19. tydzień zwykły

publikacja 11.08.2007 22:16

Przeczytaj i rozważ

Niedziela


Z plecakiem i zapaloną pochodnią (Mdr 18,6-9; Ps 33; Hbr 11,1-2.8-19; Mt 24,42a.14; Łk 12,32-48 – 19)

Wieczory na obozowisku bywały różne. Czasem księżyc sprawiał, że wszystko wokół - góry, drzewa, nasza mała polanka - skąpane były w baśniowym blasku. Czasem deszcz i wszechwdzierająca się wilgoć czyniły z ciasnego namiotu jedyną oazę ciepła i bezpieczeństwa. Łączyło je jedno: zawsze trzeba było wieczorem spakować plecak. Rankiem, jeśli niebo wyglądało znośnie, szkoda było na to czasu. I tak sporo czasu zajmowało przygotowanie śniadania.

„Niech będą przepasane biodra wasze i zapalone pochodnie”. Bo Pan przyjdzie. Wcześniej czy później, ale na pewno. Muszę być przygotowany, by zaraz Mu otworzyć, gdy nadejdzie i zakołacze. Tej nocy, za rok, za lat czterdzieści. Zawsze. Nie ze strachu przed Nim, ale z radości. Przecież gdy przyjdzie – choć brzmi to zaskakująco - nie będzie oczekiwał na spełnienie swoich zachcianek, ale sam będzie mi usługiwał. Dziwny w swojej wszechmocy ten mój Bóg. Inny niż moje wyobrażenia o wielkości.

Muszę być zawsze gotowy. Tak jak wtedy na obozowisku. Gdzie ten mój plecak? Musi być spakowany. Przecież już jutro może czekać mnie najdalsza droga…

Poniedziałek


Ile waży ważne? (Pwt 10,12-22; Ps 147B; 2 Tes 2,14; Mt 17,22-27)

Czy zawsze muszę postawić na swoim? Na pewno nie. Tyle że o ewentualnych ustępstwach łatwo się tylko mówi. Gdy przychodzi zrobić to naprawdę, jest znacznie trudniej. Zwłaszcza gdy spór już się rozpoczął. Wtedy – nadwrażliwiec – wyczuwam każdą złośliwość i szyderczą aluzję. Nawet nieodpowiedni ton, gest czy mina mojego adwersarza mogą spowodować, że zechcę go jakimś zręcznym słowem przygwoździć. Mało mnie obchodzi, jak pogodzi się z porażką. Niespecjalnie się też zastanawiam, czy warto się upierać. Przecież mam rację…

On też miał rację. Był Synem. Nie musiał płacić podatków na świątynię. Choć często wytykał przywódcom różne błędy, tym razem jednak ustąpił. Widać uznał, że sprawa tak błaha nie jest warta Jego zaangażowania.

Wiem, czasem na gorąco trudno zobaczyć właściwą miarę spraw. Ale po to mam rozum, by i nad tym się czasem zastanowić. Nie warto kruszyć kopii o drobiazgi.

Wtorek


Jak dziecko, czyli jak? (Pwt 31,1-8; Pwt 32; Mt 11,29ab; Mt 18,1-5.10.12-14 - z dnia)

„Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego”. Tak powiedział Pan Jezus, a ja, ilekroć napotykam ten tekst, czuję się zakłopotany. Wiem – jak Nikodem – że nie wejdę do łona matki i nie narodzę się po raz drugi. Nie wydaje mi się też, by Mistrzowi z Nazaretu chodziło tylko o to, by wskazać na konieczność nowego narodzenia się przez chrzest. Przecież uczniowie nie pytali Go o życie wieczne, ale o to, kto jest największy. Jaką cechę czy zestaw cech musiałbym posiadać, by być jak dziecko? W czym tkwi prawdziwa wielkość chrześcijanina?

Mam być jak ono niewinny? Może tak prostolinijny? Może – wzorem wszystkich dzieci – powinienem chcieć już być dorosły? Dorosły w wierze? Nie wiem. Ilekroć słucham słów Jezusa o prawdziwej wielkości z zakłopotaniem zauważam, że ich nie rozumiem. Owszem, dzieci bywają niewinne czy prostolinijne. Ale tylko bywają….

Gdy byłem dzieckiem cały swój świat budowałem na rodzicach. Dopiero dorastając zacząłem myśleć o samodzielności. Może o to właśnie chodzi? Może największy nie jest mędrzec, złotousty kaznodzieja czy sprawny organizator ale ten, kto nie w sobie, a Bogu pokłada swą ufność? Kto w każdej sprawie liczy się z Jego wolą?

Środa


On czyni szczęśliwym (Ap11,19a;12,1.3-6a.10ab; Ps 45; 1 Kor 15,20-26; Łk 1,39-56)

„Błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane Ci od Pana”. Błogosławiona, szczęśliwa... Ile razy je słyszałem te skierowane do Maryi słowa Elżbiety? Nie sposób policzyć. Dziś zatrzymują się nad nimi zdumiony, jakbym usłyszał je po raz pierwszy.

Chyba nigdy Bóg radykalnie moich planów nie przekreślał. Przynajmniej boleśnie tego nie odczuwałem. Nie mogę porównywać się z Maryją, która uwierzyła słowom Archanioła wbrew swoim planom i zdrowemu rozsądkowi. A jednak i ja czuję się beneficjentem Bożego błogosławieństwa…

Kiedyś zrozumiałem, że Bóg jest Bogiem, a ja tylko człowiekiem. Kiedyś przyjąłem Jezusa – choć tego zwrotu nie lubię, bo wydaje mi się strasznie spłycany – jako swego Pana i Zbawiciela. Uwierzyłem, że Jego obietnice się spełnią. Od tamtej pory słyszałem różne rzeczy: ze jestem niedzisiejszy, naiwny, że nie znam życia. Czasem, że nie mam swojego rozumu, a daje się zwodzić czczym obietnicom. Zarzucano mi że w swojej wierze jestem zbyt gorliwy. Choć grzeszny, buntowałem się przeciwko takiemu stawianiu sprawy. Jak można wierzyć Bogu tylko częściowo? Jak można przychodzić tylko wtedy, gdy się ma do Niego interes?

Uwierzyłem, że jego obietnice się spełnią. I chyba jestem szczęśliwy. Jakoś nie wierze, że bez Boga mógłbym lepiej poukładać swoje życie. Bo On jest jak powietrze, bez którego szybko bym zginął…

Czwartek


Parasol Bożej miłości (Joz 3,7-103.11.13-17; Ps 114;Ps 119,135; Mt 18,21-19,1)

Poczucie krzywdy czasem chwyta za gardło. Zwłaszcza gdy zło ciągle trwa, a winny śmieje się w twarz. Czy do krzywdy, jakiej doznaję od bliźnich, Bóg i Kościół muszą dokładać następną, że ja też jestem winny, bo nie potrafię przebaczyć? Czy obaj – i krzywdzący i ja - jesteśmy w oczach Boga tak samo grzeszni?

Nie śmiem obwiniać ofiary. Znam mądre tłumaczenia, że szukanie sprawiedliwości i próba uwolnienia się od agresora nie są równoznaczne z brakiem przebaczenia. Ale gdy dziś słucham Jezusa myślę, że na pewno lepiej siedemdziesiąt siedem razy na wyrost wybaczyć, niż zrobić to o jeden raz za mało. Nie z lęku przed karą. Bóg jest dobry. Rozumie co czuje ofiara. Ale z umiłowania Jego nauki. Dla Niego. By przerwać zaklęty krąg nienawiści…

Na pewno jest to trudne. Bo nie sposób wznieść się ponad bolesną sytuację. Warto jednak rozpinać nad sobą parasol. Taki utkany ze świadomości miłości Boga. Gdy wiem, jak bardzo Bóg jest dla mnie dobry, wtedy krzywdy wyrządzone przez bliźniego mają do mnie znacznie trudniejszy dostęp. Większość z nich spłynie gdzieś bokiem i nawet mnie nie dotknie Bo jeśli Bóg mnie kocha, cóż może zrobić mi człowiek?


Piątek


Od początku tak nie było (Joz 24,1-13; Ps 136; 1 Tes 2,13; Mt 19,3-12 - z dnia)

Małżeństwo to fajna instytucja. Ile radości i pokoju może wlewać w serce wiedzą chyba tylko Ci, którzy już przeżyli ze sobą choćby kilka lat. Gdy patrzy się na wspólnie przeżyte chwile, na wspólne radości, przygody, pokonane trudności, wtedy widać, że nie jest to tylko chodzenie w chmurach, jak się niewprawionym w małżeńskim życiu wydaje. I dobrze. Chmury są okropnie nudne. Nie mienią się wszystkimi kolorami tęczy. Są tylko ciemniejsze albo jaśniejsze. Stąpanie po ziemi jest znacznie bardziej kolorowe.

Nie dziwię się, że „od początku” Bóg nie chciał rozwodów. Jest w małżeńskiej miłości tyle niespodziewanego, że może nawet bardziej niż wszystkie inne miłości przypomina miłość Boga. Tak zresztą pisali starotestamentalni prorocy. Czy porzucenie miłości nie jest kolejnym porzuceniem piękna raju, które Bóg chciał nam przeznaczyć?

Wiem że raju na ziemi nie odbudujemy. Ale chciałbym, na ile to możliwe, by ziemia jak najbardziej raj przypominała. Wystarczy nieszczęść, które gotuje nam nasz los. Nie trzeba dokładać więcej. Wiem, czasem odejście od małżonka wydaje się najlepszym wyjściem. Kościół też się na nie zgadza. Ale to nie to samo, co powtórne małżeństwo...

Zastanawiam się tylko, jak ludziom, którzy swoją miłość zbrukali tak, że jej wcale już nie widać, pokazać na powrót jej piękno? Czy jest ścierka, która zetrze pokrywający ją kurz i brud? Ja takiej nie mam… Panie Boże, ratuj…

Sobota


Byle kto? W byle sprawie? (Joz 24,14-29; Ps 16; Mt 11,25; Mt 19,13-15)

Jasne, wobec oczekiwań co do Jezusa, to był drobiazg. Tłumy były spragnione Jego nauki. Jeszcze bardziej cudów, które od czasu do czasu nad chorymi czy opętanymi czynił. Jego najbliżsi spodziewali się, że odnowi królestwo Izraela. Jakie znaczenie wobec tak wielkich spraw mogło mieć zwykłe błogosławieństwo dla zwykłych dzieci?

W zalewie ważnych spraw często nie zauważam drobiazgów. Zapominam o prostej życzliwości. Skąpię chwili, której ktoś ode mnie oczekuje. Bo wydaje mi się, że niewiele znaczy. A może jest ważniejsza niż mądre rozważanie, głośna akcja czy spotkanie z ważnymi osobistościami?

Jezus dostrzegł drobną prośbę. Może to, co nazywamy dobrym życiem, tak naprawdę składa się głównie z takich drobiazgów?