24. tydzień zwykły

publikacja 17.09.2006 05:24

Przeczytaj i rozważ

Niedziela


Ucho otwarte (Iz 50,5-9a; Ps 116A; Jk 2,14-18; Ga 6,14; Mk 8,27-35)

Są tacy, którym Bóg „otwiera ucho” – pozwala widzieć głębiej i dalej niż innym, rozpoznać Jego wolę, zrozumieć bogactwo łaski. Nazywamy to charyzmatem prorockim, profetyzmem – co polega na byciu duchowym przewodnikiem, na rozpoznawaniu i wskazywaniu innym tego, co Dobre, Wielkie, Święte. Tak by się chciało, aby tym właśnie charyzmatem byli obdarzeni ci, którzy niejako tradycyjnie stoją na czele – przywódcy, rządzący, a także ci, którzy mają dziś swoje święto. Obchodzimy wszak 40. Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu.

Z czym kojarzy się słuchanie Pana Boga? Owo „otwarcie ucha” na Boży głos, Jego prawdę, sprawia – jak czytamy w Biblii – że człowiek nie opiera się ani nie cofa. „Otwarcie ucha” to jakieś szczególne połączenie posłuszeństwa i stanowczości, poddania i odwagi, które rodzą się z zaufania Bogu i całkowitym poleganiu na Nim.

O takim człowieku mówi Pismo: „Kto się odważy toczyć spór ze mną? Wystąpmy razem! Kto jest moim oskarżycielem? Niech się zbliży do mnie! Oto Pan Bóg mnie wspomaga. Któż mnie potępi?”. Owa duma z tego, kim się jest, owo przekonanie o własnej racji i wartości – nie opierają się na wiedzy, wykształceniu, zajmowanym stanowisku, ale na tym, że jesteśmy z Bogiem. Nie chodzi tu oczywiście o jakieś górnolotne westchnienia, akcentowanie własnej Misji i odmienianie słowa „Bóg” przez wszystkie przypadki. Chodzi o to, że to z Bogiem owo wykształcenie i wiedzę zdobywaliśmy, to Jego prosimy o mądrość, od Niego uczymy się służyć na własnym stanowisku.

Poniedziałek


Oko Opatrzności (Mdr 4,7-15; Ps 148; 1 J 2,12-17; Mt 5,8; Łk 2,41-52)

Czy wierzę w Opatrzność? To słowo wydaje się być jak z innej epoki – opatrznościowi mężowie, opatrznościowe wydarzenia, okoliczności… W Katechizmie Kościoła Katolickiego czytamy: „Opatrzność Boża oznacza zrządzenia, przez które Bóg z miłością i mądrością prowadzi wszystkie stworzenia do ich ostatecznego celu” (nr 321). Uwierzyć w to oznaczałoby wykazać się niesamowitą odwagą. Po pierwsze wiara mówi nam, iż ostatecznym celem człowieka jest szczęście odnalezione w bliskości Boga. Opatrzność oznacza – że miłość i mądrość Boga nam to umożliwi.

Nad tymi dwoma twierdzeniami można debatować nieomal w nieskończoność. Wyznaczać przestrzeń między wolnością a łaską, szukać odpowiedzi na tsunami i rozliczne odmiany ludzkiego cierpienia, pytać o wielość religii i sens zakrętów historii. W obliczu tego wszystkiego wiara w otwarte i spoglądające ku nam z miłością Oko Opatrzności zdaje się wymagać niemal heroizmu. I być może wymaga. Chrześcijaństwo nie należy wszak do kategorii rzeczy szybkich, prostych w użyciu i przyjemnych.

Dzisiejsze pierwsze czytanie, nawiązując do przedwczesnej śmierci sprawiedliwego, mówi: „A ludzie patrzyli i nie pojmowali, ani sobie tego nie wzięli do serca, że łaska i miłosierdzie nad Jego wybranymi i nad świętymi Jego opatrzność”. My także patrzymy i nie pojmujemy. A co nosimy w sercu?

Wtorek


Całe ciało (1 Kor 12,12-14.27-31a; Ps 100; Łk 7,16; Łk 7,11-17)

Paweł, pisząc o Kościele jako ciele Chrystusa, skupia uwagę na jego jedności i różnorodności zarazem: „Podobnie jak jedno jest ciało, choć składa się z wielu członków, a wszystkie członki ciała, mimo iż są liczne, stanowią jedno ciało, tak też jest i z Chrystusem. Wszyscyśmy bowiem w jednym Duchu zostali ochrzczeni, [aby stanowić] jedno Ciało: czy to Żydzi, czy Grecy, czy to niewolnicy, czy wolni. Wszyscyśmy też zostali napojeni jednym Duchem. Ciało bowiem to nie jeden członek, lecz liczne [członki]. Wy przeto jesteście Ciałem Chrystusa i poszczególnymi członkami”. Takie ujęcie zwraca uwagę na funkcjonalność każdego z członków ciała, to, że każdy służy we właściwy sobie sposób dla wspólnego dobra.

Temat „Kościół jako Ciało Chrystusa” to jednak o wiele więcej niż problematyka bierności świeckich lub wywyższania się kapłanów (i odwrotnie). Uderza mnie coś innego, o wiele bardziej prostego, fundamentalnego nawet. Bo –

Bez ciała jestem nikim. Poza ciałem nie istnieję. Żeby żyć, wyrażać siebie, potrzebuję ciała.

Wystarczy zmienić jedno słowo w powyższych zdaniach: bez Kościoła jestem nikim. Poza Kościołem nie istnieję…

Środa


Hymn o miłości (1 Kor 12,31-13,13; Ps 33; J 6,63b68b Łk 7,31-35 (z dnia) lub 2 Mch 7,1-2.9-14; Ps 116B; Mt 5,10; Mt 10,17-22)

Pawłowy „Hymn o miłości” z Pierwszego Listu do Koryntian słyszeliśmy na pewno wielokrotnie. Jest on nie tylko pochwałą tej, która „nigdy nie ustaje” i „nie szuka poklasku”; hymn ten pozostaje także wzorcem postępowania dla chrześcijan – drogą doskonalszą niż dar prorokowania, nauczania, czy jakikolwiek inny. Te głęboko przemawiające do serca metafory nie zestarzały się mimo upływu czasu: doskonale rozumiemy, co znaczy „Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadał wszelką wiedzę, i wszelką [możliwą] wiarę, tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym”.

Miłość uprawomocnia i usprawiedliwia każde z naszych działań, nadaje sens nawet najprostszym, rutynowym, powtarzanym codziennie gestom. Bez niej największe czyny nic nie znaczą. Warto jednak zwrócić uwagę na kontekst, w jakim Paweł umieszcza swój „Hymn o miłości”. Nie mówi przecież o miłości małżeńskiej – choć i do tej wolno nam hymn odnosić. Jest to jego odpowiedź na problemy powstałe w jednej z pierwotnych gmin chrześcijańskich (nie tylko tam zresztą, i dziś nam do nich blisko): wywyższanie się jednych nad drugich, szukanie własnej chwały w otrzymanych przez Boga darach, ustalanie „hierarchii zasług” w Bożej służbie. I wczorajsze czytanie (o Kościele jako ciele Chrystusa złożonym z różnych członków) porusza ten problem. Droga miłości jest więc drogą do Boga, jest znakiem trwania w Jego bliskości ( bardziej niż „proroctwa, które się skończą, albo jak dar języków, który zniknie, lub jak wiedza, której zabraknie”).

Nie miejsce to, aby robić całemu chrześcijaństwu i osobno każdemu z wierzących rachunek sumienia. Warto jednak odpowiedzieć samemu sobie na jedno przynajmniej pytanie: czy w moim dążeniu do Boga, czy w moim byciu w Kościele jest miejsce na miłość?

Czwartek


Co przeważy? (Ef 4,1-7.11-13; Ps 19; Mt 9,9-13)

Motywy mojego postępowania są różne – chęć zysku albo pragnienie uznania, zaspokojenie takiego czy innego głodu, nawet niechęć czy sympatia wobec danej osoby. Nie wiem, czy ktoś patrząc z zewnątrz, z lotu ptaka, mógłby doszukać się w tym jakiegoś wzoru, odczytać tu coś poza przypadkowością, coś poza zwykłym dostosowywaniem się do zaistniałych sytuacji. Czasem więc zazdroszczę ludziom, którzy są opanowani jedną ideą, obdarzeni jednym wielkim talentem – tak, że umieją wszystko temu podporządkować. Myślę oczywiście o rzeczach pozytywnych – o wynalazcach i śpiewakach, o wolontariuszach i powieściopisarzach. Zazdroszczę także ludziom, którzy w wierze szukają motywów swojego zachowania, na niej umieją się oprzeć, by „postępować w sposób godny powołania, jakim zostali wezwani”.

Nie mam na myśli wielkich świętych, jak Franciszek czy Mała Tereska, myślę raczej o tych, którym wiara daje silę znoszenia choroby; motywuje do wysiłku. O tych, którzy umieją przyjąć codzienne cierpienia jako pokutę; którym starcza sił, by oddać dobrem za zło. Może to kwestia hierarchii wartości – jakiejś przejrzystości widzenia, że Bóg jest najważniejszy. Może to kwestia pewnej uległości – umiejętność podporządkowania łasce i prawom większym niż my sami.

Zazdrość nie jest oczywiście najszlachetniejszym uczuciem. No i w milczący sposób zakłada jakąś niemoc – uznanie, że nie potrafię postępować jak ten, komu zazdroszczę. Być może więc ostatecznie okazuje się nie tyle pokornym uznaniem własnej małości, co pychą. Przekonaniem, iż ludzka słabość jest mocniejsza niż łaska chrztu, którym „zostaliśmy wezwani do jednej nadziei, jaką daje nasze powołanie”.

Piątek


Odrobina wiedzy o jutrze (1 Kor 15,12-20; Ps 17; Mt 11,25; Łk 8,1-3)

Czy gdybyśmy wiedzieli to, co wiemy dziś – postępowalibyśmy wczoraj tak, jak postępowaliśmy? Czy byłyby te zarwane noce przed egzaminem, którego i tak nie zdaliśmy? Czy byłyby te godzinne przygotowania, przymierzanie strojów przed lustrem, długie dyskusje w myślach z kimś… kto i tak na spotkanie nie przyszedł? Czy niemal stawalibyśmy na głowie, starając się o pracę, która i tak okazała się niewypałem? Poczucie pewnej daremności wysiłków, czy, jak kto woli, walenia głową w mur, porywania się z motyką na słońce – w ten czy inny sposób nie są obce żadnemu z nas. Ta bolesna świadomość, że choćbyśmy robili nie wiem co, nie wiem jak się starali, stawali na uszach i wyli do księżyca – to i tak za mało, nie wystarczy, na próżno…

Według św. Pawła podobnie jest ze zmartwychwstaniem. Gdybyśmy to własne poczucie daremności pomnożyli o nieskończoność – bo o nieskończenie ważniejsze rzeczy tu chodzi niż egzamin czy praca – doświadczylibyśmy, co znaczy, że nie ma zmartwychwstania. Tak, „Jeżeli tylko w tym życiu w Chrystusie nadzieję pokładamy, jesteśmy bardziej od wszystkich ludzi godni politowania”. I śmieszne są nasze teatralne liturgiczne ceremonie, bicie w piersi i pokłony, żałosne są nasze modlitwy szeptane w pustkę, godne politowania kropienie trumien i znicze na grobach. A jeśli naprawdę Jezus nie zmartwychwstał, jeśli ludzka złość okazała się silniejsza niż dobroć najszlachetniejszego nawet człowieka? Jeśli jego nauki, jego ewangelia to tylko takie pobożne gadanie, oderwane od rzeczywistości? Jeśli na krzyk ostatecznej rozpaczy, na wołanie „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” – nikt mu nie odpowiedział, jeśli nikt nie potwierdził, że Jezus miał rację, wskrzeszając go?

Przecież tak mogłoby być, prawda? Przecież Jezus mógłby być po prostu jedną z wielu szlachetnych postaci z historii. Przecież umarł jak wielu przed nim i po nim. Przecież mogło tak być – że umarł i nic więcej się nie stało. Paweł ma odwagę głośno wyrazić taką wątpliwość: Tak, macie rację – powiada. – „Jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest nasze nauczanie, próżna jest także wasza wiara. (…) jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest wasza wiara i aż dotąd pozostajecie w swoich grzechach”.

Każdemu z nas przyda się odrobina religijnej wyobraźni. Bo jeśli przyjmiemy, że nie zmartwychwstał, wszystko się upraszcza (niepotrzebne staje się grzmienie z ambon, moralne dylematy, ba, nawet dobre uczynki nie wydają się takie niezbędne). Miejmy odwagę jednak zapytać: „A co, jeśli zmartwychwstał?”. Wtedy też wszystko się upraszcza – i moralne dylematy, i to, czy nasze starania mają sens.

Sobota


Ciekawość pierwszym krokiem do... (1 Kor 15,35-37.42-49; Ps 56; Łk 8,15; Łk 8,4-15 (z dnia) lub Ga 2,19-20; Ps 128; J 15,4.5b; Mt 16,24-27)

W sumie wolałabym niczego dziś nie pisać. Bo nigdy, wstyd przyznać, nie zadawałam sobie pytań: „A jak zmartwychwstają umarli? W jakim ukazują się ciele?”. Chyba mnie to nie ciekawi nawet. Oczywiście można by tu wkroić ciutkę pobożnej filozofii – „Ten, Kto Ufa Bogu, Nie Zastanawia Się Nad Tym, Jak To Będzie”. Być może jednak ten brak ciekawości rzeczy ostatecznych wynika z czegoś wcale nie chwalebnego – może nie jest to dla mnie ważne, po prostu.

Tamci przecież naprawdę się tym zajmowali, to ich nurtowało. Paweł pisze – jak to on – zapalczywie: „O, niemądry! Przecież to, co siejesz, nie ożyje, jeżeli wprzód nie obumrze”. Przyrównuje całą sytuację do wzrostu i przemiany, które obserwujemy w przyrodzie: „To, co zasiewasz, nie jest od razu ciałem, którym ma się stać potem, lecz zwykłym ziarnem, na przykład pszenicznym lub jakimś innym. Podobnie rzecz się ma ze zmartwychwstaniem. Zasiewa się zniszczalne – powstaje zaś niezniszczalne; sieje się niechwalebne – powstaje chwalebne; sieje się słabe – powstaje mocne; zasiewa się ciało zmysłowe – powstaje ciało duchowe”.

Nigdy się nie zastanawiałam, jak to przebiega: „ziarno – kiełek – roślina”… Rośnie i już. Obserwuję to co roku i niczego mnie to nie nauczyło. Bo to ja jestem owym ciałem zniszczalnym, niechwalebnym, słabym, zmysłowym; to ja mam obumrzeć; to ze mnie ma coś (ktoś) wyrosnąć. I jeśli przemijam – to może nie warto szukać kolejnych kosmetycznych nowości – ale wyrazić wdzięczność. Bo z każdym dniem bliżej mi do tego, co niezniszczalne, chwalebne, mocne i duchowe.