Od bram Jerozolimy do Zmartwychwstania

Francois Mauriac „Życie Jezusa” (fragment książki)

publikacja 04.04.2004 06:20

Co wydarzyło się w tygodniu dziś nazywanym Wielkim, jak dokonywały się najważniejsze wydarzenia zbawcze? Zobaczmy, jak te szczególne dni opisuje Francois Mauriac. Idźmy z nim za Chrystusem dzień po dniu, chwila po chwili.

PALMOWA NIEDZIELA

O świcie uczniowie musieli Go błagać: „Przede wszystkim nie nocuj nigdy w mieście, wieczorem przychodź ukryć się tutaj”. Tłum napierał na drzwi. Przyprowadzono Mu oślę, wsiadł na nie i ruszył wśród głośnych okrzyków dzieci i kobiet. Gałązki palmowe powiewały w dłoniach. Oto dzień, o którym marzył Iszkariota. Sądził, że Mistrz stojąc na czele zbrojnego sfanatyzowanego ludu, w koronie na głowie, przerazi nawet Rzymian swą wszechpotęgą... I marzenie kończy się tym śmiechu wartym tryumfem śmiertelnie wycieńczonego Rabbiego, skazanego już na szubienicę, wyjętego spod prawa Człowieka, który otoczony głupim pospólstwem wchodzi z zamkniętymi oczami w zasadzkę. Mogą słać szaty swoje pod nogi oślęcia, mogą obwoływać Nazarejczyka synem Dawidowym i królem izraelskim; każde ich „hosanna” to jeden cierń więcej w Jego koronie i dodatkowy kolec u rzemieni, którymi biczować Go będą.

Faryzeusze protestowali: „Nauczycielu, skarć uczniów swoich” (Łk 19,39). A wówczas biedny tryumfator rzuca im, siedząc na swoim osiołku, to wzniosłe wyzwanie, w którym ujawnia się Bóg: „Powiadam wam, że jeśliby ci milczeli, kamienie wołać będą” (Łk 19,40).

W porannym słońcu widoczne już było miasto i Świątynia. Chrystus nie spuszczał z nich oczu. Pierwszy raz zapłakał nad Łazarzem, teraz płacze nad miastem. Nie złorzeczy mu, przepowiada mu jego straszliwy los, woła: „Gdybyś i ty poznało i właśnie w ten dzień twój to, co jest ku pokojowi twemu, a teraz zakryte jest przed oczyma twymi. Albowiem przyjdą na ciebie dnj i otoczą cię nieprzyjaciele twoi wałem, i oblegną cię, i ścisną cię zewsząd, i na ziemię powalą ciebie i dzieci twe, które w tobie są, i nie zostawią w tobie kamienia na kamieniu, dlatego żeś nie poznało czasu nawiedzenia twego” (Łk 19,42-44).

WIELKI PONIEDZIAŁEK

Jerozolima przed świętami przepełniona była Żydami i nawet poganami. „Któż to jest?” (Mt 21,10) - pytano. „Widzieliśmy Go na własne oczy... Wskrzesił Łazarza w Betanii...”

Kapłani naradzali się - jakże Go pojmać w biały dzień spośród rzeszy sfanatyzowanego ludu? Czy Judasz Iszkariota wiedział, gdzie jego Nauczyciel spędza noc? Na razie zsiadłszy z oślęcia, nie ukrywał się. Kilku pogan poprosiło Filipa: „Panie, chcemy zobaczyć Jezusa” (J 12,21).

„Jeśli ziarno nie obumrze...”

Jezus znajdował się w tej chwili w obrębie murów Świątyni i obwieszczał godzinę, w której Syn Człowieczy będzie wyniesiony do chwały. Cóż za ponura chwała! Zgodnie z tym, co mówił, aby zwyciężyć, trzeba umrzeć, aby zachować życie, trzeba je stracić: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, jeśli ziarno pszeniczne wrzucone w ziemię nie obumrze, samo zostanie, lecz jeśli obumrze, wiele owocu przynosi...” (J 12,24-25). (Ziemia znała już tę tajemnicę twórczego wyrzeczenia, zbawczego cierpienia. Tajemnica ta była na zawsze zapisana w naturze.) .
.
Wypowiedziawszy te słowa Jezus na chwilę zamilkł. Zdajemy się widzieć Jego drżącą dłoń przesuwającą się z czoła na oczy, jak gdyby chciał zakryć przed swoim wzrokiem otwierającą się o parę kroków od Niego otchłań ciemności. Człowiek w Nim broni się, Baranek czuje rzeźnię, nie chce iść dalej, opiera się: „Teraz zatrwożyła się dusza moja. Może mam powiedzieć: Ojcze, wybaw mnie od tej godziny?” (J 12,27). Ale natychmiast opanowuje się - na tę mękę i śmierć tu przyszedł. Nie do ludu już się zwraca, ale do samego siebie, dla pokrzepienia siebie rzuca okrzyk zwycięstwa: „A ja, gdy nad ziemię podwyższony będę, wszystko do siebie przyciągnę” (J 12,32). Wszystko, nawet tych, którzy Go umęczą. Wszystko, co istnieje, i oczyszczone ciało Łazarza.

Zasypywano Go bezsensownymi pytaniami. Miał umrzeć, sprawa była przesądzona, a nikt jeszcze nie zrozumiał. Nadeszły ostatnie dni - nigdy już więcej Twórca życia nie dotknie stopą ziemi i dłonią głów dziecięcych. Ale ta prawda nie olśniła ich. Będąc u kresu sił, ten pokonany powtarza już tylko słabym głosem: „Jam jest światłość...” (J 8, 12). „Jeszcze tylko krótko światłość będzie pośród was... wierzcie światłości, abyście synami światłości byli” (J 12,35-36).

WIELKI WTOREK I WIELKA ŚRODA

Wieczorem, tak jak przyrzekł uczynić, ukrył się w Betanii i tak samo postępował przez następne dni. Może nie mieszkał w domu Łazarza, od dawna już śledzonym przez wrogów. Wschodni stok Góry Oliwnej, gdzie według świętego Marka Jezus się ukrywał, istotnie przylega do Betanii.

We wtorek rano wyruszył ponownie do Jerozolimy i po drodze wyklął nieurodzajne drzewo figowe, co miało być zapewne ostrzeżeniem, że podobny los spotka miasto.

Codziennie jednak wstępuje na wzgórze świątyni (cóż to jeszcze za trud przed oczekującą Go ostateczną męką!). I ponownie podejmuje walkę, pozornie popierany przez cały lud. Faryzeuszom, którzy Go wypytują jak winowajcę, ośmiela się odpowiadać, jakby był ich sędzią. Chytrości tych lisów przeciwstawia niekiedy swoją Boską chytrość. Gdy nalegają: „Powiedz nam, jaką mocą to czynisz?” (Łk 20,2), odpowiada im pytaniem: „Chrzest Jana z nieba był czy z ludzi?” (Łk 20,4). Zaskoczone lisy wykrętnie bełkoczą, że nie wiedzą; gdyby bowiem odpowiedzieli „z ludzi”, wzburzyłby się lud, który czcił swojego proroka. Gdyby zaś odpowiedzieli: „z Boga”, Jezus odrzekłby: „Czemuście mu tedy nie uwierzyli?" (Łk 20,5). Wyjąkali więc, że nie wiedzą. A wtedy Jezus rzekł z tryumfem:

„Ani też ja wam powiem, jaką mocą to czynię” (Łk 20,8). Ale rzesza zrozumiała. Rozwścieczeni faryzeusze oddalają się. Rabbi, zadowolony ze zwycięstwa, staje się znowu tak jej bliski jak na początku, mówi przypowieści i teraz wszyscy zaczynają pojmować ich znaczenie. Na przykład przypowieść o tym człowieku, który ma dwóch synów i każe jednemu z nich pracować w winnicy, a ten na razie wymawia się, ale potem, żalem zdjęty, spełnia wolę ojca. Drugi syn zaś odpowiada: „Idę, Panie” i nie idzie... Największy prostaczek spośród słuchaczy wie, że ojcem tym jest Ojciec Niebieski i że nierządnice i celnicy, którzy czynili pokutę, są dziećmi światłości, natomiast faryzeusze, którzy pozornie przestrzegają praw wiary, lecz w sercu swoim ją zdradzają, są wyklęci.

Przeniewierczy dzierżawcy

Faryzeusze już powracają. Ton głosu Pana zmienia się natychmiast, staje się groźny. Dla nich to bowiem, a nie dla uczniów, na trzy dni przed męką swoją mówi przypowieść o przeniewierczych dzierżawcach, tak śmiałą, tak przejrzystą, że przedniejsi kapłani chcą targnąć się na Niego od razu i byliby to uczynili, gdyby nie obawiali się ludu.

Człowiek, który wydzierżawił rolnikom swoją winnicę, wysyła do nich jednego po drugim sługi swoje z żądaniem, aby oddali należną mu część owoców winnicy, ale rolnicy biją ich i wypędzają z niczym. „I rzekł pan winnicy: Cóż uczynią? Wyślę syna mego umiłowanego. Gdy go ujrzą, chyba go uszanują. Gdy go jednak ujrzeli rolnicy, zastanowili się między sobą mówiąc: Ten jest dziedzicem, zabijmy go, a zawładniemy jego dziedzictwem. I wyrzuciwszy go z winnicy zamordowali” (Łk 20,13-15).

Proroctwo, które wkrótce miało się spełnić, winno było poruszyć ich serce - przecież to właśnie umiłowany Syn zwraca się w tej chwili do przeniewierczych dzierżawców; krzyż już gdzieś istnieje, złożony w jakimś składzie szubienic. Judasz wyznacza cenę trzydziestu srebrników; Piłat odczytuje sprawozdanie o zaburzeniach wywołanych wśród ludności przez uzdrowiciela z Nazaretu. Jednak ten śmiertelnie utrudzony wichrzyciel, który śledzony przez Synagogę nie pójdzie już dalej, żąda od nich, lisów uczonych w Piśmie, wytłumaczenia tego tekstu: „On zaś patrząc na nich rzekł: Cóż tedy znaczy, co jest napisane: ‘Kamień, który budujący odrzucili, stal się głowicą węgła’ (Ps 117,22)? Każdy, kto by upadł na ten kamień, zostanie rozbity, a na kogo by upadł, zmiażdży go” (Łk 20,17-18).

Jeżeli było na świecie jakieś wydarzenie nieprzewidziane w danej chwili i dosłownie niepojęte, to stał się nim światowy rozgłos, jakiego nabrały zatargi nazarejskiego kaznodziei z jerozolimskimi kapłanami. Kapłani nie obawiali się, ale zdawali sobie sprawę, że nie dopną swego bez pomocy Rzymian. Bluźnierstwo jako przestępstwo nie istniało dla Rzymu, chodziło więc o to, aby uczynić Jezusa podejrzanym, i w tym właśnie celu nasłani prowokatorzy zadali Mu podstępne pytanie: „Czy godzi się płacić daninę cesarzowi, czy też nie?” (Łk 20,22).

„Oddaj cesarzowi...”

Dwadzieścia lat wcześniej, w chwili przyłączenia do Imperium, inny Galilejczyk, imieniem Judasz, odpowiedział na to pytanie przecząco i wraz ze swoimi zwolennikami zapłacił za to śmiercią. Jeżeli Jezus wyrzekł te słynne słowa: „Oddajcież tedy, co jest cesarskiego, cesarzowi, a co jest Bożego, Bogu” (Łk 20,25), uczynił to dlatego, że w dramacie Kalwarii, postanowionym w wieczności, Rzymianie mieli odegrać rolę tylko katów. Izrael posłuży się nimi dla zabicia ofiary, ale ofiara należy przede wszystkim do niego. Rzym w osobie Piłata nie miał nic do zarzucenia Jezusowi.

Lecz gdzie się kończy prawo Cezara? I gdzie zaczyna prąwo Boże? Na ten temat nawiąże się nie kończąca się dyskusja. Do dnia, w którym słowa te zostały wypowiedziane przez opornego i skazanego już na mękę Żyda, Cezar był boski, raczej zaś bogowie należeli do Imperium niż Imperium do bogów. I oto nagle powstaje na zewnątrz ponad wszelkim samowładztwem potęga Tego, którego wyzwolony człowiek uznaje za swojego jedynego Pana na ziemi i w niebie. Sumienie ludzkie podlegać będzie nadal najstraszliwszym gwałtom - niemniej jednak pozostanie ono odtąd wolne; męczeństwo dosięga tylko ciała i po wszystkie wieki potęga ludzka bezsilna będzie wobec uświęconej duszy.

Wdowi grosz

Walka Synagogi z Synem Człowieczym utknęła na martwym punkcie. Faryzeusze nie pytają Go o nic, nie chcą bowiem być upokarzani w obecności tłumu. Knowania trwają nadal, na razie więc są cierpliwi. Czasem Nazarejczyk prowokuje ich: „Jakże mówią, że Chrystus jest synem Dawida?... Dawid nazywa Go Panem; jakże więc jest synem jego?” (Łk 20,41.44). Ale oni unikają Go i przygotowują swoją krwawą odpowiedź.

W oczekiwaniu swej godziny Syn Człowieczy przestał niemal zupełnie działać. Przygląda się przechodzącym ludziom: odzianym w długie szaty uczonym w Piśmie, którym wszyscy się kłaniają z powodu ich nie kończących się modłów, wiernym wrzucającym swoje dary do skarbony. Oparty o filar w otoczeniu ludu, Jezus gromi faryzeuszy i drwi z nich, lecz wzrusza Go wdowa, która składa Bogu dar ze swojego niedostatku. Cóż warta jest jałmużna, która nie stanowi dla nas żadnego uszczerbku? Może i my nigdy nie daliśmy nic?

Proroctwo o zburzeniu świątyni i końcu świata

I tak w ciągu tych ostatnich godzin Jezus, będąc pozornie już poza walką, przygląda się przechodniom, podobnie jak śledzony przez policję dzisiejszy agitator siedzi na tarasie kawiarni wiedząc, że w każdej chwili może być zatrzymany. Nie interesowały Go już twarze ludzkie, wzrok utkwił w Świątyni. Nagle rozległ się koło Niego znajomy głos: „Mistrzu, patrz, co za kamienie i jakie budowle” (Mk 13,1). A Jezus rzekł:

„Nadejdą dni, w których z tego, co widzicie, nie zostanie kamień na kamieniu, który by nie był zwalony” (Łk 21,6).

Nikt z tych, którzy szli za Nim, nie ośmielił się odezwać, podczas gdy Jezus przechodził przez Cedron, płynący u stóp Świątyni, i wstępował na Górę Oliwną. Ale wszyscy byli przygnębieni tym proroctwem - najgorszym, jakie Żyd mógł usłyszeć. Wreszcie zdecydowali się wszyscy naraz: „Nauczycielu, kiedy to będzie i co za znak, gdy się to zacznie?” (Łk 21,7).

Bóg-Człowiek, u kresu drogi, na pół już wyzwolony z czasu, w którym był pogrążony przez trzydzieści lat, mówić teraz będzie nie biorąc pod uwagę czasu, jest bowiem Jezusem, Panem, dla którego zgodnie ze słowami jednego z listów Kefasa „...jeden dzień znaczy tyle, co tysiąc lat, a tysiąc lat jako jeden dzień” (2 P 3,8).

Wielu ludzi było zaniepokojonych tą przepowiednią zburzenia Świątyni i miasta, połączoną z proroctwem dotyczącym końca świata. Wiara wielu z nich została zachwiana słowami: „Zaprawdę powiadam wam, nie przeminie to pokolenie, aż się to wszystko stanie” (Łk 21,32).

Tak, pokolenie to było świadkiem i ofiarą prześladowania chrześcijan oraz oblężenia i zburzenia Jerozolimy. Jedynie chrześcijanie zdołali ujść rzymskim wojskom i znaleźć schronienie w górach, tak jak to im zalecił Pan: „Gdy tedy ujrzycie Jeruzalem wojskiem otoczone, wówczas wiedzcie, że się przybliżyło spustoszenie jego. Wtedy ci, którzy są w Judei, niech uciekają w góry” (Łk 21,21), „...a kto jest na roli, niechaj nie wraca, aby zabrać płaszcz swój” (Mk 13,16).

Jezus jednak nie określa czasu, jaki upłynie między zburzeniem Jerozolimy a znakami na niebie i nawałnicami morskimi, które będą zapowiedzią początku końca: „Jeruzalem deptane będzie przez pogan, aż się wypełnią czasy narodów” (Łk 21,24). Z chwilą gdy Jezus zaczyna śledzić bieg historii, przestaje być przewidującym przyszłość człowiekiem; jest Synem Bożym, który nie biorąc pod uwagę ciągłości czasów wołał do faryzeuszy: „Pierwej nim Abraham był, jam jest” (J 8,58).

I On, który wszystko wie, wie również, że na to, co On widzi, uczniowie Jego patrzą w inny sposób i że to ich wprowadzą w błąd. Ale ten błogosławiony błąd uzbroi ich w nadzieję dość silną, by umożliwić im zdobycie ziemi. Nie będzie już dla nich miała żadnego znaczenia chwała tego skazanego na rychłe zatracenie świata. Gdyby przypuszczali, że po dziewiętnastu wiekach ludzie będą jeszcze oczekiwali przyjścia Syna Człowieczego, może by usnęli.

W rzeczywistości Pan nie biorąc pod uwagę czasu nie wprowadza ich w błąd. Dla każdego z nas bowiem świat się kończy w dniu naszej śmierci. I prawdą jest, że nikt z nas nie zna dnia ani godziny swojej śmierci i nikt nie wie, kiedy zagaśnie dla niego słońce, kiedy księżyc przestanie opromieniać srebrzystym blaskiem ogrody naszego dzieciństwa i wszystkie gwiazdy znikną naraz w tej olbrzymiej ciemności, która się nad nami zamknie. W życiu każdego z nas, w chwili kiedy się najmniej spodziewamy, zjawia się antychryst, przychodzą fałszywi prorocy z trucizną i czarodzieje ze swoimi miłosnymi napojami: „Czuwajcież tedy, bo nie wiecie dnia ani godziny” (Mt 25,13). Głupie są panny, które nie zabrały z sobą oliwy do lamp i zasnęły dlatego, że oblubieniec się spóźniał, aż dopiero o północy zostały obudzone przerażającym wołaniem. „Oto oblubieniec nadchodzi” (Mt 25,6). Straszliwa groza nagłej śmierci.

I niewątpliwie nadejdzie dzień, kiedy Jezus przyjdzie w obłoku niebieskim z mocą wielką i majestatem. I dnia tego „czas narodów” ukaże się nam w takim samym skrócie, w jakim go widział Jezus w dniach swojego Wcielenia. W blasku tym ukaże się los nie tyle narodów i królestw, ile każdej poszczególnej duszy ludzkiej, historia świata sprowadzi się do miliardów dziejów indywidualnych. I wszystkie kozły znajdą się po lewicy Króla, wszystkie zaś owieczki po Jego prawicy.

„Wtedy rzecze Król tym, którzy będą po prawicy Jego: Pójdźcie, błogosławieni Ojca mego, i posiądźcie Królestwo zgotowane wam od założenia świata. Albowiem łaknąłem, a nakarmiliście mię; pragnąłem, a daliście mi pić; gościem byłem, a przyjęliście mnie, nagim, a przyodzialiście mię, chorym, a nawiedziliście mię, więźniem, a przyszliście do mnie. Wtedy sprawiedliwi odpowiedzą Mu mówiąc: Panie, kiedyśmy Cię widzieli łaknącym, a nakarmiliśmy Cię, pragnącym, a daliśmy Ci pić? Kiedyż to widzieliśmy Cię gościem, a przyjęliśmy Cię, albo nagim i przyodzialiśmy Ciebie? Kiedyśmy Cię widzieli chorym albo więźniem, a nawiedziliśmy Ciebie? A odpowiadając Król rzecze im: Zaprawdę powiadam wam, coście uczynili jednemu z tych moich braci najmniejszych, mnieście uczynili” (Mt 25,34-40).

Cóż to za krzepiąca nadzieja! Ci więc wszyscy, którzy dopiero wtedy dowiedzą się, że ich bliźnim był Jezus, należą do tych niezmiernie licznych, którzy nie znali Chrystusa albo o Nim zapomnieli. W przeciwnym bowiem razie nie zapytywaliby Go o to. A jednak to właśnie oni są najbardziej umiłowani. Każdy, kto miłuje bliźnich swoich, niezależnie od swojej woli służy Chrystusowi. Chociaż sądził, że Go nienawidzi, poświęcił mu całe życie swoje, Jezus bowiem utajony jest wśród ludzi, ukryty w ubogich, w kalekach, w więźniach, w cudzoziemcach. Wielu z tych, którzy służą Mu z urzędu swego, nigdy nie wiedziało, kim On jest; wielu innych, nie znających Go nawet z imienia, usłyszy w ostatnim dniu słowo, które im otworzy bramy szczęśliwości: „Ja byłem tymi dziećmi, ja byłem tymi robotnikami, ja płakałem na tym łóżku szpitalnym, ja byłem tym mordercą, którego pocieszałeś w celi więziennej”.

MĘKA, ŚMIERĆ I ZMARTWYCHWSTANIE

Jezus każdego wieczora wracał do Betanii. Doznawał już teraz trwogi przed tym, co miał wycierpieć; przeżywał w myśli całą swoją mękę, każde uderzenie bata, każde oplwanie. Dźwigał już ten krzyż. Czy widział się ze swą Matką w tych ostatnich dniach? Maryja wyszła może wreszcie z ukrycia, albowiem Syn nie miał już siły Jej odtrącić. Uczniowie obserwowali Go i milczeli, pocieszając się Jego obietnicą: bez względu na to, co się stanie, wróci wkrótce, wróci jak podróżnik, który puka do drzwi nocą lub gdy kur zapieje... Tak, będą czuwali. Któregoś wieczora jeden z nich zapytał być może: „Gdzie jest Judasz?”

Ktoś odpowiedział, że skarbnik nie śmie pokazać się w domu przyjaciół Mistrza po tym, co powiedział tam o olejku spikanardowym. Jezus zaś, który zapewne szedł ostatni, pochylony pod ciężarem niewidzialnego krzyża, widział w duchu najrozsądniejszego ze swoich uczniów umawiającego się w tej samej chwili ze zwycięzcą o trzydzieści srebrników. „Prosta formalność tylko — zapewniał ich prawdopodobnie — żeby was nie obrazić.”

Ostatniego wieczora przed nocą męki, we czwartek, gdy kur zapiał, Jezus wysłał Piotra i Jana do miasta, aby przygotowali wieczerzę pożegnalną. Pascha wypadała tego roku w dzień szabatu. Dlaczego Chrystus chciał spożyć wieczerzę nie w wigilię Paschy, tak jak wszyscy Żydzi, ale w przeddzień wigilii? Po prostu wiedział, że nazajutrz On będzie ofiarnym Barankiem.

Któryś z przyjaciół, zapewne uprzedzony, spotkał uczniów u bramy miasta. Było umówione, że będzie on niósł dzban wody, aby Piotr i Jan mogli go rozpoznać. Przyjaciel ten na pierwszym piętrze swojego domu rozesłał kobierce, poustawiał wezgłowia wokół niskiego stołu i polecił zabić w Świątyni rytualnego baranka.

Jezus szedł pochłonięty swoją miłością. Święty Jan pisze: „A przed świętym dniem Paschy Jezus wiedząc, że nadeszła godzina Jego, aby odszedł z tego świata do Ojca, umiłowawszy swoich, którzy byli na świecie, aż do końca ich umiłował” (J 13,1). Zaraz po wejściu uczniowie zaczęli się spierać o miejsce przy Nim, nieświadomi tego dnia i tej godziny. Jan położył się po Jego prawej ręce. Po drugiej stronie najbliżej Niego był zapewne Judasz, ponieważ Jezus mógł podać mu bezpośrednio kawałek chleba umoczonego w misie.

„Gorąco pragnąłem pożywać tę Paschę z wami, zanim cierpieć będę” (Łk 22,15).

Na tym ramieniu, które dźwigać miało drewniany krzyż, spoczął w tej chwili żywy ciężar czyjejś głowy. Zgodnie z obowiązującym obrządkiem Jezus pobłogosławił pierwszy kielich wina. Ale spór wybuchł ponownie. Ponieważ każdy z nich twierdził, że jest największy, Jezus przypomniał im, że największy wśród nich powinien być najmniejszym: „Ja pośród was jestem jako ten, który usługuje” (Łk 22,27).

I dążąc natychmiast do całkowitego poniżenia, umył im nogi. On, Twórca życia. Umył nogi Judasza, który się nie wzbraniał. Jedynie Piotr bronił się i protestował. Chrystus musiał mu zagrozić: „...Jeśli cię nie umyję, nie będziesz miał uczestnictwa ze mną” (J 13,18). Na co Piotr rzekł Mu: „Panie, nie tylko nogi moje, ale ręce i głowę” (J 13,9).

Woń duszy

W innych okolicznościach Jezus byłby się uśmiechnął. Dusza Kefasa jaśnieje prostotą i czystością, ale jednocześnie tuż obok Niego wydziela się woń zgnilizny i śmierci duchowej, której Pan nie może już znieść. Nie powściąga się już i mówi po cichu: „Jesteście czyści, ale nie wszyscy” (J 13,10). Opanowuje się jednak natychmiast: „Wy mnie nazywacie Mistrzem i Panem, i dobrze mówicie, bo jestem nim. Jeśli tedy ja, Pan i Mistrz, umyłem nogi wasze, i wy powinniście jeden drugiemu nogi umywać" (J 13,13-14).

Woń tej duszy dręczy Go. Nie może już jej znieść. Pozostali jedenastu niczego się nie domyślili, nic nie zrozumieli. Może nie lubią tego swego towarzysza, zbyt drobiazgowego w rachunkach. Ostatecznie 'jednak słusznie postępuje broniąc wspólnego trzosa; jest wprawdzie tajemniczy i obłudny, ale cóż - każdy ma inny charakter. Jezus nie jest już w stanie nic skrywać.

„Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, że jeden z was zdradzi mnie” (J 13,21).

Słowo to rozbrzmiewa w mrocznej sali, w której trzynastu Żydów leży wokół parującej misy. Chwila milczenia i każdy z uczniów zastanawia się nad sobą, bada swoje sumienie, a potem wszyscy pytają Mistrza: „Czyliż ja jestem, Panie?” (Mt 26,22). Siedzący po Jego lewej stronie Judasz szepcze drżącym głosem do ucha Chrystusa: „Czy to ja jestem, Mistrzu?” (Mt 26,25).

Nie było to zuchwalstwo - sam zapewne nie wiedział jeszcze, wahał się. W głębi jego duszy toczy się walka - walka w całym znaczeniu tego słowa rozpaczliwa, znana tylu chrześcijanom, gdy dusza ich w śmiertelnej rozterce usiłuje się bronić wiedząc, że w końcu ulegnie. Judasz kochał Jezusa i, być może, kocha Go jeszcze, pomimo niepowodzenia Mistrza, pomimo żalu, jaki czuje do Niego, i decyzji nie-solidaryzowania się ze słabszym. Suma trzydziestu srebrników ma przede wszystkim wartość dowodu umowy Judasza z władzami. W każdym razie biedny Jezus jest już stracony. Judasz czuje, że słabnie; jego trwoga nie jest udana, gdy pyta: „Czy to ja jestem, Mistrzu?” Zapewne on jeden tylko usłyszał cichym głosem wyszeptaną odpowiedź, która była dla niego wyrokiem na całą wieczność: „Tyś powiedział” (Mt 26,25).

I znowu z rozdzierającym serce bólem ujawnia Pan swoją tajemnicę, utracił bowiem przed chwilą jednego ze swych maluczkich. Judasz należał przecież do wybranych, jakkolwiek był może nieco mniej kochany od innych; w ciągu tych trzech lat jednak musiało paść w różnych okolicznościach niejedno tkliwe słowo między nimi, niejedno przebaczenie było udzielone i otrzymane.

„Wprawdzie Syn Człowieczy podąża, jak napisano o nim, ale biada człowiekowi onemu, przez którego Syn Człowieczy będzie wydany. Lepiej by mu było, gdyby się był nie narodził ów człowiek” (Mk 14,21).

W głuchym milczeniu, jakie zapadło po tych słowach, Piotr dał znak Janowi opartemu na ramieniu Chrystusa, aby zapytał: „O kim to On mówi?” (J 13,24). Wystarczyło Janowi wznieść oczy i nieznacznie poruszyć wargami, aby być zrozumianym: „Panie, kto to jest?” (J 13,25).

Może Jezus nie powiedziałby tego komu innemu. Ale będąc już u kresu życia, na jego ostatnim etapie, czy może jeszcze skryć cokolwiek przed tym, który po raz ostatni złożył głowę na Jego piersi (jak lekka jest ta głowa i jakże ciężki będzie krzyż!)? Szepcze mu więc:

„To ten, któremu podam chleb umoczony” (J 13,26).

I umoczywszy chleb w misie podał go Judaszowi, który spoczywając po Jego lewej stronie musiał słyszeć wypowiedziane przed chwilą słowa, w każdym zaś razie widział głowę Chrystusa pochyloną nad głową umiłowanego ucznia. I w tejże chwili „...wszedł w niego szatan” (J 13,27). Judasz oszalał z zazdrości. Zbyt był sprytny, żeby nie rozumieć, że był odsunięty na bok, że Jan był zawsze najbardziej miłowany, on zaś zawsze najmniej... Syn Człowieczy, którego czekały jeszcze cierpienia całej męki, nie był już w stanie znieść straszliwej nienawiści strąconych aniołów, jaka rozpętała się w tym nieszczęśniku. Rzeczywista i substancjalna obecność szatana w duszy stworzonej dla miłości była czymś, czego Jego nadwątlone siły nie mogły już znieść. Poprosił więc Judasza: „Czyńże prędzej, co masz czynić” (J 13,27).

Pozostali uczniowie sądzili, że Jezus posyła go, by rozdał jałmużnę lub kupił, czego potrzeba było na święta. Opętany nienawiścią Judasz wstał. Jeżeli Mistrz wydaje go na pastwę jego losu, dlaczego miałby się sprzeciwić on, którego głowa nie spoczęła nigdy na niczyim ramieniu? Nigdy nie słyszał z bliska bicia serca Jezusa, zaznał tylko tyle miłości, aby jego zdrada nie mogła być niczym usprawiedliwiona. Dławił go gniew. Otworzył drzwi i wyszedł w noc.

Eucharystia

Nawet ci spośród apostołów, którzy nic z tego, co się działo, nie widzieli, poczuli ulgę. Może Judasz zostawił drzwi uchylone. Nauczyciel spuścił oczy i wszyscy patrzyli na tę twarz tak dobrze znaną pomimo jej tajemniczości, na twarz, która nigdy nie była taka sama i na której malowały się uczucia im znane, Boskie. Trzymał w palcach kawałek chleba. Przełamał go swoimi świętymi i czcigodnymi rękami i dał uczniom mówiąc:

„Bierzcie, to jest Ciało moje. A wziąwszy kielich i dzięki czyniąc dał im: i pili zeń wszyscy. I rzekł im: To jest Krew moja Nowego Testamentu, która za wielu będzie wylana. Zaprawdę powiadam wam, nie będę pił już z tego owocu szczepu winnego aż do onego dnia, gdy pić będę z owocu nowego w Królestwie Bożym” (Mk 14,22-25).

Co zrozumieli ci, którzy przed chwilą spożyli to Ciało i tę Krew? Syn Człowieczy był z nimi, leżał przy stole i jednocześnie każdy z nich czuł Go w sobie samym, czuł, jak pulsuje życiem, jak goreje niby płomień, który jest orzeźwieniem i rozkoszą. Po raz pierwszy na tym świecie dokonał się cud posiadania Tego, kogo się umiłowało, wcielenia się w Niego, żywienia się Nim, zjednoczenia się z Jego istotą, przekształcenia się w Jego żywą miłość.

Ze słów, jakie Jezus wyrzekł następnie, możemy wnioskować o miłości przepełniającej serca uczniów: nazywa ich bowiem „syneczkami”, tych prostych ludzi w sile wieku; i niby strumień krwi, tkliwość wytryska nagle z tego serca, które włócznia ma wkrótce przebić:

„Synaczkowie! Niedługo już będę z wami. Będziecie mnie szukać, ale jakom powiedział żydom: Dokąd ja zdążam, wy przyjść nie możecie, tak i wam teraz mówię. Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali, jakom ja was umiłował, abyście się i wy wzajemnie miłowali. Po tym poznają wszyscy, żeście uczniami moimi, jeśli miłość mieć będziecie jeden ku drugiemu” (J 13,33-35).

Teraz zwraca się do Szymona. Tej nocy rozpęta się złość księcia tego świata, a oni, biedacy, będą przesiani... Gdy czas próby skończy się, zadaniem Piotra będzie utwierdzanie braci swoich. Lecz Apostoł przerywa mu gwałtownie - z Jezusem gotów jest iść do więzienia i na śmierć. Jezus patrzy na niego w tej chwili i wie, że Piotr dopełnił miary goryczy w tym kielichu, który Syn Człowieczy ma wypić. Ten człowiek bowiem, najsilniejszy ze wszystkich, który krzyczy teraz w porywie miłości i zaufania, o świcie zaprze się Go trzykrotnie. Jezus przepowiada mu to. Ale Piotr w uniesieniu woła:

„Choćby mi też przyszło umrzeć z Tobą, nie zaprę się Ciebie” (Mt 26,35).

I wszyscy powtarzali to samo za Kefasem. Wstali już od stołu i otoczyli Jezusa, a On, patrząc w dal ponad nimi, widział ten pal sterczący wśród ciemności świata, ten krzyż, do którego miał nareszcie dotrzeć. Apostołowie zrozumieli, że to sprawa poważna, że skończyło się już zdumiewanie Żydów cudami. Bez wysiłku udają odważnych: „Panie, oto tu dwa miecze". Jezus wzruszył ramionami i rzekł: „Wystarczy” (Łk 22,38). Nie mieczów im trzeba, lecz wiary: „Niech się nie trwoży serce wasze...” (J 14,1). Wiedzą, dokąd idzie, i znają tę drogę... Pada naiwne pytanie Tomasza:
„Panie, nie wiemy, dokąd idziesz, a jakże możemy znać drogę?” (J 14,5).

Aż do ostatka rozumieją każde słowo w jego znaczeniu najbardziej dosłownym. Rzekł mu Jezus:
„Jam jest droga i prawda, i żywot. Nikt nie przychodzi do Ojca, jeno przeze mnie” (J 14,6).

I gdy Mu Filip przerywa: „Panie, pokaż nam Ojca, a wystarczy nam” (J 14,8), Jezus odpowiada:
„Tak długo jestem z wami, a nie poznaliście mnie? Filipie, kto widzi mnie, widzi i Ojca” (J 14,9).

Nie gniewa Go już teraz ta ich tępota umysłowa, której nie mógł przezwyciężyć, ale którą Duch Święty pokona. Mała gromadka ciśnie się jeszcze bliżej do Niego. Jak wszyscy ludzie, którzy boją się śmierci, uczniowie są teraz niby dzieci zatrwożone nocą. I Syn Człowieczy, którego miłość wyrażała się poprzednio w słowach gwałtownych i pełnych goryczy, teraz, wprawdzie nie spoliczkowany jeszcze i nie ubiczowany, ale już znękany do ostateczności, ogarnia ich swym skrzydłem opiekuńczym, pokrzepia słowami, w których Bóg i Człowiek ujawniają się kolejno — ileż w nich tkliwości i mocy! Wprowadza ich w tajemnicę zjednoczenia:

„Nie pozostawię was sierotami, przyjdę do was. Jeszcze niedługo, a świat mnie już nie ujrzy. Ale wy mnie widzicie, bo ja żyję i wy żyć będziecie. W on dzień poznacie, że ja jestem w Ojcu moim, wy we mnie, a ja w was. Kto ma przykazania moje i zachowuje je, ten jest, który mnie miłuje. A kto mnie miłuje, umiłuje go Ojciec mój i ja go miłować będę, i siebie samego mu objawię... Jeśli mnie kto miłuje, będzie przestrzegał nauki mojej i Ojciec mój umiłuje go, przyjdziemy do niego i przebywać u niego będziemy” (J 14,18-21.23).

Wielki spokój ogarnia ich teraz, już się nie lękają. Są przyjaciółmi Jezusa, zjednoczeni z Nim i w Nim. Otrzymali już tę przebogatą spuściznę, jaką im przyrzekł - wielki żarliwy spokój.

„Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam, nie jako daje świat, ja wam daję. Niech się nie trwoży serce wasze ani się nie lęka” (J 14,27).

Godzina jest bliska. Jezus nie może już pozostać tutaj. „Wstańcie, idźmy stąd” (J 14, 31). Wyprowadza ich z izby, zatrzymuje się na chwilę w sieni. Nigdy nie przemawiał do nich tak, jak tej nocy. Teraz wiedzą, że Przyjaciel ich jest Bogiem i że Bóg jest miłością. I ten, który skłonił głowę na ramię Syna Człowieczego, zapamiętał na zawsze każde1 Jego słowo.

„Jam winnym krzewem, a wy latoroślami... Jako mnie umiłował Ojciec, i ja was umiłowałem. Trwajcie w miłości mojej... aby radość moja była w was...” (J 15,5,9,11).

Czy musieli rozumieć jeszcze coś więcej? Cały Nowy Zakon zawarty był w tym jednym, najbardziej sprofanowanym we wszystkich językach słowie - miłość.

„To jest przykazanie moje, abyście się wzajemnie miłowali, jakom ja was umiłował. Nikt nie ma większej miłości nad tę, aby kto życie swe oddał za przyjaciół swoich” (J 15,12-13).

Nie oni wybrali swojego uwielbianego nauczyciela, lecz On ich wybrał ze świata. Świat pozostały nienawidzi ich tak samo, jak nienawidzi Chrystusa; będą prześladowani dla miłości swojej, ale Duch Święty będzie czuwał nad nimi.

Apostołów ponownie ogarnęła trwoga, gdy Jezus rzekł im: „Już niedługo, a nie będziecie mnie oglądać i znowu niedługo, a ujrzycie mnie...” (J 16,16) Jezus pełen litości chciałby uprzedzić ich o radości, jakiej doznają jedząc i pijąc z Nim, już zmartwychwstałym:

„Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, że będziecie płakać i narzekać, a świat się będzie weselił. A wy smucić się będziecie, ale smutek wasz w radość się zamieni. Niewiasta, gdy rodzi, boleje, bo nadeszła jej godzina, ale gdy porodzi dziecię, już nie pamięta swego ucisku z radości, że się człowiek na świat narodził” (J 16,20-21).

Jak gdyby ogniem poraziły ich te słowa. Jakby w upojeniu przerywają mu: „Oto teraz jawnie mówisz i żadnej przypowieści nie powiadasz. Teraz wiemy, że wszystko wiesz... dlatego wierzymy, że od Boga wyszedłeś” (J 26,29-30).

Syna Człowieczego, który w ciągu trzech lat tak bolał nad ich brakiem wiary i trudnością pojmowania, wybuch ten wcale nie ucieszył. Wzdycha: „Teraz wierzycie?” (J 16,31) I rzekł nagle surowym głosem: „Oto nadchodzi godzina, a nawet już nadeszła, że rozpierzchniecie się każdy do swoich, a mnie zostawicie samego” (J 16,32).

Ale natychmiast opanowuje się widząc ich biedne, zrozpaczone twarze. Nie, nie żywi urazy do nich, swoich umiłowanych. Wiadoma Mu jest cała niedola, jaka ich czeka, i boleje nad nią. Uczniowie będą tą słabszą stroną, podobnie jak ich Mistrz, który tej nocy ugina się pod brzemieniem. Jak nagle jednak prostuje się ten Nazarejczyk gminnego pochodzenia, na którego czyhają żołnierze, ten Żyd wyjęty spod prawa, który będzie oplwany na jakimś odwachu! Jakim władczym głosem rzuca wyzwanie, które ponad Jego sędziami, Jego katami i nawet ponad cesarzem Tyberiuszem dosięga tryumfującego tej nocy szatana:

„Ufajcie, jam zwyciężył świat” (J 16,33).

Modlitwa arcykapłańska

Zwyciężył świat, ale wyłączył z niego małą gromadkę tych, którzy nie zginą. I chlubi się tym przed swym Ojcem przy wejściu na arenę, u progu nocy (pierwszy z niezliczonych braci, którzy z nienawiści do Jego imienia wydani zostaną Bestii). Przed uczynieniem tego kroku skupia się przez chwilę w modlitwie.

Krótkie zdanie, kilkakrotnie powtarzające się w Ewangeliach, kryje w sobie niezbadaną tajemnicę: „Jezus odchodził na ustronie i modlił się...” Modli się do Ojca, On, który jest współistotny Ojcu. Czy to jest niezrozumiałe? Nas, stworzonych na obraz i podobieństwo Boże, każde rozmyślanie sprowadza także do skupiania się w najgłębszych tajnikach naszej istoty, jak gdybyśmy to my sami rozmawiali z sobą. Najnędzniejszy katolik po Komunii lub po prostu w stanie łaski i uświęcony obecnością Trójcy Świętej nie mógłby również skupić się bez pomocy Boga, który nim włada.

Analogia ułatwia nam rozmyślanie o tej tajemnicy - modlitwie Boga Człowieka, który jest Tym samym co Ten, do którego się modli.

Przemawiając do Boga, przemawia jednocześnie do siebie samego. Ale tym razem, przy tej rozmowie Ojca z Synem na skraju ciemności, obecny jest młodzieniec, Jan syn Zebe-deusza. Może nie słyszał wyraźnie wypowiadanych słów. Może dane mu było wziąć udział w tym rozmyślaniu bez słów i modlitwa uwielbianego Mistrza, nie przerywając milczenia, zapadała werset po wersecie w serce uważnego ucznia.

On jeden zapamiętał tę modlitwę, zapewnię dlatego, że tylko on ją słyszał. Nie dlatego, że był lepszy od pozostałych apostołów — on, najgwałtowniejszy, najbardziej porywczy. Wczoraj jeszcze ten „syn gromu” żądał tronu dla siebie i swojego brata, chciał wykorzystać to, że jest najbardziej umiłowany; a przy tym zuchwały był jak dziecko, któremu wszystko się wybacza. Chwalił się kiedyś swojemu Mistrzowi, że zabronił komuś wyganiać czarty w imię Jezusa, jak gdyby Jezus stanowił jego wyłączną własność! Młodzieniec, to znaczy — zachłanny, gwałtowny, okrutny do tego stopnia, że chciał, aby niebiosa zgładziły z powierzchni ziemi miasto w Samarii, dlatego że nie zechciało ich przyjąć.

Jednakże najbardziej umiłowany - młodzieniec, którego Jezus miłował - nie był tak bogaty i nie posiadał wielkich dóbr jak tamten (jakkolwiek pochodził z lepszej rodziny niż większość apostołów, ojciec jego Zebedeusz miał bowiem służbę najemną, Jan zaś bywał jakoby często w domu arcykapłana). Umysł najbardziej otwarty, o jak najszerszych horyzontach, a i to jeszcze za mało powiedziane — umiłowany uczeń Jezusa odznaczał się genialnym umysłem, podobnie jak niemal wszyscy święci — począwszy od Pawła aż do Ojców pierwszych wieków, do Augustyna i Bonawentury, do Tomasza, Franciszka i Jana od Krzyża, ale bardziej od nich wszystkich obsypany był darami Ducha Świętego.

Czy wystarczyłby mu ten umysł genialny, opanowany miłością, aby mógł posiąść tajemnicę ostatniej modlitwy Syna Człowieczego? Może nie, ale głowa jego spoczywała przed chwilą na piersi Pana i stał się kimś innym w tej bezcennej chwili — „syn gromu” będzie odtąd synem Miłości, tym, który w czasie Ostatniej Wieczerzy złożył głowę na sercu swojego Boga. Wykrył tajemnicę, której nigdy nie zapomni - to, co oczy jego widziały, czego ręce jego dotykały, co uszy jego słyszały — tajemnicę dotyczącą Słowa żywota.

Przekazane nam przez niego słowa zwycięstwa zdumiewają nas, wypowiedziane bowiem zostały na tak krótko przed załamaniem i bolesną rozterką w Getsemani. Modlitwa Chrystusa zapamiętana przez Jana jaśnieje spokojną pewnością, jak gdyby Pan korzystał z ostatniego momentu przed oddaniem władzy ciemnościom: „Ojcze, nadeszła godzina moja, wsław Syna Twego, aby i Syn Twój wsławił Ciebie. Jakoś Mu dał władzę nad każdym człowiekiem, aby wszystkich, których Mu dałeś, obdarzył życiem wiecznym. A to jest życie wieczne, aby poznali Ciebie, jedynego Boga prawdziwego, i Tego, któregoś posłał, Jezusa Chrystusa... Ja za nimi proszę, nie proszę za światem, lecz za tymi, których mi dałeś, bo Twoimi są” (J 17,1-3. 9).

Jezus spogląda przez chwilę na tę otchłań cierpienia, na której skraju stoi, lecz nie przywiązując do niej wagi powraca do myśli o swoim wiekuistym dziele - tej nierozerwalnej więzi pomiędzy istotą uświęconą i jej Bogiem w osobie Syna: aby wszyscy byli jedno, jako Ty, Ojcze, we mnie, a ja w Tobie... Jam w nich, a Ty we mnie, tak by byli w jedności doskonałymi...” (J 17,21.23).

Ale gdzie zaczynają się granice tego świata, za który Jezus się nie modli? Jaki będzie wiekuisty żywot tego odepchniętego świata?

Getsemani

Nadeszła chwila wejścia w ciemności. Po przekroczeniu tego progu rozpocznie się Jego męka. Odmawia „Halle”, paschalny akt dziękczynienia, i otwiera-drzwi. Schodzi, okrąża Świątynię oświetloną blaskiem księżyca Paschy i dociera do posiadłości u stóp Góry Oliwnej. Odkąd Jezus jest ścigany, mała gromadka nocuje często w tym ogrodzie, zwanym Getsemani, dlatego że znajduje się w nim tłocznia oliwek. Jest to ich schronienie, jeżeli nie idą do Betanii.

Apostołowie tej nocy nie robią nic takiego, co by się im mogło wydawać niezwykłe - swoim zwyczajem spać będą, otuleni w płaszcze, na ziemi. Nauczyciel bierze z sobą Piotra, Jakuba i Jana i oddala się na modlitwę - to także jest zwykłe i nie dziwi nikogo.

O rzut kamienia od swoich najdroższych przyjaciół Jezus padł twarzą na ziemię. Dusza Jego smutna jest aż do śmierci. Boi się - trzeba było, aby zaznał lęku. Woń krwi przejmuje Go dreszczem; doznaje ludzkiej trwogi i odrazy do fizycznej męki. Ludzka część Jego istoty uniknąć chce tego okrutnego losu: „Ojcze, jeżeli chcesz, oddal ode mnie ten kielich, wszakże nie moja, ale Twoja wola niech się stanie” (Łk 22,42). Jego wolą jest więc w tej chwili uniknięcie tej straszliwej męki. Przesuwa dłonią po wilgotnym czole - skąd na niej krew? Błaganie zamiera na Jego wargach, nasłuchuje. Każdy człowiek w pewnych chwilach swego życia zaznał w milczeniu nocy obojętności ślepej i głuchej materii. Materia przytłacza Chrystusa. W swojej ludzkiej istocie odczuwa przerażenie wobec tej niezmiernej pustki. Stwórca oddalił się i świat stał się już tylko jałowym dnem morza; przestworza usiane są zgasłymi gwiazdami. W ciemnościach rozlega się ryk pożeranych zwierząt.

Zdruzgotany, leżący na ziemi Żyd wstaje. Syn Boży doszedł już do takiego poniżenia, że pragnie pocieszenia ludzkiego, uważa, że teraz On z kolei może złożyć skrwawioną głowę na czyjejś piersi. Wstaje więc i podchodzi do trzech śpiących uczniów - „śpiących ze smutku”, mówi święty Łukasz.

Ale sen ich zmorzył, zwalił z nóg. My także wiemy, że sen jest silniejszy od wszelkiej miłości. Jezus, więzień swojego człowieczeństwa, w chwili kiedy potrzebuje swoich przyjaciół, aby się nie załamać, styka się z tym prawem połowicznej śmierci, odrętwienia, snu. Nawet umiłowany Apostoł śpi mocnym snem młodości, jak gdyby unicestwiony własną mocą.

„Tak to nie mogliście jednej godziny czuwać ze mną?” (Mt 26, 40).

Uczniowie wstają, wzdychają, znowu opadają na ziemię. Mistrz oddala się powtórnie do miejsca naznaczonego już Jego krwią, klęka, wyciąga ręce jak ślepiec, i znowu powraca do przyjaciół - gdyż oni przynajmniej, jakkolwiek obojętni, byli obok Niego, mógł nimi potrząsnąć, dotknąć ich włosów. Syn Człowieczy doprowadzony jest do tego, że wahadłowym ruchem przechodzi od śpiącego człowieka do nieobecnego Boga - od nieobecnego Ojca do śpiącego przyjaciela.

Gdy po raz trzeci przychodzi do nich, wstają wreszcie z oczami jeszcze przymkniętymi i nie wiedzą, co Mu odpowiedzieć. Jeżeli księżyc świecił jeszcze, może Chrystus widział ich zeszpecone, nabrzmiałe i zarośnięte twarze.

„Spijcie już i odpoczywajcie” (Mt 26,45).

Nie potrzebuje już nikogo poza sobą samym. Trwa nieruchomo przez chwilę, nie leżąc już twarzą na ziemi, nie pochylając się nad śpiącymi. Słucha westchnień, chrapania tych ludzi i dochodzących z oddali niewyraźnych jeszcze odgłosów kroków ludzkich i rozmów. I wreszcie:

„Wstańcie, pójdźmy, oto się przybliżył ten, który mnie wyda” (Mt 26,46).

Pośpiesznie idą do pozostałych uczniów, budzą ich i wszyscy otaczają Jezusa, tworząc wraz z Nim jednolitą grupę. Trybun, który wyłonił się z ciemności wraz z ludźmi arcykapłana i kilku żołnierzami z kohorty niosącymi pochodnie, widzi w ich świetle jedynie małą, ciemną grupkę Żydów, z których żaden niczym się nie wyróżnia i nie wygląda na ich przywódcę. Twórca życia jest jednym z tych brodatych Nazarejczyków, tak podobnych do innych, że trzeba, aby Judasz Go wskazał. To Iszkariota wpadł na pomysł pocałunku: „Którego pocałuję, ten jest...” (Mt 26, 48).

Pomysł nadprzyrodzony, który został mu narzucony z góry. Ten pocałunek zaskakuje Jezusa, pomimo że na wszystko był przygotowany. Te wargi na Jego policzku! Rzekł do niego: „Przyjacielu, po coś przyszedł?” (Mt 26,50). I podczas gdy żołnierze Go otaczali, dodał: „Judaszu, pocałunkiem zdradzasz Syna Człowieczego!" (Łk 22,48). Aż do ostatniej chwili ten człowiek Go zdumiewa. Sądził, że zgłębił już do dna podłość ludzką, ale ten pocałunek...

Z początku powstało pewne zamieszanie. Apostołowie nie od razu stchórzyli, wiedząc, że ich Mistrz jest wszechpotężny. Ale gdy Kefas mieczem odciął ucho Malchusa, sługi najwyższego kapłana, Jezus kazał mu schować miecz do pochwy. Odsunął uczniów, jak matka broniąca swoich maleństw stanął przed nimi i rzekł: „...To ja jestem, jeśli tedy mnie szukacie, pozwólcie tym odejść” (J 18,8). „Gdym codziennie przebywał z wami w Świątyni, nie podnieśliście na mnie rąk. Ale to wasza godzina...” (Łk 22,53).

Przy świetle pochodni zgraja rzuciła się na tę uległą zdobycz. Wtedy uciekli wszyscy oprócz nieznanego młodzieńca, który przybył tu nie zdążywszy się nawet ubrać. Kto był tym ostatnim wiernym? Pochwycili go także, ale on podstępem zwinnego chłopca zdołał im się wymknąć, pozostawiając w ich rękach prześcieradło, którym był owinięty.

Jezusa przywiedli do Annasza (teścia Kajfasza, najwyższego kapłana), który kazał Go mocniej związać i odesłał do swojego zięcia. Kajfasz czuwał wraz ze starszyzną i kilkoma członkami Sanhedrynu. Może nigdy jeszcze nie widział Jezusa. Tym cudotwórcą, tym wrogiem kapłanów jest więc ów nędzarz! Jednakże bada Go najpierw tym samym tonem, jakiego po tylu wiekach użyli sędziowie Joanny d'Arc — tonem oględnej dobrotliwości. Oskarżony odpowiada, że jawnie mówił światu w Synagodze i Świątyni, że niczego nie mówił potajemnie:

„Czemu mnie pytasz? Spytaj tych, którzy słyszeli, co im mówiłem, oto oni wiedzą, com ja mówił” (J 18,21).

Czy podniósł trochę głos? Czy mimowiednie przemawiał jako władca? Ciężka ręka żołnierska wymierzyła Jezusowi pierwszy policzek.

„Tak odpowiadasz najwyższemu kapłanowi?” (J 18,22).
„Jeśli źle powiedziałem, daj świadectwo o złem, a jeżeli dobrze, czemu mnie bijesz?” (J 18,23).

Kapłani musieli mieć podstawę do oskarżenia. Dwóch ludzi zeznało, że oskarżony twierdził, iż zburzy Świątynią Bożą i w trzy dni ją odbuduje. Najwyższy kapłan wstał: „Nic nie odpowiadasz na to, co ci oni zarzucają?” (Mk 14,60).

Zaparcie się Piotra

Noc przed świtem była chłodna. Służba rozpaliła na dziedzińcu duże ognisko. Grzali się przy jego płomieniach ci wszyscy, którzy krążyli wokół pałacu w oczekiwaniu świtu. Z cienia wynurzał się krąg twarzy i wyciągniętych rąk. Uwagę jednej ze służebnic zwróciła brodata twarz, która wydała jej się znana. Rzekła: „I ten z Nim był” (Łk 22,56). Piotr zerwał się z miejsca: „Niewiasto, nie znam Go” (Łk 22,57).

Piotr znalazł się na dziedzińcu dzięki jednemu z uczniów, którego znała służebna pilnująca wejścia. Nieufna niewiasta przyjrzała mu się podejrzliwie, mówiąc: „Ten jest z ich liczby” (Mk 14,69). Wtedy Piotr zaparł się. I zaraz odszedł od ogniska nie chcąc być poznany. Pierwszy schrypnięty kur oznajmił świt; drżąc z chłodu i ze strachu, Piotr nie usłyszał go. Znowu otoczono go, wołając: „Prawdziwie i tyś z nich jest, bo i mowa twoja cię zdradza” (Mt 26,73).

Ale groźniejsze jeszcze było świadectwo jednego z krewnych Malchusa: „Czyż ja nie ciebie widziałem z Nim w ogrodzie?” (J 18,26). Piotr przerażony zapierał się, zaklinał i przysięgał, że nie zna tego Człowieka, a zaklęcia te były takie, że oskarżyciele jego zawahali się i poszli grzać się przy ognisku, zostawiając go samego. Niebo zbladło. I znowu zapiał kur. W biednym sercu Piotra zaczęło także świtać. Wszystko wyłoniło się z mroku, wszystko stawało się dla niego jasne, w miarę jak występowały w porannym świetle dachy pałacu i domów, wierzchołki oliwek i najwyższych palm. Wtedy otworzyły się drzwi. Popychany przez pachołków ukazał się Człowiek ze związanymi rękami, szubienicznik, galernik. Spojrzał na Piotra i zawarł w tym spojrzeniu niezmierzone skarby miłości, przebaczenia. Apostoł patrzył w osłupieniu na to oblicze zniekształcone uderzeniami pięści. Ukrył twarz w dłoniach i wyszedłszy na zewnątrz wylał więcej łez niż przez całe swoje życie.

Jezus był już oplwany. Zaczęło się to w chwili, gdy na wezwanie Kajfasza: „Poprzysięgam Cię przez Boga żywego, abyś nam powiedział, czy Ty jesteś Chrystusem, Synem Bożym?” (Mt 26,63) - milczący dotąd Jezus wyprostował się nagle i rzekł wyraźnie: „Tyś powiedział. Wszakże powiadani wam, odtąd ujrzycie Syna Człowieczego siedzącego na prawicy mocy Bożej i przychodzącego w obłokach niebieskich” (Mt 26,64).

Wybuchł okrzyk oburzenia. Pierwsza plwocina spłynęła po Jego twarzy, potem wiele innych. Słudzy policzkowali Go. Zakrywali Jego oblicze, bili je pięściami wołając: „Prorokuj nam, Chrystusie, któryż Cię uderzył” (Mt 26,68) i śmieli się.

Gdyby nie był niepozorny, gdyby zawsze miał w swej postawie ten majestat, jaki Mu przypisujemy, motłoch trzymałby się z daleka. Ale Nazarejczyk nie mógł imponować tym mętom społecznym... Przynajmniej w takiej chwili - nawet zwykły człowiek miewa różne oblicza! Tajemniczy blask przemienienia musiał niekiedy promieniować z dostojnego oblicza, utrwalonego na fotografii Świętego Całunu z Turynu. Jeżeli nawet nasza dusza odmalowuje się na naszych twarzach, jak musiało wyglądać oblicze Syna Bożego! Ale zapewne chciał zgasić jego blask. Wszechpotężna wola nieścią-gania na siebie uwagi zatarła na świętym obliczu to wszystko, przed czym kaci mogli się zawahać. Co prawda nawet czystość, jaką tchnie jakaś twarz, wzbudza nienawiść, wyzwala obelgę; Bóg był zdany na łaskę zbirów, którzy nie oszczędzali Mu niczego - tak jak marynarze, którym oddano na pastwę chłopca okrętowego.

Męka mogłaby się skończyć na oplwaniu. Było tu już więcej poniżenia, niż nasza niedoskonała wiara może znieść. A jednak władza Jezusa nad duszami wynika przede wszystkim z tożsamości Jego męki z cierpieniem ludzkim, i to nie tylko z tym zwykłym, właściwym doli ludzkiej. Nie powinien istnieć na świecie ani jeden więzień, ani jeden męczennik czy skazaniec, winny lub niewinny, który nie odnalazłby w znieważonym i ukrzyżowanym Jezusie swojego własnego obrazu i własnego podobieństwa. Gdy młodemu mordercy z alei Mozarta wśród wrzasków tłumu wleczonemu ulicą, aby na miejscu przestępstwa odtworzył swoją zbrodnię, jakaś kobieta plunęła w twarz, nabrał on natychmiast podobieństwa do Chrystusa. Po męce i śmierci Jezusa ludzie nie stali się mniej okrutni i nie było mniej krwi przelanej, ale ofiary powtórnie się narodziły na obraz i podobieństwo Boże - nawet bezwiednie, nawet mimo woli.

Rozpacz Judasza

Podczas gdy Jezusa odebrano sługom, aby Go zaprowadzić do pretorium (zapewne do wieży Antonia, wznoszącej się nad Świątynią), Judasz w przerażeniu spoglądał na swoje dzieło. Nie ma potworów - Judasz nie sądził, że to zajdzie aż tak daleko. Uwięzienie, może kilka smagnięć batem i odeślą Cieślę do Jego warsztatu. Bardzo mało brakowało, aby we wspomnieniu ludzkim łzy Judasza były utożsamione ze łzami Piotra. Mógł zostać świętym, patronem nas wszystkich, nas, którzy ciągle zdradzamy. Dławił go żal - Ewangelia stwierdza, że był „żalem zdjęty” (Mt 27,3). Odniósł trzydzieści srebrników najwyższemu kapłanowi i oskarżył się: „Zgrzeszyłem wydając krew sprawiedliwego” (Mt 27,4). Judasz jest już bardzo bliski żalu doskonałego. Bóg miałby zdrajcę potrzebnego do dzieła Odkupienia i jeszcze jednego świętego.

Cóż go obchodziło te trzydzieści srebrników? Może nie wydałby Jezusa, gdyby Go nie kochał, gdyby nie czuł się mniej kochany od innych? Samo wyrachowanie chciwca nie skłoniłoby go do powzięcia tego postanowienia - w chwili gdy głowa Jana spoczęła na sercu Pana, szatan zawładnął sercem Judasza na zawsze.

„I porzuciwszy srebrniki w świątyni oddalił się, poszedł i powiesił się” (Mt 27,5). Szatan nie ma żadnej władzy nad najgorszym zbrodniarzem, który jeszcze ma nadzieję. Dopóki w najbardziej grzesznej duszy błąka się jeszcze promyk nadziei, dzieli ją od nieskończonej miłości tylko jedno westchnienie. I pozostanie niezgłębioną tajemnicą, dlaczego ten straceniec nie westchnął.

Kapłani nie chcieli tknąć tych pieniędzy będących zapłatą krwi; kupili za nie pole na grzebanie pielgrzymów. Mordowali Syna Bożego, a troszczyli się tylko o to, żeby się nie pokalać. Tak więc w przeddzień Paschy nie odważyli się wejść do pretorium i prokurator musiał sam udać się na krużganek, żeby wejść z nimi w układy. Jakże niedorzeczną rzeczą jest trzymać się litery Prawa - litery, która zabija i w imię której zamordowano tylu baranków, począwszy od Baranka Bożego.

Piłat

Piłat nienawidził Sanhedrynu i Heroda Antypasa i pogardzał nimi, ale się ich obawiał. Odnieśli nad nim zwycięstwo w Rzymie w sporze o złote tarcze, które kazał zawiesić w królewskim pałacu jerozolimskim, a potem musiał zabrać z powrotem do swojej stałej rezydencji w Cezarei. Od chwili przegrania tego procesu prokurator wystrzegał się tych nieobliczalnych ludzi. Rzekł im więc: „Weźcie Go wy i osądźcie Go według prawa waszego” (J 18,31).

Ci sami Żydzi, którzy boją się skalać przestępując próg pretorium, gdzie chcą uzyskać wyrok śmierci na niewinnego, oświadczają, że nie wolno im nikogo zabić. Wydadzą Jezusa na ukrzyżowanie, ale nie ogłoszą wyroku. Obłuda, tak gwałtownie potępiana przez Chrystusa u faryzeuszy w ciągu trzech lat, występuje w tej chwili w całej swojej ohydzie.

Piłat, zapewne oburzony, ale ostrożny, powrócił więc do pretorium. Nie wiedział, o co pytać tego człowieka znajdującego się w tak żałosnym stanie, wydartego na chwilę z rąk plugawej tłuszczy. Powiedzenie, że Piłat powodował się litością, byłoby o wiele za mocne. I wtedy już wiadomo było, że nie należy przeczyć obłąkanym.

„Czy Ty jesteś król żydowski?” (J 18,33).
Ale Jezus odpowiedział: „Czy sam od siebie to mówisz, czy inni ci o mnie powiedzieli?” (J 18,34).

Ależ nie, to nie jest obłąkaniec! Piłat zżyma się: „Czyż ja jestem Żydem?" (J 18,35), upokorzony udziałem w sprawie tego fanatyka. Jednakże Jezus mówi dalej:

„Królestwo moje nie jest z tego świata. Gdyby z tego świata było Królestwo moje, słudzy moi walczyliby niechybnie, żebym nie był wydany Żydom. Ale teraz Królestwo rnoje nie jest stąd... Sam mówisz, że ja jestem królem. Jam się na to narodził i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie...” (J 18,36-37).

Piłat zapytał: „Cóż to jest prawda?” (J 18,38). Gdyby miał serce żebraka, upadłej kobiety, otrzymałby może taką odpowiedź: „Jam jest prawda, który do ciebie mówię” (por. J 4,26). Ale że był to człowiek znaczny, na wysokim stanowisku - wzruszył tylko ramionami. Jakaś siła tajemna działa jednak na niego - w tym człowieku jest „coś”... nie potrafiłby powiedzieć, co. Nie uważa Go już za obłąkanego. To zawiść rozpętała się w Sanhedrynie. Nie sposób zaprzeczyć potędze tego spojrzenia, tego głosu... Rzymianin pogardza Żydami, ale jest przesądny. Nigdy nic nie wiadomo. Wschód roi się od niebezpiecznych bóstw. I właśnie żona jego, której śnił się ten sprawiedliwy, każe mu powiedzieć, żeby się nie wtrącał do tej sprawy. Czemuż by Go nie uwolnić? Na nieszczęście kapłani stanęli na gruncie politycznym - Jezus oświadcza, że jest królem i Mesjaszem, a to jest właśnie ten rodzaj podżegaczy, którego Rzym najbardziej nienawidzi. Wrogowie Piłata wiedzą o tym i ukują przeciw niemu groźną broń. Drobna sprawa, która jednak może go zgubić. Piłat polityk, podobnie jak wszyscy politycy, zabezpiecza się na obie strony i szuka jakiegoś wybiegu. Nagle uderza się w czoło - ma pomysł! Ależ Jezus, jako Nazarejczyk, podlega Herodowi! Piłat, poróżniony z tetrarchą, odkąd ten bez jego pozwolenia nakazał rzeź zbuntowanych Galilejczyków, da mu ten dowód szacunku i jednocześnie ubije dwie sprawy - pozbywając się Jezusa pogodzi się z Herodem, który właśnie przybył do Jerozolimy na święta.

Jezus przed Herodem

Morderca Jana Chrzciciela od dawna już chciał ujrzeć słynnego Jezusa i z początku przyjął Go z pewną wystawnością, w otoczeniu swojej straży i dworu. Wygląd tego biedaka musiał go zmieszać. Mimo to zasypał Go pytaniami. Ale Syn Człowieczy milczał jak posąg. Pomimo wrzasków uczonych w Piśmie nic nie odpowie temu „lisowi”, jak nazwał kiedyś Heroda. Tetrarcha i jego dwór to był ten świat, za który Jezus się nie modlił. Kapłani wzbudzali w Nim mniejszą odrazę niż ci ludzie popełniający drobne przestępstwa, ci plotkarze, te męty uważające się za elitę.

- Nie! Więc to jest Jezus? Cóż za rozczarowanie! Choćby tylko za to zasługuje na śmierć.
- Mówiono mi przecież, że On jest piękny! Ależ jest okropny! Zupełnie nie wygląda na proroka! Można by Mu
dać jałmużnę.
- To niesłychane, jak powstaje opinia!
- Jan Chrzciciel to był jednak ktoś. Wobec niego Ten jest niczym. Nie dorasta mu do pięt. Podszywa się pod niego!
- Nie! Spójrzcie tylko na Jego minę. Za kogo On siebie ma, ten biedak?
- Wydaje Mu się, że wzruszy nas swoim milczeniem...

Nic nie wskórawszy i nie mogąc wydobyć z Jezusa ani jednego słowa, Herod naigrawając się z Niego kazał Go przyodziać w białą szatę i odesłał do Piłata, do swojego przyjaciela Piłata.

Barabasz

Rzymski dostojnik musiał więc szukać innego wyjścia z sytuacji i zdawało mu się, że znalazł je, gdy ktoś przypomniał, że jest w zwyczaju ułaskawiać na święto Paschy jednego więźnia wskazanego przez lud. Prokurator wyszedł więc znowu do Żydów, oni zaś przestali krzyczeć chcąc usłyszeć jego słowa: „Ja żadnej winy w Nim nie znajduję. Jest wszakże u was w zwyczaju, abym wam jednego wypuścił na Paschę. Chcecie więc, a wypuszczę wam Króla żydowskiego” (J 18,38-39).

Jeżeli tak Go nazywał przez ironię, popełnił wielki błąd! Uczeni w Piśmie i kapłani pełni wściekłości podburzali tłumy namawiając, żeby żądały wypuszczenia zbója Barabasza. Rozległ się jeden wielki okrzyk:
- Barabasza! Barabasza!

Piłat wycofał się, ale chciał jeszcze wyrwać niewinnego z rąk tych oszalałych gniewem ludzi. Ponieważ nie mógł wymyślić nic innego, jego pobłażliwość Rzymianina natchnęła go okrutnym pomysłem - doprowadzić tego człowieka do takiego stopnia poniżenia i sponiewierania, żeby nikt już nie mógł przywiązywać najmniejszego znaczenia do Jego rzekomej królewskiej godności. Chcąc wydrzeć Go temu stadu wilków, wydał Jezusa żołnierzom. Piłat wiedział, jak ci ludzie potrafią się wywiązać z takiego zadania - po wyjściu z ich rąk żydowski Król wzruszy nawet sanhedrytów, wzbudzi litość nawet tych kapłanów bez serc.

Biczowanie

Żołnierze zabrali Go więc - cóż to będzie za zabawa! Rzemienie zakończone były ołowianymi kulkami. Wszystkie nasze pocałunki, wszystkie uściski, całą hańbę ciał stworzonych na przybytek Miłości, całe upodlenie cielesne, wszystkie grzechy nie tylko przeciw łasce, ale i przeciw naturze - wszystko to Syn Człowieczy przyjmuje na siebie. Brocząca z Jego ciała krew owija Go pierwszym szkarłatnym płaszczem, żołnierze narzucą nań drugi, z tkaniny, która przylgnie do poranionej skóry. Na ziemi leżą łuczywa, wiązki chrustu. „Poczekaj, uplotę Mu koronę z cierni, temu królowi! Masz, wetknij Mu trzcinę w łapy...” I naigrawali się z Niego. „Witajże, królu żydowski!” (J 19,3). Klękali przed Nim, pochylając się, i bili Go pięściami po twarzy, która była już teraz jedną wielką raną.

Ecce Homo

Gdy Rzymianin zobaczył, co się stało z tym Żydem - żołnierze bowiem dobrze wywiązali się z zadania - nabrał otuchy: widok tej nieszczęsnej istoty przejmie wstydem tych, którzy Go wydali. Wyszedł do nich osobiście, aby ich zawiadomić (z miną, która miała oznaczać: Nie macie pojęcia, co zobaczycie):
„Oto wyprowadzam Go do was, abyście się przekonali, że nie znajduję w Nim żadnej winy” (J 19,4).

Wrócił po Jezusa i ukazał się ponownie, popychając przed sobą bezwładną, sztywną postać odzianą w szkarłatne łachmany, w koronie cierniowej na głowie, z oplutą, pokrytą krwią i ropą twarzą, do której poprzylepiały się kosmyki, włosów.

„Oto człowiek” (J 19,5).

Nie padli na kolana. Gdzie byli uzdrowieni trędowaci, oswobodzeni od czartów opętani, ociemniali, którym przywrócił wzrok? Wielu z tych, którzy wierzyli w Niego, którzy mieli jeszcze nadzieję wbrew wszelkiej nadziei, straciło teraz resztę wiary na widok tej postaci niepodobnej do człowieka. Ach! Niech sczeźnie! Niech przepadnie! I oni wierzyli w coś takiego! Co za hańba!

Olbrzymi krzyk: „Ukrzyżuj Go” przeraził prokuratora. Usiłował jeszcze ich przekrzyczeć, wołając: „On jest niewinny”, ale wtedy jeden z kapłanów wystąpił z tłumu. Zapanowała wielka cisza, przemawiał on bowiem w imieniu wszystkich:

„My Zakon mamy, a według Zakonu powinien umrzeć, bo się za Syna Bożego podawał” (J 19,7).

Piłat uląkł się jeszcze bardziej. „Syn Boży” - cóż to znaczy? Wrócił więc do pretorium, przywołał Jezusa i zadał Mu to zdumiewające pytanie: „Skąd jesteś?” (J 19,9).

Prokuratorowi nie chodziło o doczesne pochodzenie Jezusa. Niewątpliwie Rzymianin czuł w tym rozbitku olbrzymią moc, której nie pojmował. Ale Chrystus milczał. Piłat zniecierpliwił się - czyż ten Człowiek nie wie, że Jego sędzia ma władzę albo ukrzyżować Go, albo wypuścić?

„Nie miałbyś żadnej władzy nade mną, gdyby ci nie było dane z wysoka. Dlatego ten, który mnie tobie wydał, większego dopuścił się grzechu. I odtąd Piłat starał się Go uwolnić. Ale Żydzi wołali mówiąc: Jeśli Go wypuścisz, nie jesteś przyjacielem cesarskim. Każdy bowiem, kto się królem ogłasza, sprzeciwia się cesarzowi. Usłyszawszy te słowa Piłat wyprowadził Jezusa na zewnątrz i zasiadł na trybunale, na miejscu, które się zwie Litostrotos, a po hebrajsku Gabbata. A był to dzień Przygotowania Paschy, godzina prawie szósta. I rzekł do Żydów: Oto król wasz. A oni zawołali: Precz, precz z Nim, ukrzyżuj Go. Rzecze im Piłat: Króla waszego mam ukrzyżować? Odpowiedzieli przedniejsi kapłani: Nie mamy króla, jeno cesarza” (J 19,11-15).

Groźna odpowiedź. Piłat zrozumiał, że posunął się za daleko, że jeżeli uratuje tego nieszczęśliwca, zostanie za to oskarżony w Rzymie. I znalazł wybieg, żeby uniknąć prawnej odpowiedzialności - obmył ręce przed tłumem i oświadczył, że nie winien jest krwi tego sprawiedliwego. Odpowiadać za to będą Żydzi. A nieszczęsny lud wołał: „Krew Jego na nas i na syny nasze” (Mt 27,25). Spadła na nich ta krew i dotychczas ciąży, ale nie na wieczne potępienie - miejsce Izraela zachowane jest po prawicy Syna Dawidowego.

Krzyżowa Droga

Jelenia oddano psom na pożarcie. Jakże Jezus mógłby dźwigać swój krzyż, jeżeli sam z trudem się wlecze? Szymonowi z Cyreny, ojcu dwóch uczniów, Aleksandra i Rufusa, kazano nieść krzyż Jezusa. Dwaj łotrzy, którzy idą razem z Nim wlokąc takie same krzyże, niczym nie różnią się od Boga. Należy ujrzeć ten krzyż takim, jaki był - tak niepodobny do tego tronu, jaki zbudowaliśmy potem, wznoszącego Baranka Bożego nad światem! Prawda, której musimy odważnie spojrzeć w oczy, jest niemal nie do zniesienia. „Pierwsi chrześcijanie wzdragali się przed przedstawianiem Jezusa na krzyżu - pisze ojciec Lagrange - widywali bowiem na własne oczy te nieszczęsne, zupełnie nagie ciała zawieszone na pospolitym palu, przeciętym u góry w kształcie litery T poprzeczną belką, widzieli ręce przybite gwoździami do tej szubienicy, widzieli nogi również przygwożdżone, ciało opadające pod własnym ciężarem, zwieszoną głowę, psy znęcone wonią krwi, pożerające stopy ukrzyżowanego, sępy krążące nad miejscem rzezi i skazańca wyczerpanego męką, palonego pragnieniem, wzywającego śmierci bełkotliwym wołaniem. Była to kaźń niewolników i zbrodniarzy. Tę kaźń zadano Jezusowi.”

Golgota wznosi się u bram miasta. Czy na tak krótkiej przestrzeni Jezus rzeczywiście upadł trzykrotnie, jak to głosi tradycja? Niedaleko szedł, wśród wielkiej rzeszy, wleczony przez żołnierzy. Maryja nie znalazła się, być może, w zasięgu Jego wzroku. Ale była tam obecna. Korzystając, że Jej Syn i Bóg nie ma już ani sił, ani głosu, żeby Ją odtrącić, wynurzyła się z ciszy i mroku z sercem przebitym mieczem. Żaden święty nie będzie w stanie tak silnie przylgnąć do krzyża, jak to uczyniła Najświętsza Panna - w milczeniu wzięła udział w dziele Odkupienia. Nią, Matka Jezusa nie odezwała się, nie jest bowiem wymieniona wśród niewiast lamentujących wokół Skazańca. On zaś w tej chwili mierzył nadmiarem swojego cierpienia karę, jaka spotka Jego miasto i Jego naród, i zadrżał z żalu nad nim: „...same nad sobą płaczcie i nad synami waszymi” (Łk 23,28). Jedna z płaczących niewiast wyszła może z tłumu i otarła Jego oblicze chustą. Weronika nie jest znana ewangelistom. Ale istniała - nie jest to postać zmyślona. Jest rzeczą niemożliwą, aby kobieta oparła się pragnieniu otarcia tego straszliwie zmasakrowanego oblicza.

Ukrzyżowanie

Nadeszła chwila najstraszliwsza - oddzieranie szaty przylepionej do ran, uderzanie młotem w gwoździe, podniesienie krzyża, ciężar ciała ludzkiego, pragnienie, gaszone octem pomieszanym z żółcią i z mirrą, i nagość, pohańbienie tego biednego ciała wystawionego na pokaz... O, jakimże schronieniem jest maleńka Hostia! Kaci spełniają tylko swój katowski obowiązek - nic ponadto; Jezus modli się za nich, albowiem nie wiedzą, co czynią. Ale nic nie może ułagodzić nienawiści uczonych w Piśmie i kapłanów. Stoją tu znowu, przed tym Umęczonym, śmieją się, kiwają głowami, szydzą, upajają się swoim tryumfem: „Innych ocalił, a sam siebie ocalić nie może. Chrystus, król izraelski, niechże teraz zstąpi z krzyża, abyśmy ujrzeli i uwierzyli” (Mk 15,31-32).

Skazą na tej przyjemności jest napis, który Piłat kazał umieścić na krzyżu: „Jezus Nazareński, król żydowski”. Kapłani usiłują namówić prokuratora do wprowadzenia zmiany: „który się podawał za króla żydowskiego”. Ale Piłat był już u kresu cierpliwości, i, być może, nękała go trwoga. Odmówił więc im sucho: „Com napisał, napisałem" (J 19,22).

Lud się tłoczył wokół tej niskiej szubienicy - a była ona tak niska, że skazaniec mógłby być znowu oplwany. Jednakże poprzestają na szyderstwach: „Hej, Ty, co burzysz świątynię Bożą i odbudowujesz ją w ciągu trzech dni, wybawże samego siebie” (Mt 27, 40).

Jeżeli wybawi samego siebie, chętnie uwierzą w Niego. Ci, których On miłuje, otaczają Go, pełnią straż przy Jego ciele, wystawionym na widok publiczny, okrywając, przesłaniając swoją miłością Jego nagość zbyt krwawą, zbyt bolesną, by mogła obrażać czyjekolwiek oczy. Poprzez krew i ropę Syn Człowieczy widzi swoje cierpienie odzwierciedlone na umiłowanych twarzach - Maryi, swojej Matki, Marii Magdaleny i jednej ze swoich ciotek, żony Kleofasa. Jan może zamknął oczy. I oto wzniosły epizod, ostatni postępek niewinnej i ukrzyżowanej Miłości, o którym pisze tylko Łukasz: „A jeden z powieszonych łotrów bluźnił Mu mówiąc: Jeśliś Ty jest Chrystus, wybawże samego siebie i nas. A odpowiadając drugi zgromił go, mówiąc: Ani ty się Boga nie boisz, choć tę samą ponosisz karę. My co prawda sprawiedliwie, słuszną bowiem zapłatę za uczynki odbieramy, ten wszakże nic złego nie uczynił” (Łk 23,39-41). Zaledwie to powiedział, wielka łaska została mu dana i uwierzył, że ten straszliwie umęczony człowiek, ten strzęp ludzki, którym nawet psy pogardziłyby, jest Chrystusem, Synem Bożym, Twórcą życia, Królem niebios. „I mówił do Jezusa: Panie, wspomnij na mnie, gdy przybędziesz do Królestwa Twego. I rzekł mu Jezus: Zaprawdę powiadam tobie, dziś ze mną będziesz w raju” (Łk 23,42-43).

Jeden odruch czystej miłości - i wszystkie zbrodnie życia zmazane. Dobry łotrze, święty robotniku ostatniej godziny, daj nam niczym nie zachwianą nadzieję!

Śmierć

W otchłani swojej męki Jezus obejmuje wspólnym spojrzeniem dwie istoty, które najbardziej umiłował na tym świecie, i powierza je sobie wzajemnie: „Niewiasto, oto syn Twój!... Oto Matka twoja!” (J 19,26-27) - i Matka nasza na całą wieczność. Maryja i Jan nie rozstali się już potem. I nagle rozległ się ten krzyk rozdzierający, najbardziej nieoczekiwany i teraz jeszcze mrożący nam krew w żyłach:

„Boże mój, Boże mój, czemuś mię opuścił?” (Mk 15,34).

Jest to pierwszy wiersz psalmu 21, którego przepowiednie Chrystus wypełnił aż do chwili śmierci. Tak, wierzymy całą mocą naszej wiary, że potrzebne było, aby Chrystus poznał jeszcze i tę grozę - opuszczenie przez Ojca. Niemniej Jego myśl konającego powracała zapewne do tego psalmu, którego wersety 7, 8 i 9 dosłownie sprawdzały się w Nim w tej chwili: „A jam jest robak, nie człowiek, pośmiewisko ludzkie i wzgarda pospólstwa. Wszyscy, którzy mię widzieli, naśmiewali się ze mnie, mówili ustami i kiwali głową: Nadzieję miał w Panu, niechaj Go wyrwie; niechaj Go zbawi, ponieważ Go miłuje!... Przebodli ręce moje i nogi moje... Rozdzielili sobie szaty moje, a o suknię moją los rzucal” (Ps 21,7-9.17.19).
Wszystko to się spełnia - o suknię bez szwu ciągnęli losy. Konający Chrystus wypełnia to wszystko, co było przepowiedziane o Nim przez proroków. Wypełnia ostatkiem sił. Ale opuszczenia zaznał już w Getsemani. Jakże często musiał powtarzać pierwszy werset psalmu 21 w ciągu tych trzech ciężkich lat. (Podobnie jak my sami w chwilach zmęczenia czy cierpienia wzdychamy: „Boże mój”.) Najdziwniejsze, że usłyszawszy Go wołającego „Eloi! Eloi!” żołnierze myśleli, że wzywa Eliasza, i mówili: „Eliasza wzywa... patrzmyż, czy przybędzie Eliasz, aby Go wybawić” (Mt 27,47.49). Prostaczkom tym pozostało więc trochę wiary... Tymczasem Mąż boleści, wypełniając proroctwo werset po wersecie, rzekł jeszcze: „Pragnę” (J 19,28). I podano Mu do ust gąbkę nasiąkniętą octem. Nie była to złośliwość — żołnierze pili ten ocet, który przypominał zapewne w smaku tak zwaną we Francji „piauette”. „Jezus zaś, gdy skosztował octu, rzekł: Wykonało się. I skłoniwszy głowę oddał ducha” (J 19,30).

Ale przedtem wydał ten tajemniczy okrzyk, który sprawił, że obecny tam setnik bił się w piersi, mówiąc: „Prawdziwie, człowiek ten był Synem Bożym” (Mk 15,39). Zbędne tu będzie jakiekolwiek słowo, jeżeli Stwórcy tak się spodoba, wystarczy jeden okrzyk, aby Jego stworzenie Go poznało.

Złożenie do grobu

Trzy ciała umęczone u wejścia do miasta, zawieszone pod burzliwym niebem pochmurnego dnia wiosennego — oto wszystko, co pozostało z tego mrocznego okresu trzyletniego. Było to zwykłe widowisko. Istniał bowiem zwyczaj zostawiania nie pogrzebanych ciał winowajców, wystawionych jak ostrzeżenie na publiczny widok i oddanych na pastwę zwierząt u bram miasta. Ale w dniu Przygotowania zwłoki te nie powinny były tam się znajdować. Na prośbę Żydów i na rozkaz Piłata żołnierze dobili dwóch łotrów, łamiąc im nogi. Ponieważ Jezus już nie żył, przebili tylko włócznią serce Jego, a Jan, który, być może, oparł głowę o poranione ciało, widział, jak z rany wytrysnęła krew i woda, i czuł, jak spływały na niego.

Józef z Arymatei, potajemny uczeń Jezusa, jeden z tych, którzy obawiali się Żydów za Jego życia, otrzymał od prokuratora pozwolenie na zabranie ciała Jezusowego. Nikodem, tchórzliwy również i polityk, zjawił się także niosąc sto funtów mirry i aloesu. Jest to godzina bojaźliwych. Obaj ci mężczyźni, którzy nie odważyli się wyznawać Jezusa za Jego życia i chodzili do Niego po kryjomu, teraz, gdy umarł, okazują więcej wiary i miłości od tych, którzy tak wiele mówili o swych uczuciach. Nic już nie obchodzi ich, tych ludzi ambitnych i na stanowiskach, teraz, gdy utracili Jezusa. Czego mieliby się obawiać? Żydzi nie mogą im już nic złego zrobić. Mogą im wszystko zabrać - ponieważ już wszystko stracili, nie dbają o te zaszczyty, które zdawały się im ważniejsze od czegokolwiek na świecie, teraz, gdy Jezus umarł.

Józef z Arymatei miał nowy grobowiec w ogrodzie na stoku Golgoty. Z powodu święta i dlatego, że ten grobowiec był bardzo blisko, złożyli w nim ciało Pana.

Zmartwychwstanie

Obłoki przyciemniły błękit. Możliwe, że ukazali się zmarli, ale przypomniano to sobie dopiero później. Wyobrażam sobie raczej wiosenny wieczór podobny do wszystkich wieczorów wiosennych, zapach ciepłej i wilgotnej ziemi, fizyczne zmęczenie, pustkę podobną do tej, jaką odczuwałem będąc dzieckiem, gdy padł ostatni byk i arena pustoszała, jak gdyby ubyło mi tyle krwi, ile jej wylano. Zakończony obrachunek, załatwiona sprawa. I tyle nienawiści, odtąd niepotrzebnej, zalegającej w sercach uczonych w Piśmie. Ogromny smutek ich rasy narastał w nich, gromadziło się tyle niezadowolenia z niespełnionych pragnień, że wystarczyło ich na zapełnienie wszystkich wieków. Faryzeuszy niepokoiło trwające jeszcze wzburzenie z powodu zwłok, tak nawet pohańbionych jak te. Ci, którzy nigdy się nie łudzili, drwili z tych, którzy ulegli wpływowi szalbierza. Ale zbliżała się Pascha i wszyscy wracali do domów swoich.

Gdzie ukryli się przyjaciele Pokonanego? Co pozostało z ich wiary? Syn Człowieczy wszedł w krainę śmierci, i to jakim wejściem! Dziedzictwem, o którym tyle mówił, jest tylko znak upodlenia. Gdzie jest zwycięstwo Jego nad światem? Ci, którzy Go nienawidzili, zdeptali Go, zmiażdżyli, dowiedli Jego bezsilności, a więc i oszustwa wobec całego ludu. Nie! Jego przyjaciołom nie pozostało już nic innego, jak przyczaić się, ukryć swoje łzy i hańbę, milczeć i czekać.

Gdyż mimo wszystko czekali, przypominając sobie pewne słowa, czepiając się ich z nadzieją — chwiejna była ich wiara, ale nie miłość. Może niektóre serca wśród nich płonęły, objęte szaleństwem ufności, która była już szaleństwem krzyża. Zwłaszcza niewiasty - te wszystkie Marie... Matka Jezusa nie potrzebowała ufać - Ona wiedziała. Ale męka trwała w Niej nadal. Ciosy nadal sypały się i plwociny kalały uwielbiane oblicze. Nie była w stanie zatamować w swoim sercu upływu Bożej krwi. Dźwięczał w nim jeszcze każdy okrzyk i najcichsze westchnienie wymykające się z bezkrwistych warg. Najświętsza Panna była już tylko powtarzającym się w nieskończoność echem męki. Szukała na swoim czole śladów cierni. Całowała swoje dłonie... O ile nie musiała zająć się przygnębionym Janem...

W tym miejscu powinny się zacząć dzieje powrotu Jezusa na świat. Ale byłyby to dzieje tego świata aż do skończenia czasów. Albowiem obecność zmartwychwstałego Jezusa trwa nadal; miałoby się pokusę powiedzieć, że wniebowstąpienie nie przerwało Jego pobytu na ziemi: w kilka miesięcy po zniknięciu sprzed oczu uczniów na drodze do Damaszku olśnił swoją światłością swojego wroga Szawła i przemówił do niego. Paweł nigdy nie wątpił, że był takim samym świadkiem zmartwychwstania jak ci, którzy pili i jedli z Chrystusem, zwycięzcą śmierci. Świadczy o tym wyraźnie słynny fragment Pierwszego Listu do Koryntian: „Bo naprzód podałem wam, com też otrzymał, że Chrystus umarł za grzechy nasze według Pisma i że był pogrzebany, i że zmartwychwstał trzeciego dnia według Pisma, że ukazał się Kefasowi, a potem Jedenastu. Potem widziało Go jednocześnie więcej niż pięciuset braci, z których wielu żyje dotychczas, a niektórzy pomarli. Potem ukazał się Jakubowi, potem wszystkim apostołom. A w końcu po wszystkich, niby poronionemu płodowi, ukazał się i mnie” (1 Kor 15,3-8).

Nie ulega wątpliwości, że ukazywania się Chrystusa, stanowiące dowód Jego zmartwychwstania, nie mogą być utożsamiane z widzeniami, jakie miało tyle godnych tej łaski osób po Jego wniebowstąpieniu. Jednakże Ten, który powalił na ziemię Szawła na drodze do Damaszku, jest tym samym Jezusem, którego Franciszek, Katarzyna, Teresa, Małgorzata Maria, proboszcz z Ars i tylu innych świętych, znanych i nieznanych, głośnych w Kościele lub pozostających w mroku życia ukrytego, słyszało, widziało i dotykało. Obecność ta nie jest obecnością eucharystyczną, ale maleńka Hostia daje o niej pojęcie nawet najzwyklejszemu chrześcijaninowi, gdy wróciwszy na swoje miejsce osłania się płaszczem, chroniąc w najgłębszych tajnikach swojej istoty drgający płomień więzionej Miłości.

I ta prawda jest tak dalece istotna, że o ile nie możemy sobie wyobrazić wielu wydarzeń opisanych w Ewangeliach, o tyle najbardziej zrozumiałe dla nas i najbliższe naszemu życiowemu doświadczeniu są te, które dotyczą zmartwychwstałego Chrystusa. Przede wszystkim dlatego, że nam również jest On znany jedynie poprzez swoją mękę. Jeżeli nie przybywa już do nas z otchłani śmierci, to zawsze przychodzi z otchłani swojego cierpienia. Przebiega nieustannie ludzkie piekło, aby dotrzeć do każdego z nas. Znane nam oblicze Jego nie jest twarzą tego Żyda, którego rzymscy żołnierze o słudzy najwyższego kapłana nie mogliby odróżnić od innych bez pocałunku Judasza. To właśnie oblicze znieważane przez nas i cierpiące z powodu naszych występków, to spojrzenie pełne miłości i smutku towarzyszy nam przez całe życie i pomimo naszych licznych upadków miłość Jezusa nigdy nie słabnie i ani na chwilę nas nie opuszcza.

Nie ma żadnego spotkania zmartwychwstałego Chrystusa z Jego najbliższymi, które nie przypominałoby chrześcijaninowi jakiegoś wydarzenia z jego życia. Maria Magdalena płacze stojąc przy grobie. „Wzięto Pana mego, a nie wiem, gdzie Go położono. To powiedziawszy obróciła się za siebie i ujrzała Jezusa stojącego, a nie wiedziała, że był to Jezus. Rzecze jej Jezus: Niewiasto, czemu płaczesz? Kogo szukasz? A ona mniemając, że był to ogrodnik, rzecze Mu: Panie, jeśliś ty Go zabrał, powiedz mi, gdzieś Go złożył, a ja Go wezmę. Rzecze jej Jezus: Mario. Ona zaś obróciwszy się rzecze Mu: Rabbo-ni” (J 20,13-16). I my także poznajemy Go czasami. Dlaczego nie wyznać tego? Poznajemy Go również w Jego kapłanach. Mówimy tyle złego o księżach! A jednak katolikowi, który ma zwyczaj - niedobry zapewne - uklęknąć przy pierwszym z brzegu konfesjonale, zdarzyło się niejednokrotnie usłyszeć słowa nieoczekiwane, wstrząsające, i otrzymać od nieznanego, cichego i pokornego serca więźnia tej okra-towanej klatki dar miłości Bożej i nieziemskie pocieszenie.

Ileż to razy my również powtarzaliśmy słowa Tomasza zwanego Didymusem, gdy oczami wiary widzieliśmy stygma-ty Pana i dotykaliśmy ich błądzącymi po omacku rękami ślepca: „Dominus meus et Deus meus...” „Pan mój i Bóg m ó j”. Chrystus jest własnością wszystkich ludzi, oddany w posiadanie każdemu z nas poszczególnie.

Pierwszy raz Jezus wszedł do izby, w której uczniowie zamknęli się z obawy przed Żydami. Pokazał im swoje rany, napełnił ich swoim pokojem, swoją radością i udzielił im władzy odpuszczania grzechów. (Cóż za cudowna pewność uzyskania przebaczenia - dłoń kapłana nad naszym czołem, słowa rozgrzeszenia spływają na nasze serca i ciała jak krew i woda z boku otwartego włócznią.) Tomasz nie był z nimif gdy przyszedł Jezus, i nie chciał uwierzyć w to, co mu opowiadali: „Jeśli nie ujrzę na rękach Jego przebicia gwoźdźmi i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej w bok Jego, nie uwierzę” (J 20,25). Po ośmiu dniach Jezus przyszedł znowu i „rzekł do Tomasza: Włóż tu palec twój i oglądaj ręce moje, i wyciągnij rękę twoją, i włóż w bok mój, a nie bądź niewiernym, lecz wierzącym. A odpowiadając Tomasz rzekł Mu: Pan mój i Bóg mój. Rzecze mu Jezus: Uwierzyłeś dlatego, żeś mię ujrzał, Tomaszu, błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli” (J 20,27-29).

Panie, my, którzyśmy Cię nie widzieli cielesnymi oczami, wierzymy w Ciebie.

Komu z nas gospoda w Emmaus nie jest bliska? Któż z nas nie szedł tą drogą pewnego wieczoru, kiedy wszystko zdawało się stracone? Chrystus w nas umarł. Odebrał Go nam świat, odebrali filozofowie i uczeni, i nasze namiętności. Nie było już dla nas Jezusa na ziemi. Szliśmy jakąś drogą. Ktoś szedł u naszego boku. Byliśmy sami, ale nie samotni. Zapada wieczór. Oto drzwi otwarte, ciemna izba, tylko ogień na kominie rozjaśnia klepisko i rzuca ruchome cienie. O, przełamany chlebie! Chlebie przełamany i spożywany mimo tak wielkiej nędzy! „Zostań z nami, bo ma się ku wieczorowi...”

Ma się ku wieczorowi, życie dobiega kresu. Dzieciństwo wydaje się odleglejsze niż początek świata; po utraconej młodości pozostał jedynie ostatni pomruk burzy wśród umarłych drzew zmienionego nie do poznania parku.

„I przybliżyli się do miasteczka, do którego szli, a On okazywał, jakoby dalej iść miał. I przymusili Go, mówiąc: Zostań z nami, bo ma się ku wieczorowi i dzień się już nachylił. I wszedł z nimi. I stało się, gdy zasiadł z nimi przy stole, że wziął chleb, błogosławił, łamał i podawał im. I otworzyły się oczy ich, i poznali Go, ale On zniknął sprzed oczu ich. I mówili między sobą: Czyż serce nasze nie pałało w nas, gdy mówił w drodze i Pisma nam wyjaśniał?” (Łk 24,28-32).
Innym razem Kefas, Tomasz, Natanael, Jakub i Jan łowili ryby. Powrócili do swojej Tyberiady, do swoich łodzi i swoich sieci, „ustatkowali się” - twierdziły zapewne ich rodziny. Ale nie mogli nic ułowić. Wtedy jakiś nieznajomy poradził im, żeby zarzucili sieci po prawej stronie łodzi. Wyciągnęli takie mnóstwo ryb, że Jan nagle zrozumiał i rzekł do Piotra: „Pan to jest” (J 21,7). I Piotr natychmiast rzucił się w morze, aby prędzej znaleźć się przy swoim Umiłowanym. Stoi tu, nad brzegiem jeziora. Tak, to istotnie On. Żarzy się kilka głowni. Słońce suszy suknie Piotra. Uczniowie pieką ryby, jedzą chleb dany przez tego Jezusa, którego nawet nie zapytali: „Ktoś Ty jest?” (J 21,12). Nie jest się nigdy zupełnie pewnym, że to On. Ależ tak, to Ty jesteś, Boże, który zadajesz nagle pytanie, tak dobrze nam znane (ale nie odpowiedź, niestety!):

„Szymonie, synu Jana! Miłujesz mię więcej niźli ci? Rzecze Mu: Tak Panie, Ty wiesz, że Cię miłuję. Rzecze mu: Paś baranki moje” (J 21,15).

Trzykrotnie powtarza się ten dialog nad brzegiem jeziora. Potem Jezus oddala się i Piotr idzie za Nim, Jan zaś o kilka kroków dalej, jak gdyby utracił już swój przywilej „najbardziej umiłowanego", jak gdyby serce zmartwychwstałego Pana nie dawało folgi temu uczuciu dla wybrańca.

Jednakże powiedział o synu Zebedeusza tajemnicze słowa, z których uczniowie zrozumieli, że Jan nie zazna śmierci. I kiedy w kilka tygodni później Jezus opuszcza swoich uczniów, wznosi się i niknie w światłości, nie jest to ostateczne odejście. Już się zaczaił na zakręcie drogi, wiodącej z Jerozolimy do Damaszku, i upatruje Szawła, swojego umiłowanego prześladowcy. Odtąd na drodze życia każdego człowieka znajdzie się ten czatujący na niego Bóg.