzeć. Żeby nie był ze wszystkich stron odsłonięty, kiedy się będzie bronił, bo on ma takie plecy, właśnie: ma takie plecy, które potrzebują jakiegoś oparcia. I to jest obraz - powiedzmy - sytuacji, w której znajduje się każde stworzenie. Pamiętacie śmierć Podbipięty: on stoi oparty o gruby dąb i rozprawia się ze swoimi przeciwnikami, walcząc aż do końca i modląc się. Człowiek, który znalazł jakieś zaplecze. Nic mu to nie pomogło, ale tego zaplecza szukał.

Otóż, moi drodzy, my jesteśmy tak przez życie zagrożeni, jesteśmy jakoś przez życie atakowani i każdy z nas tego zaplecza potrzebuje. I to jest właśnie dom. Bardzo dobrze, jeżeli obok człowieka, który się w życiu broni, jakoś się na życiu odgrywa, stanie drugi człowiek i powie: bądź odważny, ja jestem przy tobie, możesz na mnie liczyć. Dom to nie jest samotność, dom to jest jeszcze żona, to jest może ojciec, matka, mąż, to są dzieci - ludzie życzliwi. Dom to jest jakieś ciepło, jakaś siła, niemal witalna siła, która pozwala człowiekowi żyć w pełni. Każde stworzenie rozumne, nawet anioł, jest w takiej sytuacji, że potrzebuje jakiegoś przynajmniej tego duchowego zadomowienia.

Tylko jeden Pan Bóg nie potrzebuje domu. Pan Bóg jest domem sam dla siebie. W swojej nieskończonej doskonałości i w swojej absolutnej pełni i bogactwie jest domem sam dla siebie i równocześnie jest domem dla wszystkich rozumnych istot obdarzonych nieśmiertelnością. Dlatego do tej sytuacji nawiązuje Pan Jezus, do tej jakiejś bardzo zakorzenionej w życiu, w człowieczeństwie potrzeby domu, kiedy mówi: „W domu Ojca mego jest mieszkania wiele”. Teraz już wiemy, co to jest ten dom Ojca. To jest sam Pan Bóg, który dla siebie domu nie potrzebuje, a domem dla wszystkich być może i w rzeczywistości nim jest.

Kiedy człowiek przyjmie na serio te słowa Chrystusowe, to istnieje jeszcze dwojaka możliwość interpretacji tych słów, dwojaka możliwość wytłumaczenia, co się w tych słowach mieści. Jedna możliwość, jedno tłumaczenie jest takie, że to jest prosta obietnica na ostatnią chwilę, wtedy kiedy już wszystkie możliwości zawiodą. Jak już człowiek dojdzie do kresu, jak mu już życie powytrącało wszystko z ręki, już mu nic nie zostało i jest w sytuacji rozpaczliwej, to wtedy jeszcze jest, jako pociecha i ewentualność, ostateczna obietnica Pana Jezusa o tym, że w domu Ojca jest jakieś mieszkanie.

Niemcy mają doskonałe określenie na tego rodzaju sytuację: Notausgang. Są normalne wyjścia i człowiek na nie liczy, ale jakby się przypadkiem te normalne wyjścia wszystkie pozawalały, zamknęły, to jeszcze wtedy istnieje ten Notausgang. Tak właśnie niestety nieraz w życiu chrześcijańskim traktuje się obietnicę nieba i Królestwa Bożego, tak się interpretuje słowa Chrystusa: „W domu Ojca mego jest mieszkania wiele”. Takie rozpaczliwe wyjście - jak już nie będzie nic, żadnej innej możliwości, no to wtedy ostatecznie spróbujemy tam.

Więcej na następnej stronie

Ale istnieje również inna możliwość interpretacji, kiedy te słowa obietnicy są aktualne na każdą godzinę życia, tak długo, jak długo to świadome życie trwa. I wtedy ta obietnica staje się podstawą planowania życia, podstawą organizacji życia, staje się jakąś zasadą praktycznej filozofii, podstawą widzenia swojej sytuacji w świecie. Wtedy życie rozplanowuje się na dwóch płaszczyznach, wyraźnie: podwójne zadomowienie. Każde zadomowienie ma swoją wagę, ma swoje znaczenie, ma jakiś realizm - i tamto drugie, ten „dom" Ojca, ma przynajmniej tyle samo realizmu, co dom wybudowany z cegły, ten dom, na który czekamy, do którego np. spółdzielnia kiedyś pewnego dnia wręczy klucze. Przynajmniej tyle realizmu. Jeżeli wiara nasza jest pełna, kwitnąca, to tamten dom Ojca ma więcej realizmu - ale niechby przynajmniej tyle miał. I wtedy obydwie te rzeczywistości wywierają jakieś ciśnienie, jakąś presję na moją osobowość, na mój sposób myślenia, na mój sposób wartościowania, na moją praktyczną życiową filozofię. Zostawiają jakiś ślad w moim życiu. Ja jestem człowiekiem, który patrzy szeroko i ma jakiś szeroki wachlarz do dyspozycji. Jestem człowiekiem, którego stać na to, żeby dużo stracić. Nie wiem, czy to rozumiecie. My jesteśmy na tym świecie właśnie w takiej sytuacji, że ustawicznie grozi nam, iż możemy wiele stracić. Ciągle jakoś ryzykujemy: uda się, nie uda się.

Otóż w tej sytuacji, kiedy człowiek ma swoje życie rozplanowane na dwóch płaszczyznach, jest jakoś zadomowiony aktualnie tutaj, a potencjalnie, jakąś ogromną pewnością wiary i zaufania, jest zadomowiony już w Panu Bogu, chociaż to zadomowienie nie jest jeszcze zrealizowane, to wtedy człowiek jest jakiś spokojny, jest w jakimś daleko większym stopniu wolny. Stać go na to, żeby dużo ryzykować i żeby dużo stracić, bo ostatecznie on zawsze zyskuje nieskończenie dużo.

I taki człowiek zupełnie inaczej robi swoje rozliczenie z życiem. Bardzo ciężko jest rozliczać się z życiem, jeżeli prawda o domu Ojca nie ma wyraźnej wymowy, jeżeli nie waży, jeżeli wydaje się nierealna. Są to nieraz bardzo tragiczne sytuacje, zwłaszcza wtedy, kiedy życie - a ono ma często takie tendencje- burzy nam nasze domy; burzy, wypędza nas z nich, czyni nas bezdomnymi tułaczami i w znaczeniu fizycznym, i w znaczeniu nawet duchowym. Bardzo wielu było zawsze takich ludzi, dziś chyba to zjawisko, ten przejaw życia jest daleko ostrzejszy – ta bezdomność, problem bezdomności zarówno jednej, jak i drugiej. Czasem się ma dom, a nie ma się domu; czasem się ma dom i wszystko, a jest się duchowo bezdomnym i człowiek ma pokusę uciekania - uciekania w nicość, tak go jakoś korci, żeby uciec od siebie, od tej swojej bezdomności gdziekolwiek i jakkolwiek ,byleby nie być.

Otóż ten problem realizmu dwóch domów, podwójnego zadomowienia - jak powiedziałem - daje człowiekowi wierzącemu konsekwentnie jakąś szeroką swobodę poruszania się w życiu, szeroki wachlarz wartości i szeroki wachlarz wolności. Takie rozplanowanie życia siłą rzeczy stwarza sytuację w ruchu. Jest jakieś „od” i jakieś „do”. To nie jest stabilizacja, to jest jakieś dążenie. Warto się przypatrzeć tym dwom terminom: temu „od” i temu drugiemu „do”.

Więcej na następnej stronie

To „od” jest jakoś bardzo w naszych rękach, jest nam w całości dane. Obejmujemy to wszystko naszym rozumem, naszą twórczością i przekonujemy się, że w tym „od”, w tym wszystkim, co jest w czasie, co nam jest dane teraz, jest jakaś bardzo bogata skala wartości, jest bardzo dużo. Jest tak bardzo dużo, że czasem ludzie mają pokusę powiedzieć: wystarczy. Wystarczy tego, co tu jest. No i rzeczywiście tak mówią. Może są nawet do końca przekonani, że naprawdę wystarczy. Ale Pan Jezus mówi, że nie wystarczy. I dlatego trzeba się zwrócić ku temu „do”, dokąd? I to „do” już jest jakoś zupełnie poza wszelką naszą bezpośrednią ingerencją. Zarówno poza bezpośrednią ingerencją rozumu - nic nasz rozum nie ma do powiedzenia, bo tam nie sięga, nie ma wystarczająco precyzyjnych narzędzi myślenia, żeby jakoś sobie przybliżyć tamtą rzeczywistość - i równocześnie nasze ręce są za krótkie na to, ażeby ją osiągnąć. I tu pojawia się jakaś żelazna, konsekwentna potrzeba, żeby wszedł ktoś ze świata pozaludzkiego i tu zadziałał, jeżeli ta konstrukcja ma mieć swój sens.

I tu się znowu spotykamy z tą obietnicą Pana Jezusa, przytoczoną na początku: Ja wam idę przygotować miejsce, ja wam je przygotuję, ja się wrócę z powrotem i ja was zabiorę, ażebyście tam, gdzie ja będę, i wy byli. Jest aż nachalne nagromadzenie tego „ja” - tego „ja”, które mówi o działaniu Chrystusa, ale ono jest tu właśnie wyznacznikiem jakiejś potrzeby zadziałania siły pozaludzkiej w naszym życiu.

Jest w teologii takie pojęcie, które odstrasza trochę; to po łacinie nazywa się: missiones divinarum personarum. Tak połowicznie przetłumaczone znaczy to: „misja Osób Bożych”. Posłannictwo Osób Bożych w świecie ludzkim. Pan Bóg posyła Syna swego, ażeby w ludzkiej naturze, posługując się słowami św. Jana, zapisanymi w jego Ewangelii: „synów Bożych rozproszonych zgromadził w jedno” (por. J 11, 52) - za wielką cenę. Tu się znowu spotykamy ze słowami: Idę przygotować wam miejsce. Powiedziałem: Idzie na krzyż. To jest właśnie cena za to zgromadzenie dzieci Bożych w jedno, za to przekazanie im pewnej prawdy i łaski, która im jest potrzebna po to, żeby ten układ dwóch domów miał sens, żeby był realny. A Syn Boży posyła Ducha Swojego - Ducha Świętego, żeby w aktualnej świadomości ludzi wierzących utrzymywał nieustannie prawdę przyniesioną przez Chrystusa. On wam wszystko przypomni, On was wszystkiego nauczy. Przypomni wam wszystko, cokolwiek wam powiedziałem (por. J 14, 26). To jest Duch Prawdy i Duch Mocy, ten, który prawdę zostawioną przez Jezusa Chrystusa ciągle czyni świeżą, jakoś aktualną przed ludźmi, przed ludzkimi oczyma, odsłania jej głębię, pozwala jej owocować. To On sprawia, że człowiek dziś żyjący potrafi stanąć przed prawdą Chrystusową i nią się zachwycić, za nią Panu Bogu podziękować, powiedzieć Mu: tak się cieszę i tak Ci jestem wdzięczny, że to właśnie jest tak.

Więcej na następnej stronie

To jest właśnie działanie tych dwóch Osób Bożych. O jednej i drugiej Osobie - o sobie i o Duchu Świętym Pan Jezus mówi to samo zapewnienie, w tych samych identycznych słowach: Ja zostanę z wami po wszystkie dni aż do skończenia świata (por. Mt 28, 20). I o Duchu Świętym to samo: On z wami pozostanie po wszystkie dni aż do skończenia świata (por. J14,16).

A więc mamy tutaj jakieś zapewnienie, że to jest coś, co trwa. I teraz już wszystko zależy od tego, jak dalece na serio człowiek bierze słowa Chrystusowe, jaką im przyznaje rangę i wagę. Wszystko od tego zależy. Wizja chrześcijaństwa. Jeżeli my tych wszystkich słów nie weźmiemy na serio pod uwagę, tak jak one zostały powiedziane, to będziemy mieli ciągle z chrześcijaństwem i z życiem chrześcijańskim bardzo wiele kłopotu i bardzo wielu rzeczy nie będziemy rozumieć, i przeciwko bardzo wielu rzeczom będziemy się buntować, i będziemy siłą rzeczy, wędząc albo nie wiedząc, skreślać przynajmniej połowę Ewangelii Jezusa Chrystusa. Niestety, wydaje mi się, że tę najpiękniejszą połowę, a zostaną nam takie jakieś wskazówki na tutejsze życie. Te rzeczy potrzebne na dziś i na jutro, a na wieczność... To tam właśnie grozi najbardziej to skreślanie.

Jeżeli natomiast człowiek weźmie tak bardzo na serio, do końca, wszystkie słowa Chrystusowe, choćby tylko te, o których mówiliśmy dzisiaj: „W domu Ojca mego jest mieszkania wiele. Ja idę przygotować wam miejsce. A gdy wam to miejsce przygotuję, wrócę się do was i zostanę z wami po wszystkie dni aż do skończenia świata i zabiorę was w swoim czasie do siebie, abyście byli tam, gdzie ja jestem”. Jeżeli przynajmniej to człowiek weźmie tak bardzo na serio, to wtedy zaczyna się wyłaniać jakiś bardzo konkretny już kształt i zarys chrześcijańskiego życia.

Moi drodzy, powiedziałem bardzo wiele słów. Obawiam się, że może nawet za wiele, zanim powiem jeszcze jedno słowo: Kościół. Ale kiedy je już powiedziałem, to mam do was prośbę, przynajmniej na ten kwadrans naszej rozmowy, który nam pozostał: zapomnijcie wszystko, co dotychczas wiecie o Kościele. Tak metodycznie, taktycznie - zapomnijcie wszystko, a popatrzcie na Kościół tylko pod kątem tych słów, które tutaj zostały powiedziane przed chwilą. Jest jakaś zbiorowość ludzka - ludzi wierzących, zbiorowość, którą Chrystus sobie sam zorganizował wewnętrznie przez prawdę i łaskę. I zewnętrznie jakoś też - dając Piotra i apostołów. Zbiorowość, której Chrystus nieustannie towarzyszy razem z Duchem Swoim, Duchem Świętym, a jest z nią nieustannie i prowadzi ją do domu Ojca. To jest wszystko. Przypatrzcie się tej prawdzie: co roku Kościół w liturgii swojej każe nam patrzeć na obnażonego na krzyżu Chrystusa. Odważnie, bez pruderii i bez wstydu. Na te napięte kości i mięśnie, na te rozdarte rany krwawiące. Przypuszczam, że tak samo trzeba co pewien czas patrzeć nie tylko na obnażonego Chrystusa, ale na obnażony Kościół. Zobaczyć ścięgna napięte, ten kościec i te mięśnie, zobaczyć tę nagość: co to jest? Co tam jest pod tą szatą?

Więcej na następnej stronie

My znamy Kościół poprzez historię. Historia Kościoła jest bogata. Przyodziała tę tajemnicę Chrystusową, prostą a niezmiernie głęboką w jakieś szaty, bardzo ludzkie nieraz szaty. I my poprzez tę historię nie możemy się dobrać do tajemnicy Kościoła. Dojdziemy połowę drogi, czasem trzy czwarte drogi, czasem dwa kroki przed dojściem do tajemnicy coś nas tak bardzo zaszokuje, że ta nasza droga zaczyna się kręcić w jakimś labiryncie niemożliwych do rozwiązania sprzeczności, trudności, rozumowych i uczuciowych - i nie możemy dojść. Dlatego też właśnie prosiłem: zapomnijcie! Zapomnijcie! Historia Kościoła to nie jest Kościół. Historia idzie do ksiąg, historia idzie do bibliotek, historia idzie do archiwów, żyje w legendach, podaniach, bajkach nieraz też, ale ona nie dotyka istoty rzeczy. Trzeba umieć patrzeć na Kościół obnażony, na Kościół taki, jaki on jest sam w sobie.

I takie spojrzenie pozwoli nam zrozumieć, że my do Kościoła nie należymy. Powtarzam raz jeszcze: żaden z nas, jak tu stoimy, nie należy do Kościoła. My tylko jesteśmy Kościołem. Jesteśmy Kościołem! Razem z Chrystusem i Duchem Świętym, wędrujący do Ojca, jesteśmy Kościołem, samym jądrem i sercem Kościoła.

Dlaczego ja tak bardzo, paradoksalnie niemal, podkreślam, że my do Kościoła nie należymy? Bo przynależność łączy się w świadomości i wyobraźni naszej ze wszystkimi doczesnymi stowarzyszeniami, gdzie są rozmaite stopnie przynależności i rozmaite stopnie zaangażowania, czego absolutnie nie ma w Kościele. Być w Kościele przysługuje każdemu człowiekowi w całej pełni i w tym samym stopniu po chrzcie św., jak przysługiwało Piotrowi, Szymonowi, Tadeuszowi, Magdalenie, wszystkim innym. Stopień zaangażowania w chrześcijaństwo nie ma tu nic do powiedzenia. Taki grzesznik, który chodzi raz na jakiś czas do Kościoła, przy wielkim święcie, ale z niego nie wystąpił, jest w Kościele tak samo mocno i prawdziwie, w samym sercu Kościoła - jak papież Jan XXIII, którego wszyscy tak bardzo kochacie i w którego świętość bezsprzecznie wierzycie. Tak samo. I tak samo jest każdy z was w Kościele!

A zaangażowanie wasze w prawdę i łaskę Kościoła, w łaskę Chrystusa - to jest dobre albo złe samopoczucie Kościoła. To jest zdrowie albo choroba Kościoła, to jest ciężar, to jest cierpienie, to jest wstyd Kościoła - albo jego bogactwo, jeżeli to zaangażowanie jest pełne i prawdziwe. Tylko to. I dlatego nie ma takiej sytuacji, że człowiek mówi: Ja tam bardzo do tego Kościoła się nie pcham, nie przybliżam, wolę być trochę na marginesie, ponieważ to mi daje większą swobodę, nie muszę się tak bardzo krępować. To jest właśnie patrzenie na Kościół poprzez przynależność, a nie poprzez: być w Kościele. Być - albo nie być.

Więcej na następnej stronie

I dlatego, moi drodzy, teraz jest czas chyba już na praktyczne konfrontacje i popatrzenie, jak to jest. Czy w tej społeczności wierzących ludzi, która razem z Chrystusem i Duchem Świętym obecnym teraz w nas i pośród nas przesuwa się ku domowi Ojca Niebieskiego - ja jestem? Jak to jest ze mną? Ja tam jestem w samym sercu. Ja jestem Kościołem - ja. Tak samo prawdziwie, jak był nim Piotr i wszyscy przede mną przez dwa tysiące lat żyjący chrześcijanie. Czy ja tam jestem? Jak się czuje Kościół ze mną i przeze mnie? Czy ja jestem zdrowiem Kościoła? Czy ja jestem bogactwem Kościoła? Czy ja jestem cierpieniem i ciężarem, i wstydem Kościoła? Bo nie ma innej alternatywy. Nie można być chrześcijaninem i być tak daleko od Kościoła, żeby Kościołowi nie ciążyć i żeby się nim nie krępować. A teraz spróbujmy w tej perspektywie tak widzianego Kościoła popatrzeć na dwa fakty życia ludzkiego. Na fakt narodzin i na fakt śmierci.

Przez narodziny fizyczne człowiek do Kościoła nie wstępuje. Powiedział Pan Jezus: Trzeba się drugi raz narodzić (por. J 3, 3. 5). Tak powiedział Nikodemowi. Drugi raz: z wody i z Ducha Świętego. Ale jakkolwiek przez fakt fizycznych narodzin człowiek jeszcze do Kościoła nie należy, to ten Kościół na niego czeka i czekają na niego w domu. W tym drugim domu już tam na niego czekają. Wy jesteście społeczeństwem ludzi starszych, tworzycie rodziny, małżeństwa i rodziny, i to właśnie wśród was zaczynają żyć i rodzą się nowi ludzie. Popatrzcie na ten fakt również i tak. Oczywiście trzeba patrzeć ekonomicznie, rodzin-nie, w tym znaczeniu tutejszym, ale jako wierzący chrześcijanie popatrzcie na ten fakt z całą ostrością poprzez tę prawdę, że na to życie, które się zaczęło i które się urodzi, które się rodzi, czeka już ktoś w domu.

Popatrzcie również w perspektywie Kościoła na waszą śmierć i śmierć w ogóle. Kto planuje życie na dwóch płaszczyznach, kto uznaje praktycznie podwójne zadomowienie, tu i tam, ten planuje rozsądnie własną śmierć. Planuje świadomie i mądrze własną śmierć.

Byłem kiedyś w Tatrach - jak byłem młodszy, to mi się zdarzało, że się tam włóczyłem - i przechodziłem przez takie miejsce, taką szczelinę w skale, gdzie trzeba się było, oparłszy na nogach, przerzucić ciężarem i chwycić się tej następnej skały - i potem zeskoczyć z tej poprzedniej i jakoś się ciągnąć w górę. Bardzo się bałem. Ktoś mi mówił, że są tacy, co się nie boją. Nie wiem, czy są tacy, ale ja się bardzo bałem, drugi raz już tam nie szedłem. Powiedziałem sobie: wystarczy.

Wydaje mi się, że planowanie własnej śmierci - to jest przewidywanie tego trudnego przejścia, jakiejś szczeliny, kiedy się czuje pustkę pod nogami, kiedy się trzeba od czegoś odbić i czegoś się chwycić. A potem się już jakoś ciągnąć. To jest chyba takie bardzo obrazowe widzenie własnej śmierci, tej śmierci planowanej.

Więcej na następnej stronie

Moi drodzy, jest na pewno w chrześcijaństwie coś takiego, co się nazywa chrześcijańską kulturą umierania. To jest patrzenie na ten moment przejścia w perspektywie drugiego domu. To jest ostre wyczucie obecności Chrystusa i Ducha Świętego, który do tego czasu przez całe moje życie pracował nad tym, za jakąś wielką cenę, za cenę śmierci i męki pracował nad tym, żeby to przejście odbyło się godnie. Żeby tu nie było klęski, tylko żeby było zwycięstwo i żeby człowiek to swoje zwycięstwo trudne i żmudne, i bolesne, przeżywane ze strachem, może nieraz z bardzo wielkim strachem, przeszedł jednak świadomie, w świadomości tego, co się dzieje.

Muszę się wam przyznać, że czasem, jako ksiądz katolicki zaopatrujący chorych, czuję się jak człowiek stawiający łapki na myszy. Przepraszam bardzo za to wyrażenie; ono może tu do tematu ani do miejsca nie przystaje, ale cóż, takie jest życie. Tak trzeba jakoś osaczać, tak się trzeba niemal że wkłamywać w sytuację domową, rodzinną i tak jakoś te łapki zastawiać, żeby przypadkiem ten człowiek wpadł. I tak człowieka boli, i wstyd mu, i tak się pyta, gdzie się podziała Ewangelia Jezusa Chrystusa, radosna nowina o Bogu, który poszedł przygotować nam miejsce i który przychodzi po swoje dzieci, żeby je ze sobą zabrać. Gdzie się podziała?

No, cóż - nic innego nie możemy zrobić, tylko wypracować tę kulturę umierania sami w sobie własną wiarą, własną modlitwą, własnym wysiłkiem. W każdym razie chciałbym was zostawić w tej chwili z tym jakimś bardzo wyraźnym i ostro zarysowanym poczuciem, że ktoś na was czeka w Domu. Nie zapomnijcie tego nigdy do końca życia waszego. Naprawdę ktoś na was czeka w Domu. Od momentu waszego poczęcia czeka i chce się doczekać. Czekaliście na kogoś tak bardzo? Może przeżyliście taką chwilę, kiedy człowiek jest tak napięty, każde skrzypnięcie drzwi, każdy dzwonek - już, podrywa się. Czasem się rozczarowuje, nieraz się cieszy. Może jeszcze nieraz w życiu będziecie tak czekali i tak tęsknili. Pamiętajcie, że tam w tym Domu czeka miłość, a miłość zawsze jest napięta. Gdyby można było powiedzieć o Bogu, że jest niespokojny, to bym powiedział, że jest niespokojny: czeka na ten szelest waszego przejścia.

Niech wam to w rozmaitych i ciężkich przeżyciach waszych rzuci światło na drogę waszego życia, niech was pocieszy, ale przede wszystkim niech wam pozwoli wypracować w sobie kulturę chrześcijańskiej śmierci, która jest zwycięstwem, trudnym bardzo, ale jest zwycięstwem.

Więcej na następnej stronie


(Rekolekcje głoszone pracwonikom nauki przez Sługę Bożego bpa Jana Pietraszkę od Wielkiego Poniedziałku do Wielkiego Czwartku 1964 r.)

WIELKI WTOREK

II. Modlitwa


Wczoraj w naszej rozmowie patrzyliśmy na Kościół poprzez słowa Jezusa Chrystusa, wypowiedziane w Wieczerniku: „W domu Ojca mego jest mieszkania wiele, a ja idę przygotować wam miejsce, a gdy wam miejsce przygotuję, wrócę się do was i zostanę z wami po wszystkie dni aż do skończenia świata i w swoim czasie zabiorę was z sobą, ażebyście byli tam, gdzie ja jestem”. To jest streszczenie wczorajszej naszej rozmowy - niestety, tylko streszczenie.

Oczywiście, to nie jest jedyna wizja Kościoła, jaką Pan Jezus roztoczył przed swoimi uczniami. Właściwie cała Ewangelia Jego jest w jakiś sposób ciągle pokazywaniem tajemnicy Królestwa Bożego. Choćby tylko słuchając niedzielnych perykop ewangelicznych mamy w uszach to brzmienie: „Podobne jest Królestwo Niebieskie...” - ciągle się to powtarza. Nawet w Wieczerniku jeszcze Pan Jezus daje podobieństwo: „Ja jestem szczep winny, a wy jesteście latorośle" (por. J 15, 5). Też podobieństwo Królestwa Bożego.

Ale te słowa, które przytoczyłem, są nagie, i to jest ich jakaś, powiedzmy, w tym naszym wypadku - wartość, że są takie nagie i takie bez żadnych podobieństw, alegorii; można przenieść je na życie i jakoś przyłożyć do życia ludzkiego.

Z tych słów dowiadujemy się, że ktoś o nas myśli i ktoś na nas czeka. Jest Dom, w którym na nas ktoś czeka. Ten czekający to jest Ojciec - i wysłał nam na spotkanie, powiedzmy: na połowę drogi, Jednorodzonego Syna Swojego, wysłał nam Ducha Świętego z konkretnie określonym zadaniem. I to zadanie Chrystus swoim współbraciom na tym świecie bardzo jasno przedstawia, mówiąc, Kim On jest. Ja jestem droga do domu (por. J14, 6). Droga - i to droga jedyna. Poza mną nie ma drogi, poza mną jest bezdroże. Ja jestem światło na drodze, a poza mną jest ciemność, bezdroże w ciemnościach. I dlatego daję przestrogę: póki macie światłość, chodźcie w światłości, żeby was ciemności nie ogarnęły (por. J 12, 35-36). Je jestem chleb na drogę, jedyny chleb. Poza tym chlebem jest głód i śmierć. I kto tego chleba nie weźmie i nie będzie go pożywał, będzie głodny aż do śmierci, ogarnie go śmierć wtóra (por. J 6,53), ta śmierć o tyle przerażająca, że umarłszy żyje się dalej i ma się świadomość swojej śmierci, świadomość bezdomności i świadomość ciemności, które człowieka ogarniają.

Więcej na następnej stronie

Tak się Pan Jezus wylegitymował braciom swoim, do których został posłany przez Ojca - na spotkanie. A teraz wszystko już zależy od tego, jak my, bracia Chrystusowi wedle ciała, to spotkanie rozegramy. Rozegramy je w każdym razie w atmosferze ludzkiej wolności. Jaka ona tam jest, to jest. Jest bardzo ciasna, wąska, niedoskonała, ale w każdym razie jest na tyle wolnością, że można to spotkanie rozegrać rozmaicie. Można po prostu wyminąć człowieka, który nam wyszedł na spotkanie, nie zwrócić na niego uwagi, mimo że nas zagadnął po drodze. Jakoś nie w porę trafił. Można być wobec tego człowieka wysłanego na nasze spotkanie bardzo uprzejmym i bardzo układnym, bardzo kulturalnym. I można się dać temu, który do nas przyszedł, zagarnąć bez reszty.

Ten pierwszy wypadek nas nie obchodzi. To znaczy obchodzi nas, jest naszym cierpieniem, jest naszą wielką troską, ale ponieważ mówimy do ludzi tu obecnych, dlatego powiedziałem, że nas to nie obchodzi.

Natomiast ten drugi przypadek, tego uprzejmego spotkania, już nas obchodzi chyba bardzo. Bardzo nas obchodzi przede wszystkim jako przestroga: uprzejmość jest cnotą, która się nie nadaje do tego układu. Nie może być nigdy stosowana pomiędzy człowiekiem a Panem Bogiem. Uprzejmość bowiem jest cnotą między równymi. A tu nie chodzi o dwóch równych. Ten, który wyszedł na spotkanie, jest Synem Jednorodzonym Boga Ojca i prawdziwym Bogiem. I dlatego powiedziałem, że trzeba być z tą uprzejmością ostrożnym. A niestety, w imię szczerości, musimy sobie to tutaj otwarcie powiedzieć, że wasze środowisko bardzo często przeżywa pokusę uprzejmości w stosunku do Pana Boga. Jesteście na tyle mądrzy i rozsądni, żeby nie przeczyć faktom: faktom, że Ewangelia jest, że stanowi jakąś wartość w dorobku ogólnoludzkiej kultury religijnej i nawet pozareligijnej. Jesteście na pewno na tyle uczciwi, żeby wszystkim wartościom, całemu pięknu Ewangelii, oddać szacunek, pochylić przed tym głowę i powiedzieć, że to jest piękne, że to jest jakieś wielkie. Środowisko inteligencji twórczej jest jakoś i rozsądne, i uczciwe, i sprawiedliwe, żeby ten stosunek ułożyć pozytywnie i czasem stworzyć nawet coś takiego, co by można było nazwać „religią uprzejmości”.

Więcej na następnej stronie

Tylko, niestety, uprzejmość jest zawsze połowicznością. Dwoje ludzi się spotyka, uznają siebie, bardzo pięknie się sobie kłaniają, wymienia się parę miłych słów - i potem się rozchodzą każdy do swojego świata. I jeden drugiemu stara się w drogę nie wchodzić. Otóż uprzejmość w stosunku do Pana Boga, ta religia uprzejmości na tym właśnie polega, że się uznaje, że się szanuje, jakimś gestem bardzo głębokim, kulturalnym oddaje się rewerencję temu wszystkiemu, tylko nie zauważa się jednej bardzo istotnej rzeczy w tej sytuacji: że Ten, który wyszedł na nasze spotkanie, ma pełne ręce. Ma ręce pełne darów przysłanych przez Ojca Niebieskiego - i sam jest darem. Nie tylko można wziąć to, co On ma w rękach: prawdę i łaskę, ale można wziąć, i trzeba wziąć, Jego samego. To się przeoczy i właściwie cała sytuacja jakoś spełznie na niczym.

Przypuśćmy, że do ciężko chorego człowieka przychodzi lekarz z najlepszymi zamiarami, z całą wiedzą i z całą swoją życzliwością. A ten chory powiada: Proszę bardzo, bardzo mi przyjemnie, że pan mnie odwiedził, proszę siadać, może pan pozwoli herbatkę, może tam żona ciasteczko jeszcze przygotuje, niech pan będzie taki grzeczny, porozmawiajmy sobie. Bardzo mi przyjemnie, że pan o mnie pamiętał, takeśmy sobie miło porozmawiali, no, ale teraz, pan rozumie, jestem człowiek chory, więc może się już pożegnamy. Bardzo mi będzie miło, jeżeli pan drugi raz tu przyjdzie... A przecież nie o to chodziło. Przecież właśnie te wszystkie rzeczy można było sobie darować, tylko wykorzystać to, co ten człowiek przyniósł: przyniósł wiedzę i możność ratowania życia ludzkiego, możność przedłużenia życia ludzkiego. I to było najważniejsze. Każdy normalny chory od progu wpatruje się w oczy tego człowieka-lekarza. A ten drugi widzi to i nieraz jest - przypuszczam - głęboko zażenowany tym stopniem nadziei, tym wielkim spodziewaniem się, tym niemym pytaniem: czy mnie pan uratuje? Czy mnie pan wydrze śmierci? Czy ja jeszcze będę żył? To tu jest - powiedziałbym tak może trywialnie: modlitwa. Modlitwa chorego do tego drugiego człowieka, modlitwa wzroku, gestu, całej nadziei, całego napięcia duchowego.

To jest chyba istota rzeczy również w naszym spotkaniu z Chrystusem. Dlatego właśnie używam tego porównania z lekarzem, bo Pan Jezus go użył i sprawiedliwość wobec Chrystusa mnie do tego zmusza. To On powiedział: Nie potrzebują zdrowi lekarza, tylko chorzy. Ja nie przyszedłem do zdrowych, tylko do źle się mających (por. Mk 2,17). Przyszedłem do chorych.

Więcej na następnej stronie

Moi drodzy, to jest bardzo subtelna mądrość, delikatnie podsunięta człowiekowi. Po długim namyśle i kontemplacji tych słów człowiek dojdzie do tej prawdy, o którą tu chodzi. Pan Jezus mówi: nie ma ani jednego człowieka zdrowego pośród was. Ani jednego zdrowego. Ja przyszedłem do wszystkich - do wszystkich. Ale nie do zdrowych; do wszystkich, tylko że chorych i źle się mających. Wy wszyscy jesteście chorzy i wszyscy jesteście źle się mający. Ale Pan Jezus powiedział to bardzo delikatnie i bardzo pośrednio, bo gdyby im był tak powiedział, jak ja teraz wam mówię, to byłby protest. Ja sądzę, że tu i ówdzie też jest jakiś protest, że to jest za ostro, za śmiało. Ale Pan Jezus tak myślał: ktokolwiek z ludzi nie ma świadomości grzechu, zamyka Bogu drogę do swojego serca.

Dlatego właśnie powiedziałem, że w tym obrazie lekarza przyjmowanego jako zbawienie - gdzie oczy człowieka chorego wiszą na oczach i na ustach tego przychodzącego - jest jakaś głęboka prawda ujmująca istotę tego spotkania. Tu uprzejmość pięknie się kłaniająca i oddająca rewerencje nie ma już nic do powiedzenia. Tu jest walka o życie, o przedłużenie życia, i to nie o przedłużenie życia na lata, tylko o przedłużenie życia na wieczność. Tu Chrystus mówi: Ja jestem lekarzem i ja mam moc przedłużyć życie. Dać życie i przedłużyć życie aż do wieczności. I mam moc zaprowadzić do domu. Jestem jedynym przewodnikiem - jedynym przewodnikiem. Poza mną niema innego. Ja jestem przewodnikiem niezawodnym, bo ja jestem równocześnie drogą, którą się idzie, i ja jestem światłem, które na tej drodze przyświeca, i ja jestem chlebem, który na tej drodze żywi - poza mną nie ma innego. Nie ma innego. I ja jestem tym lekarzem, który nigdy nie opuszcza chorego, który zawsze przy chorym zostaje. Chce zostać, doprasza się o to, żeby mógł zostać. A któż by nie chciał, któż by nie chciał po życiu ciężkim i skołatanym wrócić wreszcie do domu, który jest w najpełniejszym tego słowa znaczeniu domem? Któż by nie chciał swoje serce skołatane tyloma zawodami i niespełnionymi tęsknotami i nadziejami zatopić wreszcie w takiej miłości, która nigdy nie zdradza? Któż by nie chciał mieć zawsze przy sobie lekarza, który życie przedłuży na wieczność?

Więcej na następnej stronie

Pozornie każdy by chciał, a jednak, moi drodzy, to wcale nie jest takie proste. I są powody, dla których to nie jest proste. Bo nasze spotkanie z Chrystusem w tej chwili, w teraźniejszości, odbywa się poprzez Kościół i odbywa się w Kościele, a to niezmiernie komplikuje sprawę. Komplikuje sprawę dlatego, że Kościół to są również ludzie. To jest Chrystus i Duch Święty, ale to są również ludzie o rozmaitym stopniu zaangażowania, o czym wczoraj mówiłem. Są ludzie, którzy są bogactwem Kościoła, i są ludzie, którzy tworząc Kościół i będąc w samym jego sercu, są smutkiem i cierpieniem, i raną Kościoła.

To jest Kościół. I do tego wszystkiego ludzie są widzialni, a Chrystus jest niewidzialny w Kościele. I to także bardzo komplikuje sprawę. A do tego wszystkiego - znowu wracam do waszego środowiska - jest jeszcze jedno, co ten proces spotkania z Chrystusem w takiej prawdzie szczerej, pokornej - niezmiernie utrudnia, mianowicie wymaganie stawiane przez was Kościołowi, żeby Kościół „był na poziomie”. Żeby był na poziomie, bo co wy nam w Kościele możecie ofiarować? Co wy nam możecie ofiarować, jakie wartości? Jaką kulturę, jakie przejawy życia religijnego? Jaka jest ich waga? Jaka jest ich reprezentatywność? Jaka jest ich atrakcyjność?

To jest do pewnego stopnia słuszne, ale tylko do pewnego stopnia. Trzeba się temu jednak bliżej przypatrzeć. Otóż, moi drodzy, w naszej rzeczywistości, w chrześcijaństwie polskim jest na pewno jakaś zwarta grupa chrześcijan - zwarta i wcale nie mała - którzy przeżywają bardzo autentycznie obecność Chrystusa, Jego prawdę i Jego łaskę - na miarę swojej duchowej pojemności. Stworzyli pewien styl życia religijnego, stworzyli pewien styl modlenia się, pewną religijną kulturę, która mocno zakorzeniona jest w przeszłości i mocno zakorzeniona w tradycji. Otóż ta kultura, ten styl często nie odpowiada inteligencji. Nie odpowiada. Nie odpowiadają procesje, odpusty, różańce i tego rodzaju przejawy, które w tamtej grupie, w tamtym środowisku są jak najbardziej autentyczne i to środowisko w najlepszy sposób na pewno spełniło wszystko, na co je było stać.

Ale, moi drodzy, Kościół buduje się na zasadzie jedności i wielości równocześnie. Zasadą jedności w Kościele jest Chrystus i Duch Święty, zawsze ten sam, i wszystko, co Chrystus przynosi: prawda i łaska. A zasadą wielości są ludzie, rozmaite stopnie zaangażowania kulturalnego, rozmaite stopnie rozwoju umysłowego, i całe to zróżnicowanie, które z tego wynika. Jest miejsce na wielość w Kościele. I to jest objaw zdrowy. Wystarczy, że Chrystus jest jeden, Duch Święty jest jeden, prawda i łaska jest jedna, ale jest miejsce dla wielości przejawów i formacji religijnych, dla wielości stylów modlitwy i dla wielości postaci kultury religijnej.

Więcej na następnej stronie

Wysuwacie zarzut, że to wam nie odpowiada. Czy wy czujecie, że ten zarzut uderza w was? Wy jesteście tak samo Kościołem, jak oni są Kościołem. Oni sobie wypracowali ten styl życia religijnego, oni sobie stworzyli kulturę religijną, która wymaga pełni szacunku od każdego człowieka patrzącego uczciwie i sprawiedliwie, z wyczuciem rzeczywistości na to wszystko, co się dzieje. Nam to może nie odpowiadać, ale czyśmy stworzyli równolegle do nich naszą osobistą kulturę religijną na poziomie naszej umysłowości? Czy stworzyliśmy taki styl modlenia indywidualnego i zbiorowego, który byłby atrakcją przyciągającą i budzącą szacunek?

To jest pytanie, które trzeba sobie jakoś w tej naszej konkretnej sytuacji postawić, na to pytanie trzeba jakoś odpowiedzieć, i to odpowiedzieć rozsądnie. Nie w sposób uproszczony. Wyciągnąć konsekwencje z tego, że jesteśmy, jako ludzie ochrzczeni, w samym sercu Kościoła. Że Chrystus powiedział przypowieść o talentach i powiedział wyraźnie, że jeden dostał dwa, a drugi pięć, i że na miarę otrzymanych talentów będzie się żądało od człowieka tej drugiej dopracowanej połowy.

Otóż jest jakaś luka w naszym chrześcijaństwie; w naszym przekroju kultury religijnej jest jakaś luka niepokojąca i nie można jej skwitować tylko tym pytaniem i stwierdzeniem, że nam to nie odpowiada, że to powinno być inaczej. Te rzeczy czekają, czekają na tych, którzy je stworzą, a stworzyć je mogą ci, którzy czują na nie zapotrzebowanie.

I dlatego czeka was konkretne wielkie zadanie autentycznego przeżycia Chrystusa i Jego aktualnej obecności w Kościele. Czeka was zadanie przeżycia Jego prawdy i Jego łaski, i zabrania z rąk Chrystusa, z Ewangelii tego wszystkiego, co się da wziąć i przenieść na jednostkowe życie. Oczywiście, na to zazwyczaj ludzie odpowiadają w dzisiejszej rzeczywistości bardzo prosto: proszę księdza, przecież nie ma czasu, przecież ksiądz wie, jak to życie dzisiaj wygląda. Ani czasu, ani sił duchowych, ani nerwów. Ja wam przyznaję rację, w całej rozciągłości przyznaję wam rację, że dzisiejsze życie tak jakoś jest ukształtowane, że czasu, sił twórczych duchowych i nerwów nie staje.

Ale chyba właśnie dlatego, że tak jest, trzeba wywalczyć, wywalczyć dla Pana Boga przynajmniej to konieczne minimum czasu, bo inaczej powstanie paradoksalne zjawisko, że Ten, kto niesie dzisiejszemu człowiekowi największe wartości, najbardziej istotny ratunek i największą miłość, zostanie skazany na skreślenie w imię wartości drugorzędnych. Musimy być sprawiedliwi.

Więcej na następnej stronie

A oprócz tego, moi drodzy, czy Chrystus naprawdę przyszedł przeszkadzać ludziom? Naprawdę tak uważacie, że Chrystus przyszedł przeszkadzać ludziom? Czy Jemu tak bardzo chodzi o czas, o tę rozciągłość czasową, czy raczej Mu chodzi o to, żebyśmy pozwolili towarzyszyć sobie we wszystkich tych sprawach, które zapełniają nasz czas i pochłaniają nasze siły duchowe, pochłaniają nasze nerwy, energię nerwów naszych? Czy raczej nie chodzi o to, o tę postawę jakąś bardzo przyjazną i bardzo bliską? Nie mam czasu z Tobą stać i rozmawiać, ale chodź ze mną albo ja pójdę z Tobą - wszystko jedno. Chodźmy razem, angażujmy się w życie razem. Ja będę robił to, co muszę robić, ale będę ciągle pamiętał, że Ty jesteś, i będę jakoś ciągle patrzył w Twoje oczy pracując. To przecież nie kosztuje zbyt wiele energii popatrzeć na człowieka i uśmiechnąć się z daleka do niego.

Moi drodzy, doskonale wiem, że dzisiejsze życie wysuwa postulat zwięzłości i rzeczowości. Taki jest układ dzisiejszego życia. Ludzie nie mają czasu na długie rozwodzenie się. Krótko, rzeczowo powiedz, o co chodzi, bo już następne rzeczy czekają. I dlatego dam wam schemat na tę waszą twórczość religijną współczesną i na waszym poziomie, dam wam schemat rzeczowy i bardzo zwięzły: Msza święta i Ewangelia. Nic więcej. Chcę nakierować życie wasze na Mszę św. dlatego, że tam jest obecność Chrystusa najbardziej wyraźnie zaznaczona i najbardziej wyraźnie zaadresowana ku sercu ludzkiemu i ku życiu ludzkiemu. Tam ta obecność jest najbardziej napięta i najbardziej czynna. Tam ten czyn Chrystusa najbardziej wychodzi. To jest Jego ofiara i Jego modlitwa za mnie. Każdy z was niech sobie to powie: ofiara Chrystusa i modlitwa Chrystusa za mnie. I dlatego to kwantum uczestnictwa, jakie jest przewidziane w ogólnym stylu życia religijnego, ustawionym zresztą przez Pana Boga: ten siódmy dzień święty - to kwantum powinno być zachowane.

Dlatego proszę was bardzo, nie bądźcie uprzejmymi uczestnikami Mszy św., tymi uczestnikami, którzy tak przychodzą na Mszę św., jak się przychodzi na imieniny. Można się spóźnić pięć minut, kwadrans, wybaczą, bo przecież o to chodzi, żeby być, żeby jakoś tę życzliwość zaznaczyć, ale nikt się tam nie będzie przejmował, kiedy człowiek przyszedł i kiedy wyszedł. Ja rozumiem, że na taką rzeszę ludzką, jaka w tej chwili stoi tu w kościele, może się zdarzyć sto przypadków spóźnienia bez własnej winy człowieka. Ale, moi drodzy, jeżeli jest tak, że do Podniesienia ciągle ludzie przychodzą, a od Podniesienia już ludzie wychodzą, to właśnie to jest ta uprzejmość wobec Pana Boga-

Więcej na następnej stronie

Uznaje się Go, z rewerencją Mu się kłania, i potem się człowiek rozstaje i odchodzi. To nie jest to: ten wzrok czekający i modlący się o zdrowie, o życie, o prawdę i o moc, o siłę, od początku do końca we wspólnocie. Jeżeli Chrystus może się modlić za mnie przez pół godziny, to ja się też mogę modlić z Chrystusem przez pół godziny. Jeżeli Chrystus może się ofiarowywać za mnie całkowicie i powtarzać w sposób mistyczny swoją śmierć, to ja się mogę narazić również na pewne niewygody, na pewne ludzkie poszturchiwania i łokcie, i wszystkie inne niedogodności i wytrzymać, bo tu chodzi właśnie o tę sprawę wspólnoty, skupiającej się wokół Chrystusa, który niesie jej życie, zbawienie, jest drogą, jedyną, niezastąpioną do domu Ojca. Jeżeli wy dobrze i z jakąś ogromną duchową kulturą, tą prawdziwą, nie uprzejmością, ale kulturą pełną pokory i zapotrzebowania na łaskę Bożą, przeżyjecie niedzielną Mszę świętą na poziomie własnych możliwości, mając pełną i ostrą świadomość modlitwy i ofiary Chrystusa za was jako wspólnotę i jako jednostki, to stworzycie bardzo poważną wartość w życiu religijnym.

A drugi element tego rzeczowego schematu waszego życia religijnego to jest Ewangelia: życie i słowo Chrystusa. Dlatego na to wskazuję, że jest w Kościele Duch Święty, Duch święty, który ożywia słowa Boże. O Nim też Chrystus - jak wczoraj mówiłem - powiedział, że On z wami zostanie po wszystkie dni aż do skończenia świata (por. J 14,16). I On czyni, że słowa Ewangelii żyją, stają się dzisiejsze, stają się w całej pełni żywym słowem obecnego Chrystusa. I dlatego Ewangelię Jezusa Chrystusa trzeba znać. Ludzie inteligentni, ludzie inteligencji twórczej nie znają całej Ewangelii. A to przecież nie chodzi tylko o znajomość literalną, ale chodzi o to życie, o to obcowanie. To Chrystus co dnia chce do mnie mówić jedno zdanie, dwa zdania, jeden rozdział - zależnie od możliwości - popatrzeć, przeczytać, pomyśleć o tym.

Przeliczcie to na czas: 5 minut rano i 5 minut wieczorem. W niedzielę, przyjmijmy godzinę; jeżeli ktoś ma dalej do kościoła, półtorej godziny. To są, powiedzmy, momenty wyrwane, które Chrystus jakoś rezerwuje dla siebie. A poza tym chce tylko z nami być i chce być zauważony przez nas we wszystkich naszych sprawach.

Moi drodzy, to miała być konferencja o modlitwie i o obcowaniu z Bogiem. Nic o modlitwie dotychczas nie powiedziałem, poza tymi ostatnimi słowami. Ale wszystko, co powiedziałem, jest tworzywem tej modlitwy. Niech modlitwy wasze również nie będą modlitwami uprzejmymi, modlitwami uprzejmości, tylko niech to będą modlitwy życia. Ta modlitwa człowieka, który tak patrzy w oczy Chrystusowi, jak ten ciężko chory patrzy w oczy lekarza, i całą swoją postawą coś mówi, jest jakoś do końca zaangażowany w to, co się dzieje. Niech to życie wasze tak będzie wplecione w waszą modlitwę.

Przypuszczam, że ten skrócony schemat sam się potem rozbuduje. W miarę jak narośnie znajomość i miłość, otworzą się furtki czasu na wszystkie strony i życie się bardzo uprości. Może nawet te wyczerpujące zajęcia jakoś się tak uporządkują, że przestaną was tak dręczyć, jak dręczą was dzisiaj.

Pomyślcie nad tymi sprawami. To był jakiś wielki szkic, konferencja bez tematu; każde niemal zdanie było dla siebie tematem, ale to, co powiedziałem wczoraj: liczę na waszą twórczą inteligencję i na wasze domyślenie.

Więcej na następnej stronie

WIELKA ŚRODA

III. Pokuta


Czy takie ostre wypunktowanie koncepcji życia ludzkiego chrześcijańskiego w oparciu o ten powrót do domu Ojca nie jest przypadkiem jakąś krzywdą człowieka? Bo ostatecznie żyjemy na tym świecie i egzystencja nasza na tym świecie jest rozplanowana na dziesiątki lat; dla nikogo z nas nie jest obojętne - ani jako jednostki, ani jako społeczeństwa - jakie są warunki tej egzystencji na tym świecie. Czy przypadkiem to ustawienie całej duchowej twórczości człowieka na powrót do domu Ojca, czyli na Niebo, nie wycofuje człowieka z aktywności na tutejszym terenie? To by się schodziło z tezą przeciwnego obozu, który właśnie twierdzi, że Ewangelia w sobie, w postawie życiowej, jaką człowiekowi zaleca, jest ostatecznie szkodliwa, ponieważ absorbuje masę sił duchowych człowieka w dziedzinie, która tutaj jest zupełnie nieproduktywna. I dlatego ludzie wierzący według tej tezy - przypominają czasem ludzi z lekka zamroczonych, którzy przez takie ustawienie ku wieczności tylko mimochodem zajmują się tym światem i tym życiem.

Całe dwie nasze rozmowy były właśnie tak skonstruowane, żeby bardzo mocno wypunktować tę ideę powrotu, a więc ideę nastawienia na wieczność.

Pierwszemu chrześcijaninowi, św. Piotrowi, właśnie to się przydarzyło, że uległ takiemu zaczadzeniu. Kiedy się znalazł na górze Tabor i zobaczył przemienionego Chrystusa, nie chciał wracać. „Dobrze nam tu być. Uczyńmy tu trzy przybytki i zostańmy” (por. Mt 17, 4). Pan Jezus, który zawsze prostował błędy swojego ucznia, w tym wypadku nie uważał za stosowne poświęcić temu nawet jednej uwagi, tylko powiedział: Wracamy. Wracamy na dół. I tam Piotrowi dał konkretne zadania wśród konkretnych ludzi na tym świecie. I kazał te zadania w stosunku do tego świata przekazywać z pokolenia na pokolenie.

A co Pan Jezus myślał o zaangażowaniu w doczesność i o tym, czy Ewangelia unieruchamia człowieka w stosunku do tego, co się tu dzieje i czym człowiek jest zainteresowany, to wyraził przedtem, zanim zaczął nauczać. Wziął konkretną bryłę materii w swoje ręce i zaczął jej nadawać kształt, nowy kształt, nową postać, nową wartość, tak żeby ten kloc drzewa był bardziej przyjazny człowiekowi i bardziej przyjazny życiu - i robił to dzień po dniu, przez lata. I ten przetworzony kształt materii podawał ludziom z gestem prostej ludzkiej życzliwości. Tak bardzo po ludzku, że nikt nie zauważył, że ręce, które przykładają się do tego przetworzenia kształtu materii, do nadania jej nowych form i nowych wartości, że te ręce są równocześnie rękami Pana Boga.

Więcej na następnej stronie

Moi drodzy, czy wy robicie co innego? Przecież każdy z was - albo siłami fizycznymi, albo siłami duchowymi - bierze bezkształtną masę albo masę nie dość ukształtowaną tego świata i tej rzeczywistości, w której żyjemy, i usiłuje tej masie nadać nowy kształt, jakąś nową wartość, nowe piękno po to, żeby świat był przyjaźniejszy, przystępniejszy, bardziej przytulny człowiekowi skazanemu na dziesiątki lat bytowania tu. Czy wy po prostu nie powtarzacie tego samego, co czynił Pan Jezus na tym świecie?

Czy więc jest tu problem, że Ewangelia wycofuje człowieka z zaangażowania w doczesność? Przez trzydzieści lat Chrystus się trudził po to, żeby ludziom dać odpowiedź, że nie. Zaangażował się bez reszty, do końca, i jakoś poświęcił, pokonsekrował tę prostą drogę zaangażowania w świat materii, w świat tutejszy po to, żeby ten tutejszy świat i ta tutejsza bezkształtna, a nieraz tylko nie dość ukształtowana materia była bliższa człowiekowi i przyjaźniejsza.

Problem nie w tym tkwi. Problem jest gdzie indziej, mianowicie Chrystus poprzez Ewangelię mówi, że całe to zaangażowanie w świat, to kształtowanie świata, przydawanie światu nowych wartości, nowego kształtu, nowego piękna, nowego dobra - powinno się zmieścić absolutnie i bezwzględnie w ramach sprawiedliwości i miłości. W ramach sprawiedliwości pomiędzy indywidualnym człowiekiem a człowiekiem, w ramach sprawiedliwości społecznej pomiędzy człowiekiem a grupą społeczną i pomiędzy grupą społeczną a jednostką - i w ramach uczciwości i miłości.

I dopiero, moi drodzy, tu jest problem. Dopiero tu jest problem bolesny, dlatego że każdy z nas w jakiś sposób jest anarchistą. Każdy z nas ma w sobie jakąś wrodzoną skłonność do weta, do jakiejś przekory, do uporu przy własnym zdaniu, do ambicji, która zaślepia, do próżności, która ośmiesza, która wielkie rzeczy czyni małymi i płaskimi. A przy tym wszystkim nie mamy na to wewnętrznego pokrycia, że tacy jesteśmy. Bo gdybyśmy to pokrycie mieli, to jeszcze byłoby pół biedy, ale my nie mamy wystarczającego rozeznania, co jest pierwsze, a co wtóre. Nie mamy wystarczającego rozeznania pomiędzy prawdą a błędem. Bardzo często tu się mylimy. Przyznajemy pierwszeństwo rzeczom, które na to nie zasługują.

Więcej na następnej stronie

A nawet tam, gdzie rozeznanie nasze jest poprawne, nie mamy nieraz siły i konsekwencji, i uczciwości na to, żeby rozeznanie nasze w czynie doprowadzić do końca. Łamiemy się po drodze i skręcamy na jakieś łatwiejsze drogi kompromisu, bo boimy się prawdy, którąśmy rozeznali.

I dlatego tej naszej twórczości na tym świecie w ramach sprawiedliwości, uczciwości i miłości zagraża niebezpieczeństwo; i tu się wyłania problem zła moralnego: problem winy i problem grzechu. To są właśnie te kroki w bok. Okazuje się bowiem, że wszystkie drogi ludzkie, wszystkie wasze, tak jak tu jesteście, uczciwe drogi, te wasze drogi, które się mieszczą w ramach sprawiedliwości i miłości, i uczciwości, są równocześnie drogą powrotu do Ojca. Równocześnie. Na tych wszystkich drogach towarzyszy wam Chrystus jako nieodstępny towarzysz. Nawet o tym nie wiecie, jak was te drogi uczciwe, te zaangażowania najprostsze, ale takie jakieś rzetelne, takie przyjazne życiu, przyjazne człowiekowi, które czynią ten świat mniej zaśmieconym, mniej brudnym, cieplejszym, serdeczniejszym, bardziej przytulnym, jak one bardzo przylegają do tej wielkiej drogi powrotu, którą jest sam Chrystus.

Tylko właśnie w tych momentach, kiedy nasza twórczość tutejsza wykracza poza ramy sprawiedliwości i miłości, zaczynają się kroki w bezdroża, kroki w ciemność, kroki w beznadziejność. Jakiś zmarnowany trud, zmarnowany wysiłek, jakieś pomylenie sensu i celowości naszego życia, jeżeli je oglądać przez perspektywę Ewangelii.

Ale to nie jest jedyny skutek i to nie jest jedyne oblicze tego moralnego zła i moralnego nieporządku. Chyba jeszcze bardziej istotne oblicze tego nieporządku to osobista wina wobec Osoby. Wobec Osoby. Tamto jest jakoś wobec nas, widziane pod kątem naszego interesu, bardzo szlachetnego i bardzo istotnego, wiecznego, ale naszego. Ale tu jeszcze jest ten drugi aspekt; zrozumie go taki człowiek, który kiedyś był w układzie miłości z drugim człowiekiem, bardzo go kochał, bardzo był do niego przywiązany, bardzo go szanował, a ten drugi człowiek zrobił mu kiedyś jakiś wielki zawód, popełnił jakąś bardzo brzydką sprawę. Niech sobie przypomni wtedy, jak go to bolało. Jak go to bolało. Nie wycofywał wtedy miłości, ale był jakiś bardzo zgnębiony, był bardzo złamany tym, co się stało. I na odwrót: może on sam kiedyś tak właśnie postąpił wobec drugiego człowieka, którego kochał, i zobaczył w oczach tamtego błysk wielkiego zawodu, jakiegoś głębokiego żalu, jakiegoś głębokiego wstydu: i to właśnie ty. To właśnie ty. Taka była piękna miłość, takie były piękne więzy, takie wydawałoby się nienaruszalne więzy. A jednak stało się coś takiego.

Więcej na następnej stronie

To jest właśnie chyba ten najistotniejszy aspekt naszej winy, w tym złu moralnym w stosunku do Pana Boga, bo przecież to nie jest człowiek, tylko to jest Bóg Najświętszy i miłość, o jakiej my pojęcia nie mamy.

I, moi drodzy, na to poczucie winy bardzo bym chciał dzisiaj zwrócić waszą uwagę, dlatego że ono ginie, ginie pod naporem ogólnego stylu myślenia. Dzisiaj wokół etyki, wokół problemu dobra i zła moralnego narosła jakaś atmosfera przydatności i nieprzydatności. Ten nieszczęsny spór, który katolicy podjęli, wydaje mi się w dużej mierze niepotrzebny: która etyka jest lepsza, która etyka jest bardziej bezinteresowna, bardziej przydatna społecznie, która jest wyższa? I ten problem przydatności właśnie wysunął się na pierwszy plan. I tak się kłócą do tego czasu jeszcze o to, która jest lepsza. A tymczasem tu zupełnie o co innego chodzi. Tu chodzi o to, że Pan Bóg jest, że jest taki, jaki jest, i że miłość pokazał tak, jak ją pokazał, i że my nie mamy tutaj obowiązku zastanawiać się nad tym, czy to jest większe niż etyka świecka czy mniejsze, czy szlachetniejsze czy nie szlachetniejsze, czy bardziej wzniosłe i bardziej bezinteresowne czy nie. My się tylko po prostu uczciwie dostosowujemy do faktu, który jest. Tak jak się człowiek dostosowuje do tego, że rano słońce wschodzi i wieczór zachodzi - i nie pyta, czy to jest wzniosłe czy nie, po prostu tak jest i on tylko dostosowuje do tego swoje życie. Tak my dostosowujemy życie nasze do faktu, że Pan Bóg jest, że nas kocha i że w imię miłości do nas tak, a nie inaczej ukształtował nam moralny porządek naszego życia. I w tej winie i w grzechu, wtedy kiedy się coś pomiędzy Nim a nami pomiesza, przede wszystkim ten moment poczucia winy osobistej wobec Osoby powinien wyjść na pierwsze miejsce po prostu dlatego, że on jest początkiem pokuty. On jest początkiem pokuty i początkiem nawrócenia i jest integralnym składnikiem jeszcze jednego dzieła miłości Bożej, mianowicie sakramentu pokuty.

Nie mamy już dziś wiele czasu na to, żeby temu sakramentowi jakoś w szczegółach się przypatrzeć. Ale chciałbym zwrócić waszą uwagę, że ten sakrament - dzieło miłości Bożej - opiera się na podwójnej formie zaufania. Najpierw zaufania człowieka, że Pan Bóg naprawdę widzi dobrze i ma rację tam, gdzie mówi, że coś jest złe, a coś jest dobre. Pozornie to jest proste, tak proste, że chyba nie trzeba by było o tym mówić, ale niestety w życiu wcale nie jest takie proste. Ludzie nieraz nie są do końca przekonani o tym, że to, co Pan Bóg mówi, że jest dobre - jest naprawdę dobre, a to, co Pan Bóg mówi, że jest złe, jest naprawdę złe. I są skłonni raczej swoje poczucie winy czy bezwiny opierać na swoim własnym przeświadczeniu osobistym: mnie się tak wydaje. Ja tu widzę racje. Nie bardzo mi się wydaje, żeby to, co w Ewangelii jest napisane, miało słuszność.

Więcej na następnej stronie

Nieraz ludzie formułują to jeszcze inaczej: ja tu nie mam żadnych wyrzutów sumienia. Wy mówicie, że to jest grzech, ale ja zupełnie tego nie czuję, że to jest grzech. Otóż właśnie chodzi mi o ten problem zaufania. Pan Bóg objawia, gdzie jest granica pomiędzy dobrem i złem, ja tego mogę nie odczuwać, ja nawet mogę mieć zupełnie inne zdanie na podstawie własnych obserwacji ludzkich, tylko że przy tym wszystkim wiem, że ja jestem człowiekiem. Nie mam rozeznania - mówiliśmy już o tym. Fałszywie rozeznaję nieraz. W wielu punktach jestem znieczulony, w wielu punktach jestem przesadnie uczulony i dlatego mówię tak szczerze i uczciwie Panu Bogu przy tym rachunku sumienia, bo to właśnie o to chodzi: Panie Boże, przyznaję Ci rację, całkowitą rację, nie będę się z Tobą spierał, ja to inaczej odczuwam, mnie się to inaczej po myślach kłębi, ale jeżeli Ty mówisz, że jest tak, to nie ma dyskusji. Pomiędzy nami nie ma dyskusji.

To jest jedna postać tego zaufania. A druga postać to jest głębokie przekonanie, że sakrament pokuty to jest jakaś wielka, niezwykła miłość Boża, niezwyciężona, niewyczerpana. Choćbyście nie wiem co robili i jak zgrzeszyli, to tej miłości nie zmożecie. Czy wy rozumiecie, co to znaczy? Ja wiem, że wy tego usposobienia nie macie, że nie chcecie zgrzeszyć, ale nawet gdybyście chcieli, gdybyście zmobilizowali wszystkie namiętności, jakie w was są, wszystkie złe potęgi przeciwko tej miłości, to jej nigdy nie zmożecie, ona zawsze zostanie i zawsze z tą samą troską, serdecznością i ciepłem będzie czekać na grzesznika.

Dlatego ile razy myślicie o sakramencie pokuty, nie wyakcentowujcie tak bardzo waszego wkładu w ten sakrament. Bo to się tak mówi: a Kościół tak przypomina, a tak zmusza, a tak nudzi z tą spowiedzią wielkanocną, już trzeba iść, spełnić ten obowiązek, niech już będzie tak, jak ma być. Ale widzicie, tu w tym jakimś spojrzeniu, w tym osądzie, zaginęło zupełnie to, o czym mówiłem, ta jakaś nieprzezwyciężona, przedziwna, cierpliwa i niewyczerpana miłość Pana Boga - i o nią przede wszystkim chodzi.

I jest jeszcze druga forma zaufania, już w ścisłym znaczeniu, która się składa na sakrament pokuty, mianowicie, że Pan Bóg chce wam uwierzyć i chce wam zaufać, że w tym sakramencie wasze słowa znaczą to, co znaczą - zarówno wtedy, kiedy wyznajecie grzechy, jak i wtedy, kiedy mówicie, że się nawracacie i że postanawiacie poprawę. To nie jest ścisłe, bo właściwie Pan Bóg nie może wierzyć. On tak patrzy do dna i wszystko widzi; widzi, jaki jest duch tych słów, które mówicie, ale ja wam to chcę tak po ludzku powiedzieć, żeby wam było łatwiej wczuć się w tę atmosferę.

Więcej na następnej stronie

Wyście uwierzyli miłosierdziu Bożemu, a Pan Bóg chce uwierzyć waszym słowom, dlatego mówcie je tak, żeby Pan Bóg naprawdę mógł w nie uwierzyć i żadnego z tych słów, które w sakramencie pokuty wypowiadacie, nie musiał odrzucić. Żeby wszystkie były przyjęte jako słowa pełne prawdy, tej prawdy ufności w miłosierdzie Boże, w Jego miłość, prawdy oskarżenia i prawdy nawrócenia. Że ja się naprawdę zorientowałem, że ta droga nie prowadzi do celu, że to jest bezdroże, że to jest jakaś zagubiona ciemność, i z całym przekonaniem wracam na tę jedyną drogę zaangażowania w świat, która się mieści w ramach sprawiedliwości i miłości ewangelicznej.

A poza tym pamiętajcie, że sakrament pokuty oprócz odpuszczenia grzechów ma jeszcze jedną bardzo istotną rolę do spełnienia w waszym życiu. Mówi o tym właśnie w dzisiejszej liturgii prorok Ezechiel, przytaczając słowa Boże: Dam wam serce nowe i ducha nowego. Wyjmę z piersi waszej serce kamienne, a dam wam serce czułe i wrażliwe (por. Ez 36, 26). To jest jakieś głębokie, istotne uleczenie człowieka, jakieś przemienienie atmosfery wewnętrznej, jakieś uwrażliwienie człowieka na problem dobra i zła, które pomaga człowiekowi to swoje zadanie na tym świecie wypełniać coraz lepiej. Nie od razu dobrze. Wy wiecie o tym, że postanowienie poprawy nigdy nie powinno tak brzmieć: koniec z grzechami absolutnie, Panie Boże. Przekonasz się, że od dzisiejszego dnia już ani jednego nie będzie. To byłaby największa bzdura i największe głupstwo, jakie człowiek mógłby powiedzieć, i byłby w tym wszystkim nieprawdziwy. Natomiast może powiedzieć: Panie Boże, przypatrz się mojej dobrej woli. Ona jest do dna rzetelna. Ja naprawdę chcę włożyć wszystko, co w danej chwili aktualnie włożyć mogę w to moje życie, aby przy łasce Twojej i pomocy Twojej tego grzechu nie popełnić. Nie wiem, co będzie, nie wiem. Ale jedno wiem, że tego nie chcę. I możesz patrzeć, możesz patrzeć z całą swoją Bożą wszechwiedzą w moją świadomość i w moje sumienie, że ja grzechu naprawdę nie chcę.

Tych kilka uwag o sakramencie pokuty niech wam pomoże w tej waszej jutrzejszej spowiedzi św. To zawsze jest oczywiście rzecz trudna. Ja wcale nie chcę zamykać oczu. Mówiłem o tym, że to jest przede wszystkim miłość i dobrodziejstwo, ale wiem, że to jest też i wielki trud, bo to jest pokuta. Ale, moi drodzy, bardzo was proszę, nie cofajcie się przed tym. Nigdy nie jest dobrze, jeżeli człowiek mija na tym świecie miłość, która była dla niego przeznaczona, a zwłaszcza nie jest dobrze, jeżeli ta minięta miłość jest miłością Boga. A więc nie mijajcie tej miłości i ten wasz akt pogodzenia starajcie się jakoś tak ukształtować w świetle tych prawd, o jakichśmy tu wspominali.

Więcej na następnej stronie

WIELKI CZWARTEK

IV. Eucharystia


„I stało się, że znowu szedł do miasta, które zowią Naim, a z Nim szli uczniowie Jego i rzesza wielka. A gdy się przybliżył do bramy miejskiej, oto wynoszono umarłego, jedynaka matki jego, a ta była wdową, i liczna rzesza miejska szła z nią. A gdy ją ujrzał Pan, ulitował się nad nią i rzekł jej: «Nie płacz». I przystąpił, i dotknął się mar (a ci, co nieśli, stanęli). I rzekł: «Młodzieńcze, tobie mówię, wstań». I usiadł umarły, i począł mówić, i oddał go matce jego. A wszystkich zdjął strach i wielbili Boga, mówiąc: «Prorok wielki powstał wśród nas, a Bóg nawiedził lud swój»” (Łk 7,11-16).

Wielką radość uczynił Pan Jezus matce. To była dla niej z pewnością wielka pociecha, ale tylko dla matki. Natomiast trzeba postawić pytanie, co uczynił Chrystus dla młodzieńca, którego przywołał do życia. O tym matka nie myślała, że syn będzie musiał drugi raz umierać i że nie wiadomo, czy nie przyjdzie jej raz jeszcze przeżywać smutku pogrzebu, bo któż może przewidzieć, kto pierwszy. Ona tego nie wiedziała, ale wiedział o tym Pan Jezus. I dlaczego to zrobił? Czy nie dość człowiekowi raz jeden umierać? Nie dość udręczenia jednej śmierci? Czy trzeba człowieka, nawet w imię takiej pociechy, skazywać na powtórną śmierć?

Moi drodzy, Pan Jezus zażądał tutaj od tego młodego człowieka wielkiej przysługi i wielkiej pomocy - tak jak od przyjaciela, mianowicie chciał sobie utorować drogę i ułatwić powiedzenie ludziom bardzo trudnej prawdy, bardzo trudnej prawdy. Ogłoszenie tej prawdy miał Mu ułatwić człowiek za tę cenę, że został skazany na powtórną śmierć. Chciał ludziom powiedzieć: Ja jestem życie i kto się ze mną spotka, może ode mnie to życie wziąć.

To jest bardzo łatwo ludziom powiedzieć, ale co zrobić, żeby ludzie nad tymi słowami przystanęli, żeby je potraktowali na serio. Oni przecież doskonale znali Chrystusa i wiedzieli, że urodził się pośród nich, wiedzieli, jakie jest imię Jego matki, że jest synem cieśli, że się nie uczył, i naraz ten człowiek staje przed nimi i powiada: „Ja jestem życie i kto we mnie uwierzy, nie umrze na wieki, a ciało jego wskrzeszę w ostatni dzień” (J 11,25-26; J 6, 54). Trzeba było właśnie tej ofiary, trzeba było tej pomocy, trzeba było tej przysługi, żeby ludzie przystanęli nad tymi słowami, żeby nimi wstrząsnęły, żeby zaczęli myśleć, co to znaczy. Co to znaczy, że Chrystus im mówi: Ja jestem życie, a kto mnie spotyka, może ode mnie życie wziąć.

Więcej na następnej stronie

I zażądał tej przysługi jeszcze po raz drugi i trzeci: od córki Jaira i od swojego najbliższego poza apostołami przyjaciela, od Łazarza, l trzeba było tych trzech śmierci powtórnych, tej ceny, a do tego dołożył jeszcze własną śmierć i własne zmartwychwstanie po to, żeby ludzie przyjęli od Niego prawdę przedziwną, najprzedziwniejszą prawdę o rym życiu, które On przynosi od Ojca. Przynosi od Ojca. To nie jest to życie, które zostało Mu przekazane przez Matkę z ciała i krwi, tylko to jest to życie, które Mu dał Ojciec, kiedy Mu dawał synostwo. To się tak w dogmatyce, w teologii mówi, że Syn jest zrodzony od Ojca. To właśnie wtedy przekazał Ojciec Synowi życie, Boże życie, i z tym życiem posłał Go na świat i kazał Mu je zaszczepić w ludziach. Kazał je ludziom dać.

To jest bardzo trudna tajemnica i to jest bardzo trudne do przyjęcia, i dlatego właśnie Chrystus zażądał przysługi przedziwnej. Skazał troje ludzi na powtórne umieranie i samego siebie na śmierć po to, żeby sobie otworzyć drzwi, żeby sobie stworzyć możliwość mówienia z jakimś pokryciem i z jakąś nadzieją, że ludzie nad tymi słowami przystaną i że nad tymi słowami pomyślą, bo chodziło o rzecz najważniejszą i największy, i najpiękniejszy dar, jaki miał ludziom do ofiarowania.

Mówiliśmy tu na tym miejscu o tych dwóch płaszczyznach, na których rozplanowane jest życie każdego z nas. Mówiliśmy o dwóch domach, o tym podwójnym zadomowieniu. Trzeba nam powiedzieć również i o tym podwójnym życiu: jednym z ciała i krwi, które nas predysponuje do domu tutejszego, i o drugim, o życiu przysłanym od Ojca przez Syna do nas, do każdego z nas po to, żebyśmy się mogli stać domownikami Bożymi, zdobyć rzetelne, realne podstawy i prawo do mieszkania w domu Ojca Niebieskiego.

Kiedy ludzie wysyłali człowieka w kosmos, tam, gdzie nie ma warunków egzystencji normalnej, gdzie płuca oddychają na próżno i na próżno bije serce, to go otoczyli otoczką, która stworzyła mu takie warunki egzystencji, jakie tu są na ziemi. Jakoś go przysposobili do wtargnięcia do tej dziedziny, która nie była jego dziedziną, do której nie był przysposobiony. Gdyby to robił Pan Jezus, to by po prostu dał ludziom nowe płuca i nowe serce, takie, które są przystosowane do tych warunków. To jest przykład brutalny, naiwny i niedorzeczny. Sam tak mówię o swoich własnych słowach, dlatego że tu nie ma żadnej wspólnoty, żadnego styku, bo to Boże życie dotyczy zupełnie innej dziedziny.

Więcej na następnej stronie

Ale nawet z tej niedorzeczności możemy się czegoś nauczyć, mianowicie tego, że kiedy ludzie są na tyle rozsądni, że wysyłając człowieka w jakąś obcą dziedzinę, zadbają o niego, żeby on tam mógł żyć, przysposabiają go jak mogą, na miarę swojej mądrości i na miarę swojej mocy, to i Pan Bóg najmądrzejszy kiedy zabiera swoje dzieci ziemskie gdzieś w tę nową krainę, która jest zupełnie dla nich obca i właściwe nie dla nich - nie są przysposobieni do życia w tamtym świecie - to ich też przysposabia na miarę swojej mądrości i na miarę swojej mocy od wewnątrz, daje im jakieś te nowe duchowe płuca i nowe duchowe serce, żeby mogli tam żyć swobodnie, nie w otoczce, tylko tak naturalnie, jak żyją tu na ziemi.

To jest właśnie ta tajemnica życia, którą Chrystus w swoich prostych słowach nazwał ziarnem gorczycznym, nazwał kwasem, który miesza niewiasta w trzy miary mąki. Powiada: ja to wam daję w dusze wasze tak jak ziarno, niech ono tam będzie, niech kiełkuje aż do czasu, niech się rozwija, niech wam daje te energie nowe, które was poniosą, które was ustawią na dom Ojca waszego; a gdy przyjdzie czas, to się ujawnią i rozkwitną w pełnię nowego życia, które okaże całą wspaniałość wtedy, kiedy pierwszy raz ujrzycie oblicze Ojca waszego.

Mówię do was o tym właśnie w tej chwili, kiedy przed wami staje realne spotkanie z Chrystusem i problem tego przekazania nowego życia: w sakramencie pokuty raz, w Eucharystii drugi raz. Daje wam Pan Jezus w tej chwili to samo życie, o którym mówił wówczas, za które dał swoją własną śmierć. I przekontemplujcie sobie również te trzy śmierci powtórne. Troje ludzi, którzy musieli umierać dwa razy za to, żeby ludzie w powadze, z zastanowieniem przystanęli nad tą prawdą o tym drugim życiu, że Chrystus naprawdę ma moc to życie dawać; życie przyniesione przez Niego z tamtego świata tym, którzy są Jego przyjaciółmi.

Jesteście właśnie w tej chwili przyjaciółmi Pana Boga i za niedługą chwilę weźmiecie Jego ciało i Jego krew z tego ołtarza - i chciałbym, żebyście to potraktowali może nie tak ze strachem, jak tamci, ale przynajmniej z jakimś wielkim zadziwieniem, z jakimś wielkim zastanowieniem i na miarę waszych zdolności myślenia zrozumieli, że to jest naprawdę przedziwny dar z tak daleka przyniesiony od Ojca, z tamtego Domu, że to jest właśnie to najrealniejsze, co was już w tej chwili z tamtym Domem łączy. Że to nie jest tylko jakaś obietnica, tylko że to już jest jakaś gwarancja, już jest coś, co rośnie w was po to, żeby tam się okazało, w tym Domu, czymś bardzo dojrzałym, wspaniałym i wielkim, co będzie chwałą Ojca i szczęściem dzieci.

Więcej na następnej stronie

Pomyślcie o tym również i z wdzięcznością wielką. Powiada św. Jan: On nas pierwszy umiłował (por. 1 J 4, 19). On nas pierwszy umiłował, właśnie On pierwszy pomyślał o tym, że trzeba dać szczęście ludziom nie na miarę ich własnych pragnień, ale na miarę wspaniałości i bogactwa Ojca, który dziećmi postanowił nazwać synów ludzkich.

I pomyślcie również po tej Komunii św. z akcentem odpowiedzialności o tym, co się stało. Pójdzie z wami Chrystus jako życie i jako chleb, który to życie podtrzymuje. Pójdzie z wami po wszystkich drogach waszych i będzie z wami dzielił sprawy wasze, i będzie razem z wami wykonywał prace wasze, będzie się razem z wami biedził tak jak niegdyś jako cieśla nad tą bezkształtną bryłą materii po to, żeby z niej zrobić coś lepszego i piękniejszego. Znowu na chwałę Ojca i na szczęście dzieci, współbraci.

Jak długo pójdzie z wami? To jest kapitalne pytanie: jak długo pójdzie z wami? Jak długo będziecie w Nim widzieli ten najwspanialszy dar Ojca Niebieskiego i najlepszego przyjaciela, który sensem i wartością nasyca drogi wasze, prace wasze, troski wasze, radości i cierpienia wasze.

Kiedy Matka Boża posyłała Syna swojego dorosłego w świat, nie wiemy, co myślała, ale możemy sobie stworzyć mniej więcej wizję tych słów troski: Co oni z Nim zrobią? Co ci ludzie z Nim zrobią? Czy oni wiedzą, jaką miłość do nich On niesie? Wydaje mi się, że to jest nieustanna troska Matki Bożej: co oni z Nim zrobią?

Nie mówiłem ani słowa o Matce Bożej w czasie tych rekolekcji, a to jedno wspomnienie przynajmniej Jej się należy ze sprawiedliwości, bo Ona tej całej sprawie towarzyszyła jak najlepszy przyjaciel - dając wszystko co mogła dać: Jego i siebie. Jego i siebie. I tym akcentem Maryjnym, wcale nie przesadnym, wcale nie wyimaginowanym, tylko tak z realnego życia wziętym, kończę właśnie te nasze rozmowy, chcąc jakoś w sercach waszych i w świadomości waszej ugruntować poczucie odpowiedzialności. Odpowiedzcie jakoś życiem waszym na to Jej zatroskane pytanie: biorą Go, mówią, że zgniłością, że Go kochają, że Go szanują, że w Niego wierzą... Co oni z Nim zrobią?

Zróbcie wszystko to co dobre, to co wierne, to co święte - a jeżeli wam się nie uda, to wracajcie tyle razy, ile razy trzeba, poprzez konfesjonał do tej tajemnicy, żeby was nigdy nie opuściła.