Wielki Post 2006 - Opowieści na temat

publikacja 02.03.2006 14:47

Większość z tych historii zdarzyło się naprawdę...

Przebaczenie


I ODPUŚĆ NAM NASZE WINY

Gustaw Morcinek („Listy spod morwy”) opisuje pierwsze przeżycia po wyjściu z obozu w Dachau: „Najboleśniejsze jest może dla nas to, że już nie umiemy się modlić, bo gdy ktoś z nas zacznie w chwili wzruszenia odmawiać tę najpiękniejszą modlitwę „Ojcze nasz...”, spostrzeże, iż trudno wypowiedzieć szczerze te słowa: „I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. Lecz podobnie, jak w obozie miał człowiek wiarę, że przyjdzie dzień wyzwolenia, a wiara ta utrzymywała go przy życiu, tak i teraz pragnie mieć tę wiarę, iż może kiedyś przyjdzie chwila, taka dziwnie radosna, pokorna chwila, że będzie mógł wyszeptać te proste słowa: „I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”.

ODPOWIEDZI

Czy stworzyłeś serce przez grubszą pomyłkę
czy dajesz miłość żeby ją odebrać
czy kochających od nas oddalasz na zawsze
czy to co rozłącza nie łączy
czy to co dzieli nie każe się spotkać
czy nie odchodzimy by być już naprawdę
gdzie trwałość i kruchość mówią o wieczności
gdzie rzeki wracają z chmur
gdzie niebo niesie pompę
i może nie wysycha

Jan Twardowski


JAKO I MY ODPUSZCZAMY...

Jeśli nie czekaliśmy na miłosierdzie - nigdy nie zrozumiemy przebaczenia. Zwyciężyć zło dobrem! Przebaczyć! Tam gdzie zaczyna się prawo „oko za oko, ząb za ząb”, kończy się Ewangelia. W pamięci zawsze zostanie miłosierny Samarytanin. I ten nasz polski również, opisany przez Henryka Sienkiewicza w „Krzyżakach”:

„Jurand słuchał opowiadania... Gdy Hlawa zaczął mówić o niedoli Danusi, wówczas w pustych jamach oczu zebrały mu się dwie wielkie łzy i spłynęły po policzkach... modlił się długo i znów łzy kapały mu na białą brodę. .. Na koniec stary Tolima, prawa Jurandowa całe życie ręka, towarzysz we wszystkich bitwach i główny stróż Spychowa, rzekł: - Stoi przed wami, panie, ten piekielnik, ten wilkołak krzyżacki, który katował was i dziecko wasze; dajcie znak, co mam z nim uczynić, i jak go pokarać? Na te słowa przez oblicze Juranda przebiegły nagle promienie - i skinął, aby mu przywiedziono tuż więźnia. Dwaj pachołkowie chwycili go w mgnieniu oka za barki i przywiedli przed starca, a ów wyciągnął rękę, przesunął naprzód dłoń po twarzy Zygfryda, jakby chciał sobie przypomnieć lub wrazić w pamięć po raz ostatni jego rysy, następnie opuścił ją na piersi Krzyżaka, zmacał skrzyżowane na nich ramiona, dotknął powrozów - i przymknąwszy znów oczy pochylił głowę. Obecni mniemali, że się namyślał. Ale cokolwiek bądź czynił, nie trwało to długo, gdyż po chwili ocknął się - i skierował dłoń w stronę bochenka chleba, w którym utkwiona była złowroga mizerykordia. Wówczas Jagienka, Czech, nawet stary Tolima i wszyscy pachołkowie zatrzymali dech w piersiach. Kara była stokroć zasłużona, pomsta słuszna, jednakże na myśl, że ów na wpół żywy starzec będzie rzezał omackiem skrępowanego jeńca, wzdrygnęły się w nich serca.
Ale on ująwszy w połowie nóż wyciągnął wskazujący palec do końca ostrza, tak aby mógł wiedzieć, czego dotyka, i począł przecinać sznury na ramionach Krzyżaka. Zdumienie ogarnęło wszystkich, zrozumieli bowiem jego chęć. . . tego jednak było zanadto... Tylko ksiądz Kaleb począł pytać przerywanym przez niepohamowany płacz głosem: - Bracie Jurandzie, czego chcecie? Czy chcecie darować jeńca wolnością?
Tak! - odpowiedział skinieniem głowy Jurand.
- Chcecie, by odszedł bez pomsty i kary?
- Tak!
Pomruk gniewu i oburzenia zwiększył się jeszcze, ale ksiądz Kaleb... zawołał:
- Kto się świętemu śmie sprzeciwiać? Na kolana!
I klęknąwszy sam, począł mówić: - Ojcze nasz... Przy słowach: i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom, oczy jego zwróciły się mimo woli na Juranda, którego oblicze zajaśniało istotnie jakimś nadziemskim światłem”.

„POBOŻNOŚĆ”

Wydaje się, że długo nie stracą aktualności słowa satyrycznego wiersza „Dewotka”, napisanego przez biskupa Ignacego Krasickiego:

Dewotce służebnica w czymś przewiniła
Właśnie natenczas, kiedy pacierze kończyła;
Obróciwszy się przeto z gniewem do dziewczyny,
Mówiąc właśnie te słowa: „...i odpuść nam winy,
Jako my odpuszczamy” - biła bez litości.
Uchowaj, Panie Boże, takiej pobożności!

SWÓJ BISKUP

Ks. Biskup Konstantyn Dominik (1 870 - 1942), sufragan „ chełmiński nie był „ekscelencją, tylko „księdzem biskupem” zawsze bliskim ludziom i ich sprawom. Otrzymał pewnego razu donos, że jeden z proboszczów popija piwo z chłopami w knajpie. Podczas dochodzenia współwinni parafianie zgodnie oświadczyli, że wprawdzie oni byli pijani, ale ksiądz - nie.
- A ile proboszcz wypił? - zapytał z lękiem biskup.
- Dwadzieścia kufli piwa...
- No to jest wyraźnie łaska boska - ucieszył się Biskup Dominik.

TRZY DŁONIE

Pewien dorastający młody człowiek popełnił ciężkie przestępstwo i ojciec, porywczy a jednocześnie surowy, szanowany obywatel miasta, wyrzucił go z domu. Gdy matka starała się odwieść męża od tej decyzji, wykrzyknął w porywie wściekłości:
- Nigdy nie pozwolę mu wrócić!
- Nigdy nie wrócę - odkrzyknął syn hardo. I nigdy o to prosić nie będę!
Jak widać, syn i ojciec byli do siebie bardzo podobni. Matka miała serce zupełnie inne. Był to dla niej cios nie do zniesienia, szczególnie w chwili pożegnania, gdy zrozumiała, że traci na zawsze swoje dziecko.
Wkrótce zachorowała. Mąż czuł skruchę i skłonny był zrobić wszystko, aby wyzdrowiała. Żona zdawała się tracić całkowicie chęć do życia. Mijały miesiące. Wreszcie lekarz, będący, jednocześnie przyjacielem domu, zaczął naglić ojca, aby sprowadził syna.
- Żona umrze, jeśli on natychmiast nie wróci! - powiedział. Mąż był twardy jak skała.
- Nie! Skoro raz oświadczyłem, że nie chcę go więcej widzieć, to nie zrobię tego!
Kochał swą żonę, kochał również syna, ale ambicja i urażona duma były silniejsze od przebaczenia. Jak straszni potrafimy być niekiedy dla tych, których kochamy!
W rezultacie domyślny sąsiad wysłał telegram: „Przyjeżdżaj natychmiast. Matka umiera”.
W miejscowości odległej o setki kilometrów twarz chłopca, gdy przeczytał depeszę, była kredowo biała. Natychmiast znalazł się w pociągu. Tempo jazdy było dla niego zbyt wolne. Wydawało mu się, że nigdy nie dojedzie do domu. Nie spał, czuwał przez cały czas. Wciąż powtarzał sobie jedno i to samo: „Jestem potrzebny matce. Jestem potrzebny matce. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem? Jadę. Nieważne, co powie ojciec”.
Gdy otworzył drzwi domu, wszystko jak żywe stanęło mu w pamięci. W pokoju matki paliło się światło! Nie pukał, lecz wbiegł po schodach prosto do jej pokoju. Ujrzał twarz, wycieńczoną chorobą. Po drugiej stronie łóżka stał ojciec. Matka była tak osłabiona, że z trudem poruszyła ręką. Niemniej z największym trudem ujęła z jednej strony rękę męża, a z drugiej strony rękę syna i zaczęła te ręce ciągnąć ku sobie. Wreszcie dopięła swego i złączyła w jedno dwie silne męskie dłonie. Łzy przebaczenia popłynęły z trojga twarzy. Dłonie matki opadły. Wydała ostatnie tchnienie.

SIŁA PRZEBACZANIA

- Czy mogłaby pani jeszcze nienawidzić? - zapytał ksiądz ciężko chorą kobietę, która po wielu latach chciała się wyspowiadać.
- Nie.
- To wystarczy - rzekł spowiednik.

OSTATNIE ŻYCZENIE

Człowieka skazanego na śmierć zapytano o jego ostatnie życzenie. Chciał napić się wody. Spełniono jego prośbę, ale skazaniec miał tak silnie napięte muskuły, że w żaden sposób nie był w stanie podnieść do ust kubka z wodą.
- Poczekajcie chwilę - rzekł siedzący obok król, który przyglądał się egzekucji. - Poczekajcie, aż wypije wodę.
Następnie zwrócił się do skazańca:
- Nie zostaniesz powieszony, dopóki nie wypijesz tej wody.
- Wobec tego wcale nie zostanę powieszony - wykrzyknął skazaniec i rzucił kubek na ziemię. - W ogóle nie mam zamiaru jej wypić!
Króla wprawiło to w dobry humor, a ponieważ nie chciał złamać danego słowa, ułaskawił pod samą szubienicą skazanego na śmierć człowieka.

ZWYCIĘSTWO NAD SAMYM SOBĄ

Przebaczyć to zwyciężyć samego siebie. Trudne to zwycięstwo i odnoszą je tylko nieliczni. Henryk Sienkiewicz w powieści „Quo vadis” dał chrześcijaństwu literackie imię przebaczenia.
„Na koniec stanęli przed wysokim masztem przybranym w mirty i okręconym w powój. Czerwone języki ognia dochodziły tu już do kolan ofiary, ale twarzy jej nie można było zrazu rozpoznać, gdyż świeże gałązki przesłoniły ją dymem. Po chwili jednak lekki wiatr nocny zwiał dymy i odkrył głowę starca z siwą spadającą na piersi brodą.
Na ten widok Chilo zwinął się nagle w kłęb jak raniony gad, z ust zaś wyszedł mu krzyk raczej do krakania, niż do ludzkiego głosu podobny:
- Glaukos! Glaukos!...
Jakoż istotnie z płonącego słupa patrzył na niego Glaukos, lekarz. Żył jeszcze. Twarz miał zbolałą i pochyloną, jakby chciał po raz ostatni przypatrzeć się swemu katowi, który go zdradził, pozbawił go żony, dzieci, nasadził na niego zbójcę, a gdy to wszystko zostało mu w imię Chrystusa odpuszczone, raz jeszcze wydał go w ręce oprawców. Nigdy człowiek nie wyrządził człowiekowi straszniejszych i bardziej krwawych krzywd. I oto ofiara płonęła teraz na smolnym słupie, a kat stał ujej stóp. Oczy Glauka nie odwracały się od twarzy Greka... Chilo widział znów te utkwione w siebie źrenice. Podniósł się i chciał uciekać lecz nie mógł... Obecni odgadli, że między tymi ludźmi coś się dzieje, lecz śmiech zamarł im na ustach, w twarzy bowiem Chilona było coś strasznego... Nagle zachwiał się i wyciągnąwszy w górę ramiona zawołał okropnym, rozdzierającym głosem:
- Glauku! W imię Chrystusa! Przebacz!
Uciszyło się naokół, dreszcz przebiegł obecnych i oczy wszystkich mimo woli podniosły się w górę.
A głowa męczennika poruszyła się lekko, po czym usłyszano z wierzchołka masztu podobny do jęku głos: Przebaczam!. . .
Chilo rzucił się na twarz jak dziki zwierz i nabrawszy ziemi - w obie garście, posypał sobie nią twarz. Tymczasem płomienie strzeliły w górę, objęły piersi i twarz Glauka, rozplotły mirtową koronę na jego głowie i zajęły wstęgi na wierzchu słupa, który zajaśniał cały wielkim jaskrawym światłem”.

WSPOMNIENIA

Hałas i krzyki przy wejściu do kościoła. Chciano wyrzucić kobietę. Ludzie wołali:
- To prostytutka. Taka może okraść kościół.
Ksiądz obronił ją. Poszli razem do zakrystii. Chciała się wyspowiadać.
- Stałam na ulicy. Obsypał mnie śnieg. Przypomniała mi się moja biała sukienka do pierwszej Komunii św....

MIŁOŚĆ WSZYSTKO POKONA?

Swoje życie wewnętrzne ja, Małgorzata zawdzięczam mężowi. A mówiąc dokładniej, zawdzięczam je postawie, jaką on zajął wobec mnie w pewnym mało chwalebnym okresie mego życia małżeńskiego; byliśmy już pięć lat po ślubie, mieliśmy dwoje dzieci, a ja byłam niewierną żoną. Kochałam jednak swego męża i nie chciałam burzyć jego szczęścia. Dokładałam więc wszelkich starań, aby nie mógł on niczego podejrzewać.
Jego miłość do mnie, zupełnie wyjątkowa, pogłębiała się z dnia na dzień. Pewnego wieczoru - pamiętam to tak, jakby to było wczoraj - wyraził mi swoją czułość, szacunek i podziw w słowach, które mnie dotknęły w samo serce. Tego już było za dużo. Wyrwały mi się wtedy słowa:
- Gdybyś wiedział!
- Wiem - odpowiedział mi.
To słowo wywołało we mnie wybuch oburzenia równie gwałtowny jak niesłuszny :
- A więc dlaczego grasz tę potworną komedię?, bo albo nie cierpisz nad tym, o czym wiesz, i to dowodzi, że mnie nie kochasz, albo jesteś tym wzburzony i twój spokój jest kłamstwem.
Byłam zupełnie wyprowadzona z równowagi, agresywna, szydercza, raniłam go. On przeczekał, aż burza ucichnie. Potem spokojnie, poważnie, serdecznie powiedział:
- Zrozum! Od sześciu miesięcy cierpię strasznie, ale moje cierpienie było dla mnie do zniesienia, ponieważ mnie nie niszczyło, podczas gdy twoje zło niszczyło ciebie i moja miłość tego znieść nie mogła. Widziałem jasno, co powinienem zrobić i tylko to mogłem zrobić: kochać ciebie jeszcze bardziej niż dotychczas, abyś odrodziła się dla miłości, aby ta miłość zupełnie nowa nie tylko spaliła swoim płomieniem twoje zło lecz także stworzyła w tobie nowe serce, nową czystość, piękność bardziej olśniewającą niż kiedykolwiek.
I rzeczywiście miłość, dar przebaczenia ze strony męża uczyniły ze mnie nową istotę.

KAMIEN RZUCONY..

Październik 1896 roku. Przedmieście Paryża zwane Cayenne. W okolicy, gdzie zagnieździły się nędza i występek nikt nie widział sutanny. Przybycie księdza było sensacją.
- Czarny kruk, klecha. . .- dały się słyszeć głosy. Jeden z gawiedzi podniósł kamień i rzucił nim w duchownego. Rzut był celny, w samą twarz.
Kapłan podniósł z ziemi pokrwawiony kamień i zawołał:
- Wiedz bracie o tym, że ten kamień włożę w fundamenty kościoła, który dla was tu zbuduję.
Dotrzymał słowa ks. Macciawelli. Po dziś dzień na tym miejscu widać kościół poświęcony Matce Bożej Różańcowej.

SPRAWDZIAN MIŁOŚCI

Dwudziesty wiek. 23 listopada 1927 roku. Stolica Meksyku. W więzieniu przebywała grupa katolików z niestrudzonym duszpasterzem ojcem Pro na czele. Wszyscy zostali uwięzieni za działalność na polu wiary. Bez wyroku sądowego postanowiono kilku zamordować. Rano otwarły się drzwi celi, padło nazwisko: „Michał Pro.”
Zakonnik przyzwyczajony do częstych przesłuchań natychmiast wyszedł. Oprawcy kazali mu wrócić i ubrać się. Zrozumiał... Wybiła ostatnia godzina życia... Pożegnał się ze swoim bratem Robertem. Egzekucji miano dokonać w więziennym ogrodzie. Pod murem ogrodzenia stały manekiny o ludzkich kształtach, przeznaczone do nauki celowania dla rekrutów. Naprzeciw muru pluton egzekucyjny. Rozległa się komenda: - Baczność, przygotuj broń!
Ojciec Pro szedł na miejsce stracenia krokiem równym i spokojnym, zatopiony w modlitwie. W drodze jeden z eskortujących go żołnierzy poprosił o przebaczenie.
- Nie tylko ci przebaczam, - odparł męczennik za wiarę - ale będę się za ciebie modlił. Dziękuję ci za wielką łaskę, jaką mi dziś wyświadczasz.
Gdy przyszedł pod mur, zapytał go oficer, czy ma jakieś życzenie.
- Tak - powiedział - pragnę przez chwilę się pomodlić. Ukląkł bez okazywania najmniejszego lęku, przeżegnał się i pogrążył w modlitwie. Potem wyprostował się, ucałował krzyż, który trzymał, przeżegnał nim zebranych widzów egzekucji:
- Niech Bóg ma nad wami Miłosierdzie.
Rozłożył szeroko ramiona, by umrzeć jak ukrzyżowany Chrystus.
- Przebaczam z całego serca mym nieprzyjaciołom. Wzniósł oczy ku niebu i po cichu, lecz wyraźnie powiedział:
- Niech żyje Chrystus Król.
Dał znak żołnierzom, że jest gotów.
Trafiony pięcioma kulami, osunął się na ziemię. Leżącemu przyłożył sierżant pistolet do głowy i strzelił w samo oko.

PRZECINEK

Królowi Salomonowi przyniesiono do podpisania wyrok: „UŁASKAWIENIE NIEMOŻLIWE, ZOSTAWIĆ SKAZANEGO W WIĘZIENIU. „
Władca pomyślał o przyszłości skazańca, losie jego rodziny. Wyrok wydał mu się za surowy. Co zrobił? Postawił tylko na innym miejscu przecinek: „UŁASKAWIENIE, NIEMOŻLIWE ZOSTAWIĆ SKAZANEGO W WIĘZIENIU”
Wyrok skazujący zamienił się w akt królewskiej łaski.
(Bóg w przypadku ludzi ciągle stawia przecinek na innym miejscu).

RELIGIA PRZEBACZENIA

Jeden z wrogów chciał skrytobójczo zabić księcia Guise. Zamachowca schwytano i przyprowadzono przed oblicze możnowładcy.
- Czy uczyniłem ci kiedykolwiek coś złego, że chciałeś mnie zamordować?
- Nie - odrzekł hugenot. - Chciałem cię zabić, bo jako największego wroga mojej religii nienawidzę cię i przeklinam.
- Jeżeli twoja wiara - odpowiedział książę - każe ci nienawidzić mnie, to moja nakazuje mi przebaczyć ci. Idź! Jesteś wolny!

UWAŻAĆ NA SIEBIE

Jesień złotego średniowiecza. Biskup Amoniasz przybył do wsi, której mieszkańcy byli bardzo zgorszeni - u mnicha mieszkającego na pobliskiej górze, przebywała niewiasta. Od dłuższego już czasu pustelnik nie cieszył się we wsi zbyt dobrą opinią. Wieśniacy ubłagali biskupa:
- Jesteś tu teraz. Zrób coś. Trzeba nareszcie z tym skończyć. To niesamowite co tam na górze się wyrabia!
- Stary biskup wyruszył na górę. Wszyscy mieszkańcy wsi ciągnęli za nim.
Mnich zobaczył zbliżający się tłum, wpadł w popłoch i schował kobietę do dużej beczki. Amoniasz był pierwszy na górze i przed wejściem do chaty zorientował się w czym rzecz. Usiadł od razu na beczce i dał ludziom znak, aby weszli do środka:
- A teraz przeszukajcie chatę, znajdźcie kobietę! Szukali na próżno. Nie znaleźli nikogo.
- Tak, - rzekł dobitnie biskup - uklęknijcie i proście Boga o przebaczenie, że tak oczernialiście swojego brata.
Kiedy wszyscy już wyszli, Amoniasz podszedł do pustelnika, położył mu rękę na ramieniu i powiedział:
- Bracie, uważaj na siebie!

PRZEBACZENIE I PAMIĘĆ

Po przeczytaniu wiersza „W Hamburgu” Romana Brandstaettera pewna wybitna powieściopisarka niemiecka zapytała poetę:
- Przebaczył pan. To pięknie... Ale dlaczego nie może pan zapomnieć o krzywdach? Dlaczego wciąż pan wraca do tych strasznych czasów krwi i ruin? Czy pan nie umie zapomnieć?
- Nie umiem - odparł autor „Jezusa z Nazaretu” - bo jestem częścią moich umarłych.

WĘZEŁ NIEZGODY

Mikołaj z Flue w Szwajcarii (1417 - 1487), zwany „Bratem Klausem” był ojcem dziesięciorga dzieci. Po ich wychowaniu zamieszkał jako pustelnik w eremie.
Jeden z możnowładców szwajcarskich przybył kiedyś do niego, prosząc o radę. W żaden sposób nie mógł żyć zgodnie ze swoim sąsiadem.
Brat Klaus poprosił go, aby zrobił węzeł na sznurze, którym był przepasany. Potem dał mu jeden koniec sznura do ręki, sam zaś mocno chwycił za drugi i powiedział:
- Rozwiąż ten węzeł.
- Nikt tego nie dokona, chyba, że jeden z nas wypuści koniec sznura.
- Oto rada dla ciebie - dodał Święty. - Jeden z was musi ustąpić, aby nastała zgoda. Wtedy rozplątacie węzeł sporów i zatargów między wami. „
5 maja 1946 roku św. Mikołaj z Flue został patronem Szwajcarii.

SYN MARNOTRAWNY

Ewangelizacyjny zespół amerykański The Living Sound wędrował po parafiach. Z wielkim entuzjazmem opowiadali członkowie zespołu o Bożym miłosierdziu. Ze świadectw życia utrwaliło się w pamięci wielu słuchaczy opowiadanie o młodym mężczyźnie wracającym z więzienia. Do kogo miał wracać - nie wiedział.
Napisał list do swoich rodziców. Pisał w nim, że będzie przejeżdżał obok ich domu. Nie miał odwagi napisać: „swojego domu”. Zawiódł przecież rodziców. Prosił tylko, by dali mu znak, jeśli pragną, by wysiadł i odwiedził ich: jakąś wstęgę na drzewie, może światło w oknie. Mieszkał bowiem tuż przy torach kolejowych. W pociągu opowiedział przygodnemu pasażerowi historię swego życia. Zapłakał, kiedy wspomniał o liście.
- Nie wierzę w jakikolwiek znak od moich rodziców. Nie mam odwagi spojrzeć na to, co zobaczę za szybą. Tam nic nie będzie!
Dojeżdżali do miejscowości, gdzie mieszkał. Nasz bohater skrył twarz w dłoniach i trwał tak w długim milczeniu. Nagle przygodny słuchacz zaczął szarpać za ramię zgnębionego człowieka i wołać:
- Spójrz, spójrz za okno, zobacz natychmiast!
To zdumienie kazało zupełnie obcemu człowiekowi tak wołać! Zobaczył za oknem cały sad łopocący chorągiewkami. Był to znak, jaki rodzice dali swojemu dziecku, by zatrzymał się i wrócił do domu. Na zawsze!

77 RAZY

Vanko ukończył Akademię Wojskową jeszcze w nie podzielonej Jugosławii. A teraz miał wyruszyć na front, aby walczyć z Serbami w obronie Chorwacji. Narzeczona żegnając się z nim dała mu medalion z wizerunkiem Matki Bożej i poprosiła:
- Noś go, niech on cię chroni. Myślami bądź zawsze przy mnie. Cokolwiek się stanie bądź mi wierny. Jestem twoja na zawsze!
Na skutek zmiennych losów wojny, pewnego dnia w czasie ataku młody oficer dostał się w ręce Serbów. Ci mieli tajne polecenie, aby nikogo nie brać do niewoli. Oficer powoływał się na prawo wojenne, biorące w obronę bezbronnych jeńców. Odwoływał się do litości przeciwnika. Daremnie. W końcu powiedział do serbskiego oficera:
- Liczę na pana żołnierski honor. Niech pan wyśle ten medalion pod wskazany adres.
Traf chciał, że kilka dni później ten sam oficer, który dowodził plutonem egzekucyjnym, został ranny i dostał się do chorwackiej niewoli. Umieszczono go w szpitalu gdzie pracowała jako pielęgniarka narzeczona Vanka.
Na dyżurze lekarz przypomniał Milenie:
- Co cztery godziny najwyżej 10 kropli leku. Odmierzysz więcej, może umrzeć.
Dziewczyna ze współczuciem i poświęceniem pielęgnowała rannego. Ucieszyła się, gdy mógł już trochę mówić. Na jego prośbę sięgnęła do portfela i wyjęła medalion. Od razu go poznała.
- Skąd go masz?
- Od Chorwata, którego musiałem rozstrzelać. Dziewczyna zbladła. Zadrżały jej ręce... Ranny, którym się opiekowała zabił jej ukochanego. Leżał teraz przed nią bezbronny. Od niej zależało jego życie. Odruchowo budziła się w niej nienawiść. Tylko 10 kropli... powiedział lekarz. Zabić go. Pomścić narzeczonego. Już podjęła decyzję. Zabije mordercę.
Spojrzała nagle na ścianę. Zobaczyła wiszący krzyż. Chrystus patrzył na nią. Tak, patrzył! W sercu Mileny toczyła się wewnętrzna walka. Ranny powoli zaczął tracić przytomność. Przypomniała sobie słowa z kościoła: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują.”
Ranny wije się z bólu. Milena powoli, dokładnie odmierza krople... 5, 9, 10, ani więcej, ani mniej.

SIŁA PRZEKONANIA

Człowiek wielkiego ducha, Mahatma Gandhi opowiadał o swoim życiu: „Miałem 15 lat, gdy zostałem złodziejem. Ukradłem ojcu złotą bransoletę, aby spłacić długi. Ciężar winy przygniatał mnie z czasem coraz bardziej. Postanowiłem wszystko wyznać. Nie miałem odwagi otworzyć ust. Zdecydowałem się na napisanie listu, który podałem ojcu, drżąc na całym ciele. W liście prosiłem o przebaczenie i wymierzenie kary. Ojciec przeczytał wyznanie, zamyślił się... i podarł papier. Czekałem na gniew, oburzenie - był jednak dziwnie spokojny. - Już dobrze - dodał - i mocno mnie objął. Od tej chwili kochałem ojca jeszcze bardziej.

O PRZEBACZENIU W KLASZTORZE

Doniesiono opatowi, że pewien zakonnik zaprosił do celi kobietę. Opat wraz z towarzyszącymi mu osobami udał się natychmiast na wizytację owego mnicha, który miał akurat tyle czasu, że zdążył jeszcze ukryć „zakazanego gościa” w kufrze na bieliznę. Opat zorientował się szybko w sytuacji, skoczył na kufer i kazał przeszukać celę. Oczywiście nie znaleziono nic. Opat wtedy skarcił towarzyszy i odesłał ich do swoich zajęć. Sam natomiast ująwszy rękę zakonnika, powiedział mu tylko: Uważaj na siebie! - i oddalił się powoli w kierunku własnej celi.

O OBRAZIE PREZYDENTA

O świątobliwym biskupie Zygmuncie Łozińskim (1870 - 1932) opowiadają takie wydarzenie: Jako ordynariusz witał oficjalnie prezydenta Ignacego Mościckiego w Pińsku i pozwolił sobie na marginesie na jakąś krytykę. Gdy się potem dowiedział, że bardzo tym dotknął Głowę Państwa, napisał list przepraszający, ale zarzutu nie cofnął. Prezydent miał wówczas powiedzieć: „Obraził mnie święty, ale przeprosił wielki święty”.

O MALOWANIU I PRZEBACZANIU

O Peruginim (1445-1523), znanym malarzu włoskim z tzw. szkoły umbryjskiej, opowiadają, że na łożu śmierci nie chciał się wyspowiadać, gdyż sądził, iż byłaby to obraza Boga.
Jego żona, nie wiedząc co się burzy w jego duszy, zapytała go delikatnie, czy nie boi się umierać bez spowiedzi. Perugino miał odpowiedzieć:
- Moja droga, popatrz na tę sprawę tak: moją profesją jest malowanie i jako malarz robiłem moją robotę wspaniale. Bożą profesją jest przebaczanie i jeżeli On w swoim zawodzie jest tak dzielny jak ja w moim, nie widzę żadnych powodów, abym się musiał bać.

O PRZEBACZANIU

- Dlaczego ciągle rozprawiasz o moich starych błędach - broni się małżonek. - Myślałem, że je już przebaczyłaś i zapomniałaś.
- Rzeczywiście, przebaczyłam i zapomniałam - odpowiada małżonka - tylko chcę być pewna, że ty nie zapomniałeś mojego przebaczenia i zapomnienia.

O SIECI I PRZEBACZENIU

W pewnej wiosce rybackiej, na małej wysepce włoskiej, panowało takie prawo, że kobieta przyłapana na cudzołóstwie musiała umrzeć: strącano ją brutalnie z wysokiej skały.
I stało się, że znów na jakąś niewiastę wydano ten okrutny wyrok śmierci. Jednak z powodu nieobecności męża (akurat był na dalekich połowach) odłożono na jakiś czas termin wykonania wyroku. Mąż jakoś nie wracał, dni płynęły nieubłaganie i nadeszła chwila, gdy winowajczynię zrzucono ze skały.
Jakież jednak było zdziwienie mieszkańców, gdy na drugi dzień ujrzano tę kobietę całą i żywą. Mąż mój - opowiadała szczęśliwa - dowiedziawszy się o moim losie, rozciągnął u podnóża skały sieci i w ten sposób uratował mi życie.

Raj



OWOCE RAJU

Pewnego razu w Cezarei Kapadockiej miała się odbyć uczta. Tego samego dnia namiestnik Saprycjusz sprawował sąd. Obok niego siedział Teofil, młody adwokat, który miał śledzić przebieg przesłuchania i odpowiedzi oskarżonych. Nikt nie zapierał się swojej wiary i Saprycjusz skazywał wszystkich po kolei. Teofil siedział sobie wygodnie w krześle. Nie zdradzał zbytniego zainteresowania.
- Kto następny - spytał Saprycjusz.
Sługa odpowiedział: Dziewczyna imieniem Dorota (imię to znaczy: dar Boga).
Młoda dziewczyna została wprowadzona na salę. Była tak delikatna i niewinna, że Teofil mimo woli się podniósł, aby ją dokładnie zobaczyć. Szkoda by było, gdyby dziewczyna musiała umrzeć, pomyślał. Zaczęło się przesłuchanie.
Dorota odpowiadała szczerze na wszystkie pytania. Głos jej nawet nie zadrżał.
- Nie boisz się? - spytał namiestnik - Nie boisz się ani bólu, ani śmierci?
- Dlaczego miałabym się bać śmierci? Śmierć zaprowadzi mnie do Tego, którego miłuję.
- A kim jest Ten, którego miłujesz - spytał Saprycjusz. Dorota odpowiedziała: - To Chrystus, Syn Boga.
- A gdzie jest ten Chrystus?
- Czeka na mnie w raju.
Wtedy Teofil pochylił się nad dziewczyną i powiedział:
- Doroto, ziemia jest tak piękna.
Uśmiechnęła się do niego.
- Jak się nazywasz?
- Teofil.
- Posłuchaj, Teofilu. W raju, gdzie drzewa są wiecznie zielone, jabłka połyskują wśród liści tak lśniące jak złoto, a lilie, białe jak srebro, kwitną w mchu. W raju tryskają nigdy nie wysychające źródła, trawa na pagórkach jest zawsze świeża, a róża na łące nigdy nie przekwita.
- Dość! Powinnaś tam pójść jeszcze dziś - powiedział namiestnik. Ogłosił wyrok i skinął na oficerów. Kiedy się zbliżyli, Teofil rzekł:
- Młoda chrześcijanko! Przyślij mi jabłek i róż z twojego raju!
- Postaram się, Teofilu - powiedziała Dorota i została wyprowadzona.
Teofil wyszedł, aby spotkać się na uczcie z przyjaciółmi. Była to radosna uczta i trwała do późnej nocy. Wszyscy się śmiali, bawili, śpiewali, pili, stawali się coraz weselsi i opowiadali, co im się wydarzyło w ciągu dnia. Wtedy Teofil się roześmiał:
- To, coście dotychczas widzieli i słyszeli, to nic szczególnego. Ale mnie obiecano coś cudownego. Piękna dziewczyna, chrześcijanka, która dziś została skazana, obiecała mi owoce i kwiaty z nieba!
Głośny śmiech przeszedł po sali, ale nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zamarł na wszystkich ustach. Pośrodku stał anioł pod postacią dziecka. W rękach trzymał trzy jabłka i trzy róże, takie, jakich nigdy dotąd nie widziano na ziemi. Anioł wręczył je Teofilowi i powiedział:
- Dorota, która właśnie przestąpiła bramy raju, przesyła ci je! Następnego dnia Saprycjusz znów sprawował sąd. I znów zawołał, kiedy już skazał kilku chrześcijan:
- Kto następny?
Odpowiedziano mu:
- Teofil, adwokat.
Namiestnik spojrzał zaskoczony na przyjaciela.
- Co znaczą te żarty, Teofilu? - zapytał z gniewem.
- To nie żarty, Saprycjuszu - Odpowiedział Teofil. Przychodzę wyznać wiarę w Chrystusa, w którego uwierzyłem za sprawą Doroty. Pragnę iść tam, gdzie i ona!

PRZEZWYCIĘŻENIE I DOJRZAŁOŚĆ

Świat „Boskiej komedii” to uniwersum po tamtej stronie: Piekło-Czyściec-Raj. Przed ponad siedmiuset laty, w maju 1265 przyszedł Dante na świat we Florencji. W marcu 1321 umarł na wygnaniu w Rawennie. Począwszy od dwudziestego roku życia tworzył on dzieło tak wielokształtne, iż można by sądzić, że nie zrodziło się w umyśle tego samego człowieka. U schyłku życia powstała „Boska komedia”. Wszystko, co Dante napisał przed „Komedią” rozpłynęło się w potężnym kosmosie tego dzieła. Dante sam nazwał kiedyś swój poemat „świętym poematem przy którym pomagało niebo i ziemia”.
Ludzie, o których poemat opowiada to umarli. Ale poeta użycza im w mowie słów osób żyjących. Przenikają ich cierpienie, namiętności i nadzieja ludzi żywych. Zdumiewający jest talent Dantego do wyrażania wzbierającej potężnym strumieniem pełni świata, do formowania i kierowania tego strumienia ku głównej myśli poematu. Ta główna myśl oznacza w skrócie sprawę następującą: Życie człowieka ma swój początek w Bogu. Pozostawiona jest jednak człowiekowi możliwość powrotu. Ponad całym złem odejścia od Boga góruje zbawienna nadzieja powrotu do Niego. Człowiek jest stworzony po to, aby się rozwijać. Dante pokazuje jasną i mroczną stronę ludzkiej egzystencji. To, co brzydkie, pospolite i niszczące, ma w „Komedii” tak samo swą postać jak to, co piękne, wzniosłe i promienne. Na przemian jako ciemność i jako jasność przesuwa się nie tylko wszystko, co można sobie wyobrazić na temat ludzkiego poniżenia i rozpaczy, ale także ostateczna doskonałość w obliczu Boga w niebie. Wplecione we wspaniały obraz epoki wspomnienie młodzieńczej miłości przeradza się w przeżycie dobroci Boga i w wizję głębi Boga jako Trójcy Świętej.
W raju Dante spotyka Beatrycze. Została ona mu dana od Boga. Jest żywą kobietą, którą Dante kochał i która mu teraz została posłana na ratunek. Ratunek ów dokonuje się nie przez działanie, ale przez fakt istnienia. Moc Beatrycze jest najsilniejszym momentem w całym poemacie. Leży całkowicie w tym, czym ona jest: w piękności, która wszakże zakłada wszystko, co oznacza miłość chrześcijańską - przezwyciężenie i dojrzałość. Jej uśmiech jest ową istotną mocą, która powoduje wzlot i ekstazę. To co najsubtelniejsze, ma największą siłę.

ZAMIAST PACIERZA

Ballada śpiewana przez znaną polską solistkę Edytę Gepert jest modlitwą błagalną o bliskość Boga w życiu każdego z nas.

1. Ty, Panie, tyle czasu masz -
Mieszkanie w chmurach i błękicie
A ja na głowie mnóstwo spraw,
I na to wszystko jedno życie.

2. Skoro wszystko lepiej wiesz,
Bo patrzysz na nas z lotu ptaka,
To powiedz czemu tak mi jest,
Że czasem tylko siąść i płakać...

3. Ja się nie skarżę na swój los
Potulna jestem jak baranek.
I tylko mam nadzieję, że...
Że chyba wiesz, co robisz Panie!

4. Ile mam grzechów, któż to wie?
A do liczenia nie mam głowy.
Wszystko darujesz mi i tak -
Nie jesteś przecież drobiazgowy.

5. Nie chcę się skarżyć na swój los.
Nie proszę więcej, niż dać możesz.
I ciągle mam nadzieję, że...
że chyba wiesz, co robisz, Boże!

6. To życie minie jak zły sen,
Jak tragifarsa, komediodramat,
Bo gdy się zbudzę westchnę - cóż..
To wszystko było chyba - zamiast.

7. Lecz póki co, w zamęcie trwam,
Liczę na palcach lata szare,
I tylko czasem przemknie myśl:
Przecież nie jestem tu za karę.

8. Dziś czuję się jak mrówka, gdy
Czyjś but tratuje jej mrowisko.
Czemu mi dałeś wiarę w cud,
A potem odebrałeś wszystko...

9. Lecz czemu mnie do raju bram
Prowadzisz drogą taką krętą?
I czemu wciąż doświadczasz tak,
Jak gdybyś chciał uczynić świętą?

10. Nie chcę się skarżyć na swój los,
Choć wiem, jak będzie jutro rano.
Tyle powiedzieć chciałam Ci
Zamiast - pacierza na dobranoc...

DZIŚ BĘDZIESZ ZE MNĄ W RAJU

Gorzkie Żale, wyrosłe z misteriów świętego średniowiecza. Żywa piąta Ewangelia, która przypomina nam cel drogi. Epitafium Mikołaja Kopernika, gdzie wypisano słowa Piusa II ujmuje to w modlitwę: „Nie proszę Cię o łaskę równą łasce Pawła, ani o przebaczenie, jakie Piotr otrzymał, lecz błagam Cię gorąco o tę łaskę, której udzieliłeś łotrowi na krzyżu.” „Dziś ze mną będziesz w raju” (Łk 23,43).

DOMU MÓJ...

W Polsce starość jest karą za długie życie - mówi Anna, pracownica „umieralni”. Nieraz widzi, jak rodziny przywożą ich w pośpiechu - w Wielki Piątek albo w Wigilię, by wreszcie mieć spokój, by bez problemu wyjechać na święta. Albo jak w bramie zdejmują staruszkom z palców złote pierścionki i obrączki. Albo jak kłamią, że przywieźli ich na badania, tylko na kilka dni. Albo jak z jadowitą nienawiścią mówią do głuchych: „Masz wreszcie starucho to, na co zasłużyłaś!”
Anna wtedy powtarza: „Takie czasy - nasze dzieci będą gonić za pieniędzmi i też nas z domu wyrzucą.” Przybywający do „domu” musieli odpowiedzieć na pytania, które u starszych wywołują wstyd: czy są samotni? Dlaczego nie mogą im pomóc własne dzieci? Dlaczego nie mają nic do jedzenia? Skąd ślady pobicia? Musieli też odczekać swoje w kolejce na miejsce - zwolnione przez czyjąś śmierć.
- Ja chętnie wróciłabym do córki - mówi nieśmiało pani w wytartym szlafroku. Wiem, że ona ma męża i dwójkę dzieci i tylko dwa pokoje. Ale chciałabym chociaż tydzień tam pomieszkać.
- Czy tu wam źle - uśmiecha się karcąco Anna. - Macie przecież luksusy. Niech no pani Janina powie, dlaczego tutaj przyszła. Czy sama chciała?
Anna znalazła kiedyś w papierach pensjonariusza adres. W liście spytała: Kim pani jest dla naszego domownika. Wkrótce przyszła odpowiedź. Kobieta była córką.
Dowiedziała się, że jej ojciec odłożył trochę pieniędzy. Przyjechała. Popłakała, że brakuje jej na utrzymanie. Ojciec dał. Potem przez 3 lata nie odwiedzała go wcale, nie pisała. Gdy zmarł, pojawiła się znowu. Wiedziała, że przez cały czas zasiłek ojca oddawano do depozytu. Uzbierało się kilkadziesiąt milionów. Zażądała pieniędzy.
- Spytałam, czy część tej sumy przeznaczy na sprowadzenie zwłok ojca do rodzinnej miejscowości - opowiada Anna. - Odparła, że nie ma takiego zamiaru. Zaproponowałam więc, by postawiła ojcu nagrobek na tutejszym cmentarzu Nie pani interes - odpowiedziała. Ja jej na to, że gdybyśmy do niej nie napisali, nie miałaby tych pieniędzy. To trzeba było nie pisać - burknęła.
- Najważniejsze - mówi Anna - że tu każdy umiera z godnością. Ma ostatnie namaszczenie. I porządne ubranie do trumny, i pośmiertną toaletę, jak trzeba.
Nie tak, jak ci, którzy umierają samotnie, w nędzy. Najtańsze pogrzeby na koszt gminy. Gdzie trumną jest prosta skrzynia, a ostatnim ubraniem lichy łach, często piżama. Ostatnia droga - bez księdza, bez pożegnania. Na wózku cmentarnym, do piachu. Na dwadzieścia lat.
Anna, gdy sobie o tym pomyśli, gdy popatrzy na park z ławeczkami, przestronne korytarze z rysunkami stworzonymi przez staruszków, Matkę Boską z zapalonym światełkiem, cichą pracowitość sióstr zakonnych - powtarza, że tu naprawdę jest raj. A dom? Jeżeli go zabrakło...

BYĆ TU I TAM?

Zbyszek od kilku lat jest w Ameryce. Wyjechał na miesiąc, dwa, może trzy, aby dorobić. Został jednak dłużej. Teraz telefony są rzadsze, listy mniej czułe, paczki skromniejsze. Anna nie jest więc pewna, czy jeszcze długo mąż będzie o nich pamiętał.
- Być może jesteśmy dla niego tylko adresem, pod który trzeba wysłać dolary - mówi w chwili szczerości. - Być może za kilka miesięcy już nie zadzwoni, nie przyśle paczki. Być może powie do mnie: „Zapomnij.” Nie wiem, jak to wszystko wytłumaczyć dzieciom...
Córka Anny i Zbyszka ma cztery lata i tatę rozpoznaje na rodzinnym filmie wideo. Syn chodzi już do pierwszej klasy. Gdy nikt nie widzi - popłakuje w poduszkę.
- Tata przyjedź - mówi zawsze do telefonu, gdy Zbyszek dzwoni z Chicago.
W komodzie przy łóżku, w górnej szufladzie Anna trzyma listy od męża. Musi je często czytać. Brzegi są nieco wystrzępione.
„Kochana! Już się nie martw, bo mam pracę. Mama mi pomogła i sprzątam piętro biurowca oraz nad ranem salę kinową. Między czekolady włożyłem 100 dolarów. Całuję Was gorąco. Byłem w Kalifornii. To raj na ziemi. Kiedyś go wspólnie zobaczymy. Obiecuję.”
Na taśmie wideo przysłanej latem Zbyszek stoi nad brzegiem oceanu i mówi do rodziny: „Kochani moi. Mam już na koncie 30 tysięcy dolarów. Znajomi mówią, że to za mało, aby wracać. Dlatego bądźcie cierpliwi. Przyjadę na Boże Narodzenie. „
- Wszyscy tak mówią - wyjaśnia przyjaciel Zbyszka, który wrócił z Ameryki. - On wsiąkł w Stany.
Anna nie chce tego słuchać. Miało być przecież inaczej. Przyjazd teściowej ze Stanów do Polski na wakacje potwierdzał prognozy. Wróciła wszak do ojczyzny po 19 latach, by zorientować się jak ulokować pieniądze. Pobyt teściowej nie był udany. Nie była w stanie ukryć rozczarowania Polską. Dla niej było tu zbyt mało cywilizacji, choć tam jest jedynie czymś w rodzaju pomocy kuchennej.
- Wyjechać ze Stanów to bardzo trudna decyzja - podkreśla kolega Zbyszka. - Sam się wahałem do momentu, gdy w żartach zapytałem o to dziecko. Odpowiedziało: „Lepiej
nie wracaj. Przysyłaj paczki.” To był ostatni moment, aby „ zachować rodzinę. Wróciłem.
Gdy laleczka, prezent od taty zatańczyła przed Darią pierwszy raz - mała rozpłakała się. Takiego cudu nie widziała. Teraz w małym pokoiku w kolorze różowym, najednej półeczce same amerykańskie zabawki - cuda. Podobnie jak u Krzysia.
Kolejne święta Bożego Narodzenia będą dla Anny znów puste. W wigilijną noc, tuż przed północą, wpadną nieliczni znajomi. Zadzwoni Zbyszek. Powie: „Trzymaj się, Truskaweczko. Wrócę na Wielkanoc.” A ona znów będzie odliczać dni.

O POKUTUJĄCYM GRZESZNIKU

Lew Tołstoj (1825-1910) opowiada, jak to stary grzesznik, który nawrócił się dopiero dosłownie w ostatniej chwili, dostał się do nieba.
Podszedłszy pod drzwi raju, zaczął pukać i prosić, aby go wpuszczono. Ale zarówno Piotr jak i Dawid (widocznie mieli akurat dyżur) nie zareagowali na jego gorącą prośbę, aczkolwiek powoływał się na ich własną historię życia, podkreślając przy tym: słabość ludzką i miłosierdzie Boże.
Dopiero za trzecim razem, gdy trafił na Jana Ewangelistę, sprawy posunęły się naprzód. Proszący wytrwale grzesznik tłumaczył ukochanemu uczniowi Chrystusa tak:
- Nie możesz mnie teraz nie wpuścić! Piotr i Dawid wpuszczą mnie; dlatego, że znają słabość człowieka i miłosierdzie Boże. A ty mnie wpuścisz, bo jesteś pełen miłości. Czy to nie ty, Janie, napisałeś w swej księdze, że Bóg jest miłością i kto nie miłuje, ten nie zna Boga? Czy to nie ty pouczałeś ludzi słowami „Bracia, miłujcie się wzajemnie”? Czy teraz możesz mnie znienawidzić i przepędzić? Albo wyrzekniesz się tego, co mówiłeś, albo mnie umiłujesz i wpuścisz do królestwa niebieskiego.
I otworzyły się podwoje raju. Jan objął pokutującego grzesznika i wpuścił go do nieba.

O SZCZĘŚCIU I CIASNOCIE

Do rabina przyszedł biedny Żyd, żaląc się; na opłakane warunki mieszkaniowe:
- Żyjemy w jednym pomieszczeniu, kupa dzieci, teściowie i my. Doradź coś, rabbi, bo oszaleję. To przecież istne piekło!
- Dobrze, ale musisz przyrzec, że będziesz wykonywał dokładnie moje polecenia - odparł rabin:
- Przysięgam, że zrobię wszystko, co każesz - zadeklarował się szybko petenta
- Ile masz żywego inwentarza? - Krowę; kozę i sześć kur.
- W takim razie weź te bydlęta i kury do siebie na mieszkanie! I przyjdź za tydzień!
Żyd przeraził się, ale ponieważ obiecał posłuszeństwo, dokwaterował to wszystko do stłoczonej gromadki rodzinnej. Po tygodniu zjawia się u rabina i narzeka prosto od progu:
- Jesteśmy wszyscy na granicy zwariowania: brud, smród, hałas. Wrak już jestem.
Idź przeto do domu - powiedział rabin - i wyprowadź zwierzęta z powrotem na stare miejsce.
Następnego dnia przybył do rabina skoro świt, oznajmiając z promieniującą radością:
- Teraz to dopiero życie: zwierzęta są osobno, mieszkanie jest jak w raju: spokojnie, czysto i zrobiło się tyle miejsca!

O BOGACZU I UCZCIE NIEBIAŃSKIEJ

Pewien bogacź umarł nagle i obudził się ku swojemu zadowoleniu w raju. Suto zastawiony stół wyglądał obiecująco i cieszył nie tylko oko. Nic dziwnego, że nasz gość zainteresował się warunkami uczestnictwa wiej niebiańskiej uczcie.
- To wszystko kosztuje niewiele: jedną rupię - odpoVviedział jakiś anioł ze służby. Ucieszył się z tego bogacz, miał bowiem jeszcze w oczach swoje nieprzebrane ziemskie dobra.
Kiedy jednak chciał wręczyć należność, powiedziano mu z politowaniem:
- Niewiele się naueżyłeś na ziemi. U nas ważnesą tylko te pieniądze, które podarowałeś.
Wtedy posmutniał bogacz, gdyż w jednej chwili stał się biedny jak mysz kościelna. Uprzytomnił sobie, że nigdy nic nikomu nie ofiarował.

O MAŁYM ŚWIĘTYM

Pewien mały święty wiele lat żył szczęśliwie i bogobojnie. Aż tu pewnego dnia, kiedy zabierał się do zmywania naczyń, przyszedł do niego anioł śmierci i nieśmiało zakomunikował:
- Bóg mnie przysłał z poleceniem, że już czas na ciebie. Święty wskazał na stertę brudnych statków i odparł z pokorą:
- Nie można by jeszcze z tym poczekać?
Ta sama historia powtórzyła się rok później, kiedy nasz mały święty plewił zachwaszczony do potęgi klasztorny ogród. I znowu wskazał na czekającą go robotę. Dokładnie za rok anioł zjawił się znowu. Święty pracował w szpitalu, pielęgnował ciężko chorych. Akurat, kiedy chciał podać łyk wody konającemu, stanął przed nim znajomy już anioł śmierci. Tym razem nie powiedział ani słowa. Wskazał tylko na łóżko na sali i zniknął.
W nocy poczuł się mały święty okropnie zmęczony i stary. Miał już wszystkiego dosyć. Chciał umierać: żeby tak teraz przyszedł anioł i wprowadził mnie do raju. Ledwie to pomyślał, u wezgłowia łóżka stanął anioł. Mówił całkiem spokojnie:
- Czemu się lękasz, przecież jesteś w raju już od wielu, wielu lat.

O KOLEJCE PRZED BRAMĄ RAJU

Jean Anouilh (ur. 1910); francuski dramaturg; w jednej ze swoich sztuk przedstawia szokującą scenę z Sądu Ostatecznego:
Sprawiedliwi - pewni swoich zarezerwowanych miejsc stoją ścieśnieni przed bramą raju. Drepczą niecierpliwie i chcą jak najszybciej dostać się do środka. Nagle powstaje wśród nich zamieszanie. W tłum idzie szeptana wieść: wygląda na to, że tym innym będzie przebaczał!
Na chwilę zamarli wszyscy w bezruchu, a potem z największym oburzeniem zaczęli wołać:
- Gdybyśmy to wiedzieli wcześniej...
Złość zalewała ich coraz bardziej, coraz głośniejsze były obelżywe okrzyki pod adresem Pana Boga. I w tym momencie zostali potępieni.

O BŁOGOSŁAWIEŃSTWIE

Usłyszał kiedyś w raju archanioł Gabriel, jak Bóg osobiście błogosławił jakiemuś człowiekowi na ziemi. To musi być jakiś ważny sługa Najwyższego albo mędrzec czy pustelnik pomyślał sobie anioł i z ciekawości anielskiej zszedł na ziemię, aby odszukać owego wybrańca. Szukał i szukał, ale bez skutku. W końcu zwrócił się do Boga z prośbą o dokładny adres. Pan Bóg odpowiedział:
- Idź do tej a tej wioski, a tam w małej świątyńce ujrzysz światło!
Gabriel zrobił, jak Pan Bóg polecił. W świątyni zobaczył człowieka modlącego się przed jakimś bożkiem. Anioł zawrócił czym prędzej do nieba i oburzony wyrzucił szybko z siebie:
- Ależ Panie, Ty przecież nie będziesz patrzył łaskawym okiem na bałwochwalcę!
- Ja nie zwracam uwagi na to - odpowiedział Pan Bóg - że on mnie rozumie źle. Przecież na dobrą sprawę nikt nie pojmie naprawdę mojej istoty. Nie patrzę więc na ducha, lecz na serce. A serce tego człowieka szuka mnie gorąco i dlatego jest mi tak bliskie.

O SAMOLUBNYM OLBRZYMIE

Oscar Wildę (1856-1900), angielski pisarz: „lord Paradoks”, jest też autorem pouczającej bajeczki o samolubnym olbrzymie.
Olbrzym wróciwszy po siedmiu latach na swój zamek zabronił dzieciom bawić się w jego bajecznym ogrodzie. Całą posiadłość otoczył wysokim murem i wypisał wielkimi literami: „Wstęp surowo wzbroniony!”
Dzieci posmutniały, bo nie miały teraz miejsca do zabaw. Ale i olbrzym posmutniał, bo w ogrodzie zapanowała wieczna zima: mróz, śnieg, lód i grad.
Pewnego dnia, gdy samolub wylegiwał się jeszcze w łóżku, usłyszał śpiew makolągwy. Wyskoczył zaraz na równe nogi i podbiegł do okna, aby ucieszyć się ptakiem. I oto niespodzianka: w ogrodzie zielone drzewa, na drzewach siedzą dzieci (przedostały się przez dziurę w murze). Tylko jedno z nich było tak małe, że nie mogło się wspiąć na żadne drzewo. Wtedy zmiękło serce samolubnego olbrzyma:
- Teraz wiem, dlaczego wiosna omijała mój ogród skonstatował .
Wyszedł więc szybko do ogrodu i pomógł małemu chłopcu wdrapać się na drzewo. Chłopiec ucałował go za to. Jeszcze tego samego dnia olbrzym zburzył własnoręcznie mury i ogłosił ogród wiecznym placem zabaw dla dzieci.
Tamten chłopiec jednak nie przyszedł nigdy więcej. Nikt też nie wiedział, gdzie on odszedł. Dopiero w dzień śmierci zobaczył olbrzym znowu owe dziecko, za którym cały czas tęsknił. Przyszło z ranami Ukrzyżowanego, ze stygmatami miłości i powiedziało do konającego olbrzyma:
- Pozwoliłeś mi kiedyś bawić się w twoim ogrodzie; dziś chodź ze mną do mojego ogrodu, który jest rajem.

Rodzina


SIEROTA ZA ŻYCIA RODZICÓW

Wspomina ksiądz... Przebywając na modlitewnej oazie w podgórskim kościele zauważyłem kilkunastoletniego chłopca o sympatycznej, inteligentnej twarzy. Modlił się żarliwie spoglądając od czasu do czasu na obraz Matki Bożej. Ze zdumieniem zobaczyłem na jego serdecznym palcu dwie ślubne obrączki. Okazało się, że nosił je nie po zmarłych rodzicach, ale po żyjących, którzy się rozwiedli i zawarli związki cywilne z innymi osobami. W nowych ogniskach domowych zabrakło miejsca dla syna z pierwszego małżeństwa. Został sierotą za życia rodziców. Dwie ślubne obrączki, symbol nierozerwalności węzła małżeńskiego noszone na serdecznym placu chłopca były jednym, wielkim oskarżeniem jego rodziców.

NAJSZCZĘŚLIWSZY DZIEŃ

W czwartej klasie szkoły podstawowej nauczyciel podał temat zadania: „Mój najszczęśliwszy dzień”. Różnie uczniowie pisali. Jedni wymieniali dzień pierwszej Komunii św., inni niezapomniany dzień wspinaczki na górski szczyt. Jeden z chłopców napisał krótko: „Mój najszczęśliwszy dzień to ten, w którym umarł mój ojciec - pijak, który wciąż bił naszą mamę, a nas wypędzał z domu”. Wyznanie, które jest oskarżeniem.

DRAMATY OSOBISTE

Wspomina kapitan... Kiedyś odprawiałem w Hajnówce (miasto na skraju Białowieży) Mszę świętą. Po zakończeniu Eucharystii wróciłem z ministrantami do zakrystii. Jeden z ministrantów 17-letni Edward w pewnym momencie powiedział: „Jak ja księdzu zazdroszczę! Tak bardzo chciałbym być księdzem”. Odpowiedziałem mu: „Edek, jak naprawdę chcesz, to na pewno będziesz. Zdasz maturę, odbędziesz studia w seminarium i staniesz przy ołtarzu”. Rozpłakał się na te słowa, choć wstydził się swoich łez. Przezwyciężając szloch mówił: „Nie, proszę księdza. Ja nigdy nie zostanę kapłanem. Mam ojca pijaka. Kiedy byłem mały, miałem wtedy 3 lata, ojciec wrócił bardziej niż zazwyczaj pijany. Wszczął awanturę z matką, zaczął ją bić. Ukryła się w jakimś zakamarku tak, że nie mógł jej znaleźć. Wtedy pijany chwycił siekierkę, stanął nade mną i krzyczał - jak nie powiesz, gdzie matka, to cię zarąbię, szczeniaku”. I wtedy dostałem pierwszego ataku padaczki. Teraz to często powraca. Lekarze mówią, że przestraszyłem się. - „Widzi ksiądz - kończył płacząc - ja nigdy nie będę mógł zostać księdzem”.

LIST DO JEZUSA

Tragedię dzieci z rozbitych małżeństw ilustruje list małego Jacka napisany do Dzieciątka Jezus w okresie Bożego Narodzenia. „Kochany Jezusku! Proszę Cię pięknie zabierz mnie do nieba. Chcę być aniołkiem. Obiecuję, że będę bardzo dobrym aniołkiem i zrobię wszystko co mi rozkażesz. Tu jest mi bardzo źle. Wiesz, że tatuś wypędził mamusię i wziął sobie drugą mamusię. Mamusia zabrała mnie ze sobą, ale źle mi przy niej. Tak tu zimno i nie chce mi kupić słodyczy. Mamusia zawsze płakała. Niedawno przyszedł do mamusi nowy tatuś, ale mamusia znowu bardzo płacze.

Nowy tatuś zawsze wraca pijany do domu. Mamusia skarżyła się sąsiadce, że nie wie, co ma począć, że z głodu poumieramy. Ja powiedziałem, że zabiję nowego tatusia, ale mamusia mówi, że pogniewałby się o to wtedy Jezusek. Na religii w szkole uczyłem się, że aniołom jest bardzo dobrze, że tylko Jezuska mają słuchać. Chciałbym być aniołem, bo tu mi jest bardzo źle. Proszę Cię, kochany Jezusku, poślij po mnie jak najprędzej. Całuję Twoje rączki - Jacek”.

NIEWDZIĘCZNOŚĆ

Godzinami wystawała przy płocie i płakała. Tak zapamiętali sąsiedzi Helenę, starą matkę Józefa. Józef jest ślusarzem. Pracuje w Zakładach Wapienniczych pod Kielcami. Ma czworo dzieci, żonę, dom z wygodami, oraz 80 arów darowanych przez matkę...

Kiedy tylko matka przepisała na syna ziemię, okazało się, że jest stara, zła i trudno z nią wytrzymać... Mama była coraz gorsza. Miała coraz większe wymagania. A to trzeba było ją ubrać, a to umyć, a to przypilnować, żeby nie zjadła czegoś lepszego z lodówki... Kiedy więc tylko zbudowali nową komórkę na narzędzia, przenieśli mamę do starej. Nowe mieszkanie mamy - 6 metrów na 5 - było zaopatrzone we wszystko, co potrzebne jest do życia. Materac do spania na betonowej podłodze, miednica do kąpieli, wieszak na ubrania. Za oknem rozpościerał się sielsko-wiejski pejzaż - obornik, kubły z pożywieniem dla prosiąt. . .

Zmarła śmiercią naturalną. Z głodu, wycieńczenia.

NA KOGO WYROSŁEM?

Ojciec Hilary, karmelita zimą obchodził z wizytą pasterską lubelską ulicę. W pewnym mieszkaniu otwierająca mu kobieta powiedziała: „Dziękuję, proszę iść dalej. Myśmy już w te rzeczy przestali wierzyć”. Zakonnik nie notował nawet nazwiska, tylko numer mieszkania, gdzie nie został przyjęty.

Kilka miesięcy później sensacja obiegła miasto: syn młotkiem zabił ojca i matkę. Aresztowany, w śledztwie na pytanie, czy żałuje za popełniony czyn, odpowiedział nie. Jakim mnie wychowali, taki jestem. Następnej zimy o. Hilary znów był na tej ulicy. Opuszcza tylko mieszkanie, w którym go nie przyjęto. Po chwili zastąpiła mu drogę jakaś kobieta: „Dlaczego ksiądz nas omija?” - „Przecież pani rok temu oświadczyła mi, że już w to nie wierzy!” - „Ależ proszę księdza, to nie ja. Tu mieszkają zupełnie inni ludzie. To właśnie w tym mieszkaniu rozegrała się ta straszna tragedia: syn zabił rodziców”.

WYTRWAŁA POMOC

W jednej ze znajomych rodzin, ojciec stał się alkoholikiem. Był przedtem człowiekiem wierzącym, dobrym mężem. Teraz zaczęło się piekło i rozkład rodziny. Wracał nocą pijany. Przestał chodzić do Kościoła. Żona z dziećmi modliła się stale o jego nawrócenie, jednak bezskutecznie. W końcu powiedziała do Matki Bożej: „Co wieczór, gdy męża nie będzie w domu, a dzieci pójdą już spać, będę leżała krzyżem na podłodze do chwili jego powrotu i modlić się o nawrócenie, aż do skutku”.

Trwało to długo, cały rok. Mąż o niczym nie wiedział, bo gdy słyszała, że pijany wraca, cicho kładła się spać. Była tym bardzo wymęczona.

Po roku powiedziała do męża wobec dzieci: „Pójdziemy na Jasną Górę prosić o nawrócenie dla tatusia”. On niespodziewanie powiedział: - „Pójdę z wami”. Na miejscu, w Częstochowie matka mówi do dzieci: - „Idziemy do spowiedzi”. On po chwili. „Ja też”. Od tej chwili przestał pić i stał się przykładnym mężem i ojcem. Żona w czasie próby stanęła obok niego jako prawdziwa pomoc. Modlitwą i cierpieniem uzyskała wielką łaskę.

W ten sposób pomagamy cierpieniem.

WYMOWA MIŁOŚCI

Sześcioletni Jerzy poszedł do „zerówki”. Pani zapoznaje się z podopiecznymi i pyta m.in. Jurka:

- „Jak masz na imię?”

- „Jureczek”.

- „A mama?

- „Kochanie”.

- „A tatuś?

- „Serduszko”.

Pozostałe dzieci wybuchnęły śmiechem. Pani skorzystała z okazji i wytłumaczyła dzieciom co to znaczy. Na sali zrobiło się cicho. Dzieci zrozumiały wymowę miłości.

PAN PREZYDENT

Film „Odwiedziny Prezydenta” przedstawia rozbitą rodzinę. Ojciec znalazł sobie jakąś panią. Matka mieszka poza domem z jakimś panem. Nawet babcia całymi dniami przesiaduje w restauracji, oczekując na swą drugą czy trzecią młodość.

W domu pozostał samotny chłopiec, Jacek. Ma wszystko, czego zapragnie: zabawki, ubrania, jedzenie. Brak mu tylko jednego: SERCA. Pragnie porozmawiać z ojcem, z matką, choćby i z babcią. Niestety, nikt dla niego nie ma czasu.

Jacek w samotności dostaje rozdwojenia jaźni. Zdaje mu się, że ktoś przychodzi, bierze go na spacery... Ten przybysz ma wygląd ojca, ale to nie jest ojciec. To bajeczny „Pan Prezydent”.

WINA NIEODPUSZCZONA

Chłopiec uczy się dobrze, ma śmiałe plany życiowe. Niedługo zdaje maturę. Jest sam z matką. Ojciec przebywa w więzieniu ukarany za przestępstwa gospodarcze. Pewnego dnia po przyjściu ze szkoły młodzieniec znajduje w domu list od matki: „Jesteś już dorosły, zostawiam ci mieszkanie i pieniądze. Do matury już tylko kilka miesięcy. Mnie się też od życia coś należy. Wyjeżdżam z panem X do Gdańska. Po maturze przyjedź do nas!” Z listem w ręku wychodzi na ulicę. Godzinami krąży bez celu. Wieczorem przygodny pijak pchnął go na szybę wystawową sklepu. Ludzie z sąsiednich okien patrzą nań jak na winowajcę. Ktoś zawiadomił milicję. Chłopiec patrzy na trzymany w ręce list: „Jesteś już dorosły...” Bierze stojącą na wystawie butelkę koniaku, siada na chodniku i zaczyna pić. Podjeżdża radiowóz policyjny. Młody człowiek zamroczony alkoholem rzuca butelką w zbliżającego się policjanta. Zostaje zamknięty w domu poprawczym.

MIŁOŚĆ NIE DZIELI

Małą córeczkę pewnej rzeźbiarki spytano, które z dzieci jest faworyzowane przez jej matkę.

Dziewczynka rezolutnie odparła: „Ona kocha Krzysia, który jest najstarszy, kocha Januszka, ponieważ jest najmłodszy i ona kocha mnie, gdyż jestem jedyną dziewczynką”.

BRAK CZASU.

- Mamusiu, dlaczego nie chcesz się ze mną pobawić?
- Bo nie mam czasu.
- A dlaczego nie masz czasu?
- Ponieważ muszę pracować.
- A dlaczego pracujesz?
- Żeby zarobić pieniądze.
- A dlaczego zarabiasz pieniądze?
- Aby dać ci jeść.
......
Mała Natalia po chwili milczenia:
- Mamusiu, nie jestem głodna.

JEŚLI MNIE KOCHASZ

W znanej sztuce teatralnej „Drewniany talerz” stary ojciec skazany na pobyt w domu starców pyta syna:
- Czy ty mnie kochasz?
- Tak, ojcze, kocham Cię.
- Jeśli mnie kochasz, to dlaczego nie przyjmiesz mnie do siebie, tam gdzie mieszkasz, tylko muszę odejść do domu starców?

BRAK OBECNOŚCI

W gwarnym Paryżu, w wielkiej ciżbie ludzkiej, ojciec zgubił małą córeczkę. Szukał jej wytrwale, ogłaszał w prasie, przez radio, ale cóż, wszystko na próżno. Można sobie wyobrazić rozpacz owego ojca po stracie dziecka i to rozpacz zdwojoną strasznymi przeczuciami: co się z dzieckiem stało, czy nie cierpi? Po czterech latach poszukiwania zaszedł przypadkiem do wędrownej budy tanecznej. I tam na scenie... ujrzał swą córeczkę, jak wykonywała różne sztuczki na linie. Nie wytrzymał. Jednym susem znalazł się na estradzie i jak umiał najczulej przemówił: „córeczko”. A ta spojrzała na niego niedowierzająco, nie poznała ojca. Odeszła od niego, będąc małym dzieckiem. Porwano ją. Teraz po krótkim namyśle odparła:

- Mój ojciec? Nie! To jest mój ojciec - wskazała na komedianta, który już znalazł się obok niej, aby jeśli znajdzie potrzeba jej bronić.

Nic nie pomogło. Córka nie wróciła do ojca, nie poznała go, zaparła się go.

JAK DOBRZE WYCHOWYWAĆ

Alberta Schweitzera zapytano kiedyś, jak najlepiej wychowywać dzieci. Znany lekarz - misjonarz odpowiedział, że zna trzy metody skutecznego wychowania:

pierwsza - przez przykład
druga - przez przykład
trzecia - przez przykład.

POWIEDZ - NIE WRÓCI?

Byłem maleńkim dzieckiem - wspomina Czesław - kiedy rozpoczęła się wojna. Ojciec poszedł walczyć, matka wychowała mnie i małą siostrę wśród ciężkich czasów. Nie traciła nadziei, że Bóg ocali nam ojca. Wymodliła mu życie, ale on do nas nie wrócił. Pamiętam dzień, w którym nadeszła wiadomość, że ojciec kocha inną kobietę i z nią zakłada nową rodzinę, a do nas już nie wróci. Cierpieliśmy każde na swój sposób. Matka osiwiała, a ja płakałem gorąco; nie mogąc zrozumieć, jak mógł ten upragniony i wytęskniony tatuś, którego fotografię całowałem na dobranoc, wzgardzić miłością swojego dziecka. Nie mogłem zrozumieć, jak mógł związać się nowym węzłem małżeńskim, kiedy matka nosi na ciężko spracowanej dłoni obrączkę ślubną, znak wzajemnej wierności... Pragnąłem umrzeć z rozpaczy - żyję jednak, myślę, chodzę do kościoła. Czy zagoi się kiedyś rana mojego serca?

CZY MILCZENIE ZAWSZE JEST ZŁOTEM?

Mam 19 lat i maturę za sobą, a mimo to nie mam najmniejszego przygotowania do życia - zwierza się Agnieszka. Żyję tak, jak gdyby nikt przede mną nie miał żadnych doświadczeń, jak gdyby nikt nie potrafił mi powiedzieć o różnych problemach, jakie będę napotykać w życiu. Jestem więc wielkim 19 - letnim dzieckiem, które skończyło szkołę i któremu kazano iść w życie z szerokim zasobem wiadomości z matematyki, fizyki, które potraf wyliczyć wszystkich królów polskich, powiedzieć życiorys Mickiewicza, ale nie potraf żyć.

W swoim życiu, w rozmowach i książkach niejednokrotnie spotykałam się ze słowem „stosunek”. Jakie jest i jakie powinno być życie seksualne młodzieży - nic o tym nie wiem. Pomóż mi w moim trudnym życiu. Błagam, nie odpowiadaj mi: „Zwróć się o wyjaśnienie do rodziców” - bo moi rodzice są zdania, że naiwność i niewiedza w życiu dodaje uroku młodym dziewczętom, a ja właśnie myślę, że można ten urok przez naiwność stracić.

KTOŚ BLISKI

Historia Elżbiety jest dość banalna i smutna. Dowodzi, że człowiek tak często nie może sobie sam poradzić z własnymi problemami.
Bardzo wcześnie straciła matkę, jedyną ukochaną przyjaciółkę i powierniczkę. Zdawała wówczas maturę, kiedy mama umarła po długich i ciężkich cierpieniach. Zabrakło jej w najmniej odpowiedniej dla dziewczyny chwili. Została sama ze świadomością odpowiedzialności za młodszą siostrę. Ojciec, człowiek dobry i kochający córki, coraz częściej nadużywał alkoholu, choć zajmował bardzo poważne stanowisko. W końcu przestał dbać o dom, mało troszczył się o dzieci. Dobrze, że była babcia, która trzymała pieczę nad wszystkim.
Elżbieta wcześnie musiała być samodzielną, choć nikt jej tego nie uczył. Rozpoczęła studia. Na czwartym roku wyszła za mąż za chłopca, którego znała od lat. Jak się wkrótce okazało, jeszcze zbyt mało. Na świat przyszła córka. Wychowywała ją babcia, do której matka przyprowadzała dziecko idąc do pracy. Mąż raczej nie zajmował się małą, nie pomagał też w domu. W małżeństwie zaczynało się dziać coraz gorzej. Mąż robił awantury. Pracował w kopalni i nieźle zarabiał. Cóż z tego - większość pieniędzy szła na wódkę. W domu bywał rzadko. Nie dał się namówić na leczenie. Był to potworny okres w życiu Elżbiety. A tak marzyła o szczęśliwym i spokojnym domu. Kosztowało ją to wiele zdrowia, wylądowała na trzy miesiące w szpitalu. Wciąż rozmyślała, jak ma postąpić. W domu ciągle działy się rzeczy trudne do opisania, a dziecko wzrastało w atmosferze strachu i zagrożenia. Często uciekały do ojca Elżbiety. Ona sama stwierdziła, że nic już nie wskóra i była pełna najczarniejszych samobójczych myśli. Ale miała przecież Magdę. Postanowiła, że... lepiej niech wcale nie ma ojca niż miałoby się to skończyć tragedią. Każda kolejna sprawa rozwodowa w sądzie była koszmarem. Mężowi przychodziło wszystko bardzo lekko, nie okazywał żadnej skruchy. Zostały same z córką. Wydawało się, że nareszcie przyjdzie spokój i równowaga. Nic bardziej mylącego. Elżbieta tak bardzo chciała sobie „poradzić”, a „szło” niedobrze. Wciąż była rozdrażniona, zagubiona, pogłębiała się jej nieśmiałość i nieudolność w sprawach życiowych. Potrafiła radzić innym, a jej samej nic nie wychodziło. Żyła z dnia na dzień. Sobą była w pracy, a w domu „rozklejała” się, była rozgoryczona nieuświadomionym poczuciem winy. Nie mogła się z tego otrząsnąć. Często całymi nocami płakała. Modlitwa nie pomagała. Czas upływał, a wszystko dookoła utwierdzało ją w przekonaniu, że nic już dobrego jej nie spotka. Oczywiście zajmowała się wychowaniem dziecka, ale w okresie załamań nie okazywała w tym względzie zbyt wiele cierpliwości. Wydawało się, że wszyscy i wszystko są przeciwko niej. W „środku” stale była „rozbita”. Mąż z początku płacił przysądzone alimenty, potem rzucił pracę i przestał świadczyć na rzecz dziecka. Próbowała ściągnąć pieniądze przez komornika. Bez skutku!
Po dwóch latach od rozwodu zainteresowała się pewnym mężczyzną, ojcem jednego z uczniów klasy, której była wychowawczynią. Zaczęli się spotykać, ale szybko wyszło na jaw, że nie miał uczciwych zamiarów.
Od tej pory Elżbieta z dużą rezerwą podchodzi do mężczyzn, unika ich towarzystwa. Podziwia koleżanki i zazdrości im, że umiały sobie znaleźć opiekuńczych mężów i mają szczęśliwe rodziny.
Kolejnym ciosem była śmierć babci, podpory i przyjaciela - mądrego, dobrego i doświadczonego. Została sama z córką.
Wszyscy wokoło powtarzają, że Elżbieta ułoży sobie osobiste życie. Ona już w to nie wierzy. Mówi, że chyba urodziła się w nieodpowiedniej epoce. Całą miłość i czułość przelała na dziecko. Swoją przyszłość widzi w czarnych barwach, bo - jak twierdzi - nie ma jej na kim oprzeć.
Często zadaje sobie pytanie, czemu właśnie ją spotkały wszystkie te przeżycia. Dlaczego osoba tak niezaradna życiowo jak ona została poddana ciężkim próbom losu? Brutalność dnia powszedniego utwierdza ją w przekonaniu, że nic dobrego jej nie spotka. Może zabrzmi to naiwnie, ale ona, ta, co miała być samodzielna, nie ma na tyle siły, aby samotnie dalej borykać się z życiem. Boi się tej samotności. Tak bardzo chciałaby mieć przy sobie kogoś bliskiego, oddanego i wiernego. Czuje się pokrzywdzona, bo przecież wpojono jej, że musi zdobyć niezależność. A teraz? Nie wie jak dalej żyć, aby nie sprzeciwiać się boskim prawom życia, aby jej istnienie nabrało sensu.
Wie, że w którymś momencie przeholowała, była zbyt dumna, zbyt zarozumiała i zbyt pewna, że sobie sama poradzi. „Odwróciłam się od Boga uznając, że jest niesprawiedliwy, bo spotykają mnie tylko zawody, nieszczęścia i przykrości”.
Tak bardzo szuka KOGOŚ BLISKIEGO!

WYPISAĆ ZE SZPITALA

Zbliżały się święta wielkanocne. Dzieci z niepokojem liczyły dni, dopytywały się o termin zwolnienia, błagalnym wzrokiem żebrały u lekarza: „wypisać ze szpitala”. Jeden tylko Tomek nie naprzykrzał się, leżał spokojnie.

- A ty, kawalerze, nie prosisz o zwolnienie na święta? - zagadnął pewnego dnia ordynator. Oczy dziecka, otwarte szeroko, zdradzały strach. Widać było smutek.

- Ja, panie doktorze, nie chcę wracać do domu, nie chcę, nie dajcie mnie do domu.
Lekarz spojrzał zdumiony.

- Nie chcesz być na święta w domu?

Tomek przytulił główkę do poduszki i cichym głosem zaczął się żalić:

- Nie chcę do domu, bo tata pije, klnie i kłóci się z mamusią. Jak jest pijany, to mnie bije, kopie i mamusię. Nie chcę do domu. Tu jest mi dobrze.

PRAWO NA WŁASNY UŻYTEK

W „Chmurach” komediopisarza greckiego Arystofanesa ojciec posłał syna do szkoły sofistów, aby nauczył się w niej dobrze liczyć i w ten sposób pomógł wydobyć go z długów.

Syn wraca i bije ojca.

Ten broniąc się przypomina synowi prawo: „nie bij rodziców”, ale syn odpowiada zgodnie z logiką właściwą też zasadom ojca: To prawo jest wczorajsze, wy je ustanowiliście. Od dziś natomiast, my, synowie, ustanowimy inne - „bij ojca swego”.

Ojciec zdruzgotany takim rozumowaniem uświadamia synowi, że postępując tak naraża się na to, że zostanie pobity kiedyś przez własne dzieci.

Ale syn odpowiada twardo: „Mogą się przecież nie narodzić. Ich przyjście na świat zależy ode mnie”.

Zrozpaczony ojciec spalił dom sofistów, w którym jego syn nauczył się tzw. kalkulowania.

PRZYSZYWANY TATUŚ

- Namalowałeś rodzinę? - pyta małą Mary pani w szkole.

- Tak: to mama, to mój biologiczny tatuś, a to przyszywany tatuś, a tutaj jeszcze jeden przyszywany tatuś.

UŻYWAĆ ŻYCIA

Zbrodnia na krakowskich Plantach. Chciała „użyć życia” wielkomiejskiego i wpadła w męty społeczne. Zginęła, gdy środowisko to chciała opuścić. Śledztwo doprowadziło do wykrycia i ujęcia mordercy, 28 letniego niebieskiego ptaka.

Małgorzata, córka uczciwej rodziny z podgórskiej miejscowości, nie lubiła pracy na wsi. Powiedziała sobie krotko, że chce „użyć życia”, a ponieważ natura nie poskąpiła jej urody, szybko ze służącej awansowała na barmankę w nocnym lokalu. Siostra młodej kobiety, która również przebywała w Krakowie, napisała do matki alarmujący list: „Przyjeżdżaj, aby nie było za późno. Małgośka schodzi na złą drogę”. Matka-wdowa zastała dziewczynę w hotelu, w pięknej sukni, obwieszoną biżuterią.

- Nie troszcz się o mnie - powiedziała córka do matki.

- Nigdy nie byłam tak szczęśliwa.

Matka odjechała, ale wymogła na dziewczynie, że przyjedzie na odpust. Odpust odbył się w niedzielę, w tę samą niedzielę, kiedy ciało dziewczyny wystawione było w kostnicy do rozpoznania.

Policja, prowadząc dochodzenie wśród bywalców nocnych lokali, stwierdziła, iż krytycznego wieczoru, kiedy widziano po raz ostatni młodą „tancerkę” Małgorzatę, była ona w towarzystwie młodego człowieka, obracającego się wśród mętów społecznych.

Młody mężczyzna, syn zamożnej rodziny, którego ojciec zajęty był interesami i bywał rzadko w domu, posiadał za dużo pieniędzy i jeszcze więcej pobłażliwości matki oraz babki. Początkowo bawił się w gronie „złotej młodzieży”, gdzie udawał „zucha”. Z czasem trafił między męty, w grono zawodowych szulerów. W dzień spał, w nocy zajmował się dwoma lokalami, w których miał kapitały. Sporo czasu spędzał na grach hazardowych, przy czym pomawiano go o „pomaganie szczęściu”. Jednocześnie zajął się jako „opiekun” młodą Małgorzatą, za którą musiał zapłacić jej poprzedniemu przyjacielowi „odstępne”.

W wyniku kilkunastogodzinnych przesłuchań oraz dochodzeń przyznał się do morderstwa. Oświadczył on, że powodem zbrodni był fakt, że Małgorzata chciała opuścić środowisko mętów społecznych i wrócić do normalnego życia. Nie chciała jednak zapłacić „kary - odszkodowania”, której od niej zażądał aktualny „właściciel”. Pobita do nieprzytomności, polana benzyną i podpalona, zakończyła tragicznie młode życie.

MIŁOŚĆ KTÓREJ NIE MOŻNA KUPIĆ

Przed urodzinami swojej córki do sklepu z zabawkami przyszli rodzice i zwrócili się do sprzedawczyni:

- Wie pani... Cały dzień jesteśmy w pracy, poza domem. Chcielibyśmy kupić coś, co ucieszy dziecko, na dłuższy czas je zajmie, ukoi samotność.

- Bardzo mi przykro, proszę państwa - uśmiechnęła się przyjaźnie sprzedawczyni - ale nie prowadzimy sprzedaży rodziców.

BUKIECIK FIOŁKÓW

Karol de Gaulle (1890 -1970), wybitny mąż stanu, któremu Francja tak wiele zawdzięcza. Podziwiany za patriotyzm, pracowitość, głęboką wiarę. Jego córka Anna była dzieckiem bardzo upośledzonym. W ciągu 20 lat jej życia prezydent otaczał latorośl dobrocią, cierpliwością i miłością. Córka nie mogła spokojnie usnąć bez jego obecności. Śmierć Anny była dla ojca wielkim ciosem. W testamencie zaznaczył, że chce być pochowany nie w mauzoleum, ale obok grobu dziecka, na małym wiejskim cmentarzu. W dniu pogrzebu wielkiego Francuza na grobie Anny leżał bukiecik fiołków położony przez ojca kilka dni wcześniej.

TYLKO TYLE

Dzieciństwo Jadwigi nie było szczęśliwe. Gdy miała osiem lat zmarła nagle matka, później ojciec. Bardzo kochała rodziców. Wychowywała się w domach dziecka, tułała po całej Polsce. Znienawidziła ludzi. Gdy miała kilkanaście lat zabrali ją wujostwo. Niestety, była im potrzebna do zrywania zielska i zmywania naczyń. Często spała w piwnicy - za karę.

Mijały lata. Poznała przyszłego męża. Urodził się im syn Artur. Nowy krzyż - dziecko przyszło na świat z rozszczepem kręgosłupa. Lekarze stwierdzili, że nie będzie żyło. A jeżeli będzie, to tylko w łóżku.

Zgadzała się na każdą operację. Po czterech latach syn zaczął raczkować. Mijały miesiące i lata. Syn szedł na kolejne operacje. Teraz potrafi samodzielnie się umyć, ubrać, przyszykować jedzenie, pójdzie sam do szkoły. Jest taki dzielny!

Artur ma dużo przykrości ze strony starszych i dzieci. Przezywają go - kaleka, kuternoga, pokraka. Chyba dlatego, że mieszka w małym mieście. Ludzie żyją tym na co dzień. Są okrutni. Artur, uczeń czwartej klasy chciał popełnić samobójstwo. Zapytał matkę dlaczego urodziła go takiego a brata innego.

Wokół ludzie ubiegają się o coś, kupują samochody, budują domy, a rodzina Jadwigi tylko tyle, że żyje, żyje w idealnej zgodzie.

TĘSKNOTA ZA RODZINĄ

Przez kilka tygodni, prawie każdego dnia przychodziła do słynnego paryskiego muzeum Luwr młoda kobieta. Portier wiedział kim jest. Przechodził obok niej kilka razy, gdy stała na ulicy w oczekiwaniu na klientów.

Kobieta stała nieruchomo, wpatrzona zawsze w ten sam obraz: „Chleb i wino.” Zaciekawiony strażnik sali zapytał co w tym obrazie ją tak fascynuje?

- Widzę na nim - odpowiedziała - to wszystko czego nie miałam: rodzinę, dom, dzieci, przyjaźń, prawdziwą miłość.

DLA SIEBIE NAWZAJEM

Wojna 1992 roku na froncie serbsko - chorwackim. Zwiad przeczesuje wioskę opuszczoną poprzedniego dnia przez nieprzyjaciela. W zniszczonym domu żołnierze znaleźli kołyskę z małym dzieckiem. Zwiadowca sięgnął po dziecko. W ostatniej dosłownie chwili jego koledzy zauważyli drut przeciągnięty od kołyski do miny. Stanęli jak wryci przed okrucieństwem zdolnym poświęcić niewinne życie dziecka, aby tylko zaszkodzić wrogowi.

Jeden z żołnierzy, narażając swoje życie odwiózł dziecko z frontu do sierocińca w Zagrzebiu. W drodze spadła na niego hiobowa wieść - podczas bombardowania rodzinnej wioski zginęli żona i dwoje dzieci. Bezradny stał nad grobami najbliższych. Rozbity psychiczne mężczyzna nie wiedział co ze sobą zrobić. Powrócił na front.

W swoim wielkim bólu przypomniał sobie po pewnym czasie o sierocińcu, postanowił odwiedzić „znajdę”. Dziecko - o dziwo! - rozpoznało swego wybawcę. Pozwoliło się objąć, ukołysać. Trzymając sierotę w ramionach zrozumiał nagle: to dziecko nie ma nikogo na świecie i on też jest samotny. Nie zastanawiał się długo. Zaadoptował małą dziewczynkę i powoli odnalazł spokój serca, zranionego bólem po utracie najbliższych.

Człowiek został stworzony dla drugiego człowieka. Ludzie muszą się odnaleźć dla siebie nawzajem.

Samotność


POTRZEBA

Być samotnikiem, ale nie indywidualistą: zajmować się nie tylko doskonaleniem własnego życia (jak zauważył Marks, jest to luksus bezwstydny i najeżony złudzeniami). Nasza samotność należy do świata i do Boga. Czyżby to były tylko słowa?

Samotność ma własne specjalne zadanie: pogłębienie świadomości, której potrzebuje świat. Zmaganie się z alienacją. Prawdziwa samotność ma głęboką świadomość potrzeb świata. I nie trzyma na siłę świata z dala od siebie.

Merton T., Domysły współwinnego widza

ŚRODEK, NIE CEL

Samotność nie jest celem, ale niezbędnym środkiem skupienia: w tłumie nie osiąga się napięcia koniecznego dla autentycznego istnienia.

Mounier Emmanuel

MIEJSCE

Mam wyznaczone w rachunkach Bożych moje miejsce na ziemi. Czy jestem bogaty, czy biedny, czy otoczony ludzkim szacunkiem, czy pogardą — Bóg zna mnie i woła mnie moim istnieniem.

John Henry Newman

ZACHOWAJ MNIE

Człowiek jest sam w życiu. Jest nim w kołysce, jak będzie i na łożu śmierci; jest nim w miłości...

Zawsze spieszy na jakieś spotkanie i zatrzymuje się przed zwierciadłem. Przed kim ucieka, lub kogo szuka? W istocie szuka Boga. Dońa Maria... Wychodząc zostawiam jej dowód mojej wierności: małe światełko, świeczkę biedaka, którą zapalam od innym świec. To prawda, że ogień stanowi bogactwo samotnych... Jednakże pewnego razu zdarzył się cud... Ale jej spojrzenie zatrzymało mnie w miejscu. Bo ona patrzyła na mnie... - Jesteś jedynym, który nigdy o nic mnie nie prosił. Mów szybko czego pragniesz. Pamiętam doskonale, co odpowiedziałem:

- Niczego nie pragnę, dońa Maria. - Ale ponieważ jesteś taka miłosierna, poproszę cię o jedno: zachowaj mnie dalej w samotności...

De Ghelderode M.

ZNAK DOJRZAŁOŚCI

...im większa władza, wiedza, czy też doświadczenie wewnętrzne, którym nie można się z nikim podzielić, tym większa samotność. Każdy człowiek doświadczony życiem, wiekiem, czy wielkim przeżyciem - wie, co oznacza taka samotność. Jest ona haraczem, którym opłaca się dojrzałość. Tylko niedowarzona młodość wierzy jeszcze w harmonię dusz i oczekuje na pełną harmonię ludzi szczęśliwych sobą.

Żakiewicz Z.

PRÓŻNIA?

Samotność to próżnia, natura zaś moralna żywi do niej tyleż samo wstrętu co natura fizyczna. Samotność znośna jest jedynie dla genialnego człowieka, który wypełnia ją swymi myślami, córami duchowego świata, lub dla zgłębiacza dzieł boskich, któremu jawi się ona przelśniona światłem niebios, ożywiona tchnieniem Boga.

Balzac

BRACTWO BEZ BRACI

Karol de Foucauld (1858—1916), Pokutnik z Sahary czynił niezmordowane starania, aby pozyskać zwolenników dla swej idei. Jeśli ktoś nawet od czasu do czasu przychodził do niego, to zazwyczaj opuszczał go, zanim naprawdę rozpoczął żyć ideą Foucaulda. Nie udało się Foucaldowi pozyskać braci, ani jednego! Był założycielem bractwa bez braci. Foucauld żył więc samotnie. Kiedyś napisał: „Samotność staje się coraz większa. Czuję się coraz bardziej samotny na świecie... wydaje mi się, jakbym był oliwką, która zopomniana podczas zbiorów wisi samotnie na końcu gałązki. Foucauld był widocznie owym nieużytecznym sługą, o którym mówił Jezus. Jest to jego cicha tragedia życiowa. Rozczarowanie było niezmiernie trudne do zniesienia, jednak żadna gorzka skarga nie wyrwała się z jego ust.

W STAROŚCI

Niegdyś taka samotność przygnębiała mnie: w pewnych godzinach życia na jakąś próbę wystawiała moją wiarę, świadomość, że Światłość przyszła na ten świat i objawiona została jedynie małemu gronu, a i z tego małego grona większość jej nie przyjęła i wzgardziła nią. Ale dziś, kiedy już opuścili nas wielcy mężowie, którzy zaświadczyli, ci właśnie, którzy umacniali nas swoim przykładem i słowem jak Claudel czy Bernanos, myśl, że tak niewielu ludzi wierzy w to samo co ja przestała mnie niepokoić. Podczas mszy w dni powszednie zasiadam, niby przy ogniu, który płonąłby i dla mnie jednego, pośród paru służących i upodobniam się do Szymona Piotra, na dziedzińcu arcykapłana w tę noc, kiedy się zaparł. Ja przynajmniej tego uniknąłem, nie zaparłem się. Klęczę na tym samym wyplatanym klęczniku, który wrzynał mi się w chude kolana uczniaka.

KONKRETNA, NAMACALNA

Inny zgoła charakter ma samotność ludzi starych. Jest ona konkretna, materialna, namacalna i widoczna. Dookoła człowieka starego wymierają - zdaje mu się - z błyskawiczną szybkością jego rówieśnicy. Traci całe swoje dalsze i bliższe rodzeństwo. I nagle z lękiem i zgrozą spostrzega, że jest naprawdę samotnym jedynakiem. Do tego jedynakiem - starym. Bo wydaje mi się, że póki człowiek stary ma brata czy siostrę nie czuję się opuszczony. Ma uczucie, że przynależy życiu. I dopiero kiedy zabraknie mu rodzeństwa wie, że znalazł się na pustyni i że już do końca swych dni na pustyni zostanie.

Zofia Starowieyska-Morstinowa

BŁOGOSŁAWIONA SAMOTNOŚĆ

W dzieciństwie Szymon pasał owce u swego ojca w Syrii. Lubił długie samotne godziny na ogromnym pastwisku. Kiedy był pogrążony w myślach, nie przeszkadzało mu ani beczenie owiec, ani szczekanie psa. Sam nie wiedział dobrze, co się działo na dnie jego myśli. Nie potrafił tych myśli wyrazić. Pewnego dnia śnieg przysypał pastwisko i Szymon pozostawił owce w owczarni. Potem jeszcze raz do nich przyszedł i ujrzał owce na sianie, pogodne i zadowolone, z jagniętami, które się do nich tuliły. Przyniósł im paszy, wody i wyszedł. Z ciekawości udał się za wieśniakami idącymi do kościoła. Przystanął w pobliżu drzwi i nasłuchiwał: „Błogosławieni czystego serca albowiem oni Boga oglądać będą”. Nagle Szymonowi wszystko wydało się tak oczywiste jak słońce na niebie. Opuścił wieś i powędrował przez łąki pokryte śniegiem, aż znalazł się u stóp góry, gdzie stał klasztor. Położył się u bramy klasztornej. Leżał tam bez ruchu pięć nocy. Wszystko, czym był, zdawało się przemijać w cudownym świetle. Mnisi donieśli opatowi Tymoteuszowi o dziwnym chłopcu, który leżał pod bramą. Opat wstał, poszedł sam do bramy, pochylił się nad nim, podniósł go i zaprowadził do klasztoru. Tam pozostał Szymon przez cztery miesiące, potem opuścił mnichów, aby żyć w samotności. Najpierw mieszkał przez trzy lata w szałasie górskim. Wciąż nie był jednak samotny, jak tego pragnął. Mieszkańcy wsi często przechodzili obok szałasu, jedni z ciekawości, inni z szacunku. Te ciągłe wędrówki przeszkadzały Szymonowi.
Po trzech latach Szymon wszedł na szczyt góry, na którym często spoglądał z pastwiska. Ułożył z kamieni okrąg na wierzchołku i siadł w środku. Wziął żelazny, przyniesiony ze sobą łańcuch i przymocował jeden koniec do największego kamienia, a drugim obwiązał sobie nogi w kostce. Miał nadzieję, że tu na szczycie góry, bez dachu nad głową, bez przeszkód spędzi życie na modlitwie. Kiedy już zaczął swój żywot na szczycie góry, nomadzi wkrótce roznieśli dokoła wieść o nadzwyczajnym człowieku, który spętany łańcuchem siedzi na skale pośrodku kamiennego kręgu. Wędrowcy, wdrapawszy się na szczyt, widzieli go: siedzącego nieruchomo, jakby sam był z kamienia. Nie odpowiadał na pytania. „Wzrok ma zwrócony do słońca i księżyca. Jego usta poruszają się w modlitwie. Nie boi się ani bólu, ani śmierci, ani innej biedy. To wielki człowiek”.
Historia o człowieku przywiązanym do skały rozeszła się po wsiach i miasteczku, aż dotarła do Rzymu. Ludzie przybywali zewsząd, aby go oglądać. Nomadzi z pustyni wytyczali swoje szlaki przez jego szczyt. Wtedy Szymon wypełnił kamienny krąg wielkimi skalnymi blokami, tak że powstało wzniesienie wysokości trzech metrów i usiadł na nim, aby zejść ludziom z drogi. Siedział tam, modląc się dniem i nocą. Opowieści nomadów o niezwykłym człowieku stawały się coraz fantastyczniejsze. Z każdym dniem przybywało do kamiennego słupa więcej ludzi, aż Szymon czuł się przygnieciony ich ogromną liczbą. Dlatego też podwoił wysokość swego słupa do sześciu metrów. Ale nadal przybywało nomadów. Szymon podwyższał słup do osiemnastu metrów i to wystarczyło. Nikt nie mógł go dosięgnąć. Ludzie mogli na niego tylko patrzeć. Szymon miał w owym czasie niespełna dwadzieścia jeden lat. Legendę o nim wiatr pustyni rozniósł do niemal wszystkich zakątków imperium rzymskiego.
Ludzie, którzy go nigdy na oczy nie widzieli, mówili o nim niezwykłe rzeczy: „Na szczycie góry przebywa nadzwyczajny człowiek. Żyje na słupie olbrzymiej wysokości. Odziany jest w skóry zwierzęce. Pożywienie podają mu w koszu. Dzień i noc bez przerwy modli się do swego Boga. Często modli się na klęczkach, ale przeważnie stoi wyprostowany. Potem rozpościera ramiona jak krzyż, a kiedy znów je opuści, wygląda jak wielka świeca na kamiennym cokole. Widać go tak na milę - jak krzyż albo świecę. Bóg tego człowieka musi być prawdziwym Bogiem”.
Nomadzi ciągnęli setkami i tysiącami przez piaszczystą pustynię, aby usłyszeć, jak mężczyzna na słupie rozmawia z Bogiem. Kiedy tak Szymon patrzył na nich, jak płyną niczym strumień ze wszystkich stron, ludzie z namiotów i z miast - Persowie, Ormianie, Arabowie i Rzymianie - i jak gromadzą się u stóp jego słupa, uświadomił sobie znaczenie swej modlitwy dla ludzi. Na widok jego samotnej egzystencji, która przetrwała wszystkie przeciwności i kłopoty, na dźwięk jego oddalonego głosu sławiącego Boga, synowie pustyni i mieszkańcy miast padali na kolana wokół słupa. Nomadzi przynosili częstokroć ze sobą wizerunki swoich bogów i rozbijali je na kawałki o skały u stóp słupa. Wyznawali wiarę w Boga, którego wyznawał Szymon i wyrzekali się pogańskich bożków swoich przodków. W oczach Szymona pustynia stała się ogrodem, w którym rozkwitały dusze, kiedy mówił do Boga. Trzydzieści lat spędził Szymon na słupie. Tam, gdzie żył, tam też i umarł.

ŚWIĘTY JELEŃ

Wódz rzymski Placydas, bohater wielu walk i młode bożyszcze wielu weteranów, obudził się pewnego wiosennego ranka i poczuł łagodny oddech ziemi, zapach lasu. Żadna troska nie trapiła w tym dniu Placydasa. Był najsławniejszym wodzem Trajana. Panował pokój. Była wiosna, a w odległości jednej mili od namiotu rozciągał się wielki las bogaty w zwierzynę. Placydas schwycił radośnie róg myśliwski, zadął weń i szybko się ubrał. Kilku towarzyszy usłyszało dźwięk rogu i pospieszyło za swym wodzem. Była to wesoła, hałaśliwa i roześmiana kompania, która minąwszy równinę wjechała do ciemnego lasu. Porywcze okrzyki mężczyzn, głośne szczekanie psów, czyste tony rogów i uderzenia kopyt o miękką ziemię rozdzierały ciszę wschodzącego dnia.
Nagle wyskoczył jeleń i polowanie się zaczęło. Konie i psy poszły naprzód, pełne zapału do łowów. Za Placydasem rozbrzmiewały okrzyki. Przed nim ptaki sfruwały z gałęzi i różne zwierzęta śmigały po mchu. Placydas nie oglądał się. Jego sfora biegła przed nim przez zarośla i rwące potoki. Placydas przedzierał się za psami. Z rzadka tylko dostrzegał ścigane zwierzę, które za każdym razem znikało mu z oczu. Placydas mógł zdać się na węch swoich psów. Cały czas jechał za nimi konno; oczy uszy i każdy umysł miał wytężony i nie był w stanie wyrzec słowa. Otaczała go cisza. Nagle poczuł, że jest zupełnie sam.
Nie słyszał okrzyków przyjaciół, nie docierały do niego odgłosy psów, koni i rogów. Żadne oko zwierzęce nie zabłysło w zaroślach. Placydas znajdował się z dala od ludzi i zwierząt w najgłębszym lesie. Nieraz już gubił przyjaciół, sam ubijał jelenia, a wieniec przywoził do domu. Dzisiaj jednak okolica, przez którą przejeżdżał była inna. Drogi były mu obce. Przybył do samotnej doliny, usianej szarymi kamiennymi blokami. Tuż przed sobą ujrzał ścigane zwierzę. Był to największy jeleń, jakiego Placydas kiedykolwiek widział. Bez pośpiechu i lęku poruszał się wśród kamieni. Koń Placydasa szedł wolno w jego kierunku, również psy pobiegły tam cicho, z nosami tuż nad ziemią i zatrzymały się, albowiem jeleń przystanął i skierował wzrok ku myśliwemu. Stał nieruchomo jak drzewo. Nagle cała jego postać zalśniła, a pomiędzy potężnymi rogami zajaśniał krzyż. Rozległ się głos „Ja jestem Jezus, którego szukasz nie wiedząc o tym! „
Psy przypadły do ziemi, tuląc łby między łapami, koń pochylił głowę i Placydas zsiadł. Ukląkł i padł twarzą na kamienistą ziemię. A kiedy podniósł oczy, święty jeleń znikł i nikt go więcej nie widział. Placydas wsiadł na konia i zawrócił. Polowanie - przygoda zakończyło się nawróceniem. Placydas ochrzcił się, otrzymał imię Eustachy (Niezłomny) i wkrótce potem zmarł śmiercią męczeńską.

ŻYCIE - ŚMIERĆ - POGRZEB

Umiera ojciec sześciorga dzieci. Od najwcześniejszych lat pracował. W dzieciństwie utracił rodziców. Opiekowali się nim obcy ludzie. Było mu źle, często nie miał co jeść. Mając 14 lat został pomocnikiem u szewca. Nie zarabiał nic, pracował za łyżkę jedzenia. Gdy miał 18 lat pracował jako niewykwalifikowany robotnik przy budowie dróg. Wkrótce założył rodzinę. Starał się być dobrym mężem i ojcem. Starał się dać dzieciom wykształcenie. W domu była bieda, ale nie kradł nigdy, nigdy też nie widziano, żeby był pijany. Umarł. Sąsiadki pokiwały głowami. Żona popłakała. Wytarła łzy fartuchem. Skromny pogrzeb przemknął gdzieś bocznymi ulicami, a na końcu cmentarza wyrosła nowa mogiła.
A oto umiera inny człowiek. Pochodził z zamożnej rodziny. Służył różnym sztandarom. Miał doskonały zmysł orientacyjny i zawsze wcześniej przeczuwał skąd powieje dobry wiatr. Pięknie prawił banały o miłości ku krajowi i ku ludziom. Pracował niewiele, ale tak, że pieniędzy miał dużo. Ludzie sami przychodzili i prosili, aby wziął. To, że czasem mieli łzy w oczach - to ostatecznie nie ma znaczenia. Życie rodzinne bez zarzutu. Żonie przeważnie był wierny. Jedyny syn zajmował świetnie płatne stanowisko. Aż przyszła śmierć. W gazetach wydrukowali sążnisto-łzawe nekrologi. Na wspaniałym pogrzebie wygłosili wzruszające przemówienia. Grób pokryła granitowa płyta.
Zmarł młody człowiek, niespełna 30-letni. Wszyscy w okolicy żałowali go, bo nie tylko był młody, ale też bardzo dobry. Nigdy nie odmówił nikomu pomocy. Sąsiedzi wiedzieli, że opiekował się samotną staruszką, zamieszkałą w tym samym domu. Znajomi pytali: „Dlaczego właśnie on zachorował na raka, a nie inny sąsiad, wiecznie pijany i bijący swą żonę, dzieci. Czy to jest sprawiedliwe?” Co niektórzy zrezygnowani podsumowali: „Zresztą tyle w świecie niesprawiedliwości”. Chrystus wzgardzony, odrzucony, niewinnie skazany na śmierć - zmartwychwstał trzeciego dnia. Dobro zawsze w ostatecznym rozrachunku zwycięża.

OTWARTE SERCE

„Pójdźcie, błogosławieni Ojca mego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata” (Mt 25,34). Wymowną ilustracją tej prawdy jest opis śmierci papieża Innocentego III, wielce zasłużonego dla Kościoła.

Oto do umierającego przychodzi św. Franciszek z Asyżu. Widzi papieża w agonii trawionego lękiem przed zbliżającą się śmiercią, więc pyta: „Ojcze św., powiedz co uczyniłeś w swoim życiu?” - „Wysoko podniosłem autorytet Kościoła - odpowiada papież”. - „To mało - mówi Franciszek - coś jeszcze uczynił?” - „Organizowałem krucjaty, starałem się odbić grób Chrystusa z rąk mahometan” - „To mało, a co poza tym zrobiłeś?” - „Budowałem kościoły, sprowadzałem zakonników”. - „I to jeszcze mało, co więcej uczyniłeś?” Po zmęczonej twarzy papieża spływał pot.

- „Dom mój był zawsze otwarty. Każdy biedny, chory, samotny, wszyscy potrzebujący pomocy mogli przyjść i jeść z mojego stołu. - „To dużo, to bardzo dużo - zawołał św. Franciszek. Ojcze! nie lękaj się śmierci. Bóg czeka cię ze swoją nagrodą”.

„Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych mnieście uczynili” (Mt 25,40).

DESIDERATA

Przechodź spokojnie przez hałas i pośpiech, i pamiętaj, jaki spokój można znaleźć w ciszy. O ile to możliwe, bez wyrzekania się siebie bądź na dobrej stopie ze wszystkimi.

Wypowiadaj swą prawdę jasno i spokojnie i wysłuchaj innych, nawet błądzących i nieświadomych, oni też mają swoją opowieść. Unikaj głośnych i napastliwych, są udręką ducha.

Porównując się z innymi możesz stać się próżny lub zgorzkniały, zawsze bowiem znajdziesz gorszych i lepszych od siebie. Niech twoje osiągnięcia, zarówno jak i plany, będą dla ciebie źródłem radości. Wykonuj swą pracę z sercem, jakkolwiek byłaby skromna; ją posiadasz jedynie w zmiennych kolejach losu.

Bądź ostrożny w tym co robisz, na świecie bowiem pełno oszustwa.
Niech ci to jednak nie zasłoni prawdziwej cnoty. Wielu ludzi dąży do wzniosłych ideałów i wszędzie życie jest pełne heroizmu.

Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia, ani nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań jest ona wieczna jak trawa.

Przyjmuj spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby cię mogła osłonić w nagłym nieszczęściu. Nie dręcz się tworami wyobraźni. Wiele obaw rodzi się ze znużenia i samotności. Obok zdrowej dyscypliny bądź dla siebie łagodny.

Jesteś dzieckiem wszechświata nie mniej niż drzewa i gwiazdy. Masz prawo być tutaj. I czy to jest dla ciebie jasne czy nie, wszechświat jest bez wątpienia na dobrej drodze.

Tak więc żyj w zgodzie z Bogiem, czymkolwiek się trudzisz i jakiekolwiek są twoje pragnienia.

W zgiełku i pomieszaniu życia zachowaj spokój w duszy. Przy całej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to piękny świat. Bądź uważny. Dąż do szczęścia.

(Anonimowy tekst znaleziony w starym kościele św. Pawła w Baltimore-1692)

NA GODZINĘ PRZED ŚMIERCIĄ

Do proboszcza zgłasza się parafianka, religijna kobieta z niepokojem i prośbą, by przybył jak najszybciej do umierającego. - „Któż to taki” - pyta ksiądz. Okazuje się, że to mężczyzna sześćdziesięcioletni, samotny i kompletnie niewierzący. Trzeba jednak próbować przemówić mu do serca w tej ostatniej godzinie. Kapłan przybywa do umierającego, niestety jest już za późno. Chory jest nieprzytomny, lada moment może umrzeć. Duszpasterz wiedziony tajemnym, Bożym natchnieniem nagle zdejmuje z szyi medalik i zawiesza go choremu. I oto staje się dziwna rzecz. Obecni słyszą tajemniczy dialog. Chory zaczyna mówić jakby do swej matki, dawno już zmarłej: „Przyszłaś do mnie, mamo. Pamiętam, tak dobrze pamiętam jak zawiozłaś mnie jako dziecko na Jasną Górę. Mówiłaś mi wtedy, że jesteś chora na gruźlicę, że wkrótce umrzesz, dlatego oddajesz mnie pod opiekę Matki Boskiej. Założyłaś mi medalik na szyję i poleciłaś nosić go stale. Niestety, mamo, zrzuciłem później medalik, bo utraciłem wiarę, życie całe prowadziłem bez Boga. Ale Ty przychodzisz teraz do mnie”. W tym momencie spogląda przytomnie na kapłana i prosi o pojednanie z Bogiem. Wyspowiadał się po raz drugi i ostatni w życiu. Matka Boża nie zapomniała o prośbie ziemskiej mamy. Tego człowieka przyprowadziła do Chrystusa na godzinę przed śmiercią.

KTOŚ BLISKI

Historia Elżbiety jest dość banalna i smutna. Dowodzi, że człowiek tak często nie może sobie sam poradzić z własnymi problemami.
Bardzo wcześnie straciła matkę, jedyną ukochaną przyjaciółkę i powierniczkę. Zdawała wówczas maturę, kiedy mama umarła po długich i ciężkich cierpieniach. Zabrakło jej w najmniej odpowiedniej dla dziewczyny chwili. Została sama ze świadomością odpowiedzialności za młodszą siostrę. Ojciec, człowiek dobry i kochający córki, coraz częściej nadużywał alkoholu, choć zajmował bardzo poważne stanowisko. W końcu przestał dbać o dom, mało troszczył się o dzieci. Dobrze, że była babcia, która trzymała pieczę nad wszystkim.
Elżbieta wcześnie musiała być samodzielną, choć nikt jej tego nie uczył. Rozpoczęła studia. Na czwartym roku wyszła za mąż za chłopca, którego znała od lat. Jak się wkrótce okazało, jeszcze zbyt mało. Na świat przyszła córka. Wychowywała ją babcia, do której matka przyprowadzała dziecko idąc do pracy. Mąż raczej nie zajmował się małą, nie pomagał też w domu. W małżeństwie zaczynało się dziać coraz gorzej. Mąż robił awantury. Pracował w kopalni i nieźle zarabiał. Cóż z tego - większość pieniędzy szła na wódkę. W domu bywał rzadko. Nie dał się namówić na leczenie. Był to potworny okres w życiu Elżbiety. A tak marzyła o szczęśliwym i spokojnym domu. Kosztowało ją to wiele zdrowia, wylądowała na trzy miesiące w szpitalu. Wciąż rozmyślała, jak ma postąpić. W domu ciągle działy się rzeczy trudne do opisania, a dziecko wzrastało w atmosferze strachu i zagrożenia. Często uciekały do ojca Elżbiety. Ona sama stwierdziła, że nic już nie wskóra i była pełna najczarniejszych samobójczych myśli. Ale miała przecież Magdę. Postanowiła, że... lepiej niech wcale nie ma ojca niż miałoby się to skończyć tragedią. Każda kolejna sprawa rozwodowa w sądzie była koszmarem. Mężowi przychodziło wszystko bardzo lekko, nie okazywał żadnej skruchy. Zostały same z córką. Wydawało się, że nareszcie przyjdzie spokój i równowaga. Nic bardziej mylącego. Elżbieta tak bardzo chciała sobie „poradzić”, a „szło” niedobrze. Wciąż była rozdrażniona, zagubiona, pogłębiała się jej nieśmiałość i nieudolność w sprawach życiowych. Potrafiła radzić innym, a jej samej nic nie wychodziło. Żyła z dnia na dzień. Sobą była w pracy, a w domu „rozklejała” się, była rozgoryczona nieuświadomionym poczuciem winy. Nie mogła się z tego otrząsnąć. Często całymi nocami płakała. Modlitwa nie pomagała. Czas upływał, a wszystko dookoła utwierdzało ją w przekonaniu, że nic już dobrego jej nie spotka. Oczywiście zajmowała się wychowaniem dziecka, ale w okresie załamań nie okazywała w tym względzie zbyt wiele cierpliwości. Wydawało się, że wszyscy i wszystko są przeciwko niej. W „środku” stale była „rozbita”. Mąż z początku płacił przysądzone alimenty, potem rzucił pracę i przestał świadczyć na rzecz dziecka. Próbowała ściągnąć pieniądze przez komornika. Bez skutku!
Po dwóch latach od rozwodu zainteresowała się pewnym mężczyzną, ojcem jednego z uczniów klasy, której była wychowawczynią. Zaczęli się spotykać, ale szybko wyszło na jaw, że nie miał uczciwych zamiarów.
Od tej pory Elżbieta z dużą rezerwą podchodzi do mężczyzn, unika ich towarzystwa. Podziwia koleżanki i zazdrości im, że umiały sobie znaleźć opiekuńczych mężów i mają szczęśliwe rodziny.
Kolejnym ciosem była śmierć babci, podpory i przyjaciela - mądrego, dobrego i doświadczonego. Została sama z córką.
Wszyscy wokoło powtarzają, że Elżbieta ułoży sobie osobiste życie. Ona już w to nie wierzy. Mówi, że chyba urodziła się w nieodpowiedniej epoce. Całą miłość i czułość przelała na dziecko. Swoją przyszłość widzi w czarnych barwach, bo - jak twierdzi - nie ma jej na kim oprzeć.
Często zadaje sobie pytanie, czemu właśnie ją spotkały wszystkie te przeżycia. Dlaczego osoba tak niezaradna życiowo jak ona została poddana ciężkim próbom losu? Brutalność dnia powszedniego utwierdza ją w przekonaniu, że nic dobrego jej nie spotka. Może zabrzmi to naiwnie, ale ona, ta, co miała być samodzielna, nie ma na tyle siły, aby samotnie dalej borykać się z życiem. Boi się tej samotności. Tak bardzo chciałaby mieć przy sobie kogoś bliskiego, oddanego i wiernego. Czuje się pokrzywdzona, bo przecież wpojono jej, że musi zdobyć niezależność. A teraz? Nie wie jak dalej żyć, aby nie sprzeciwiać się boskim prawom życia, aby jej istnienie nabrało sensu.
Wie, że w którymś momencie przeholowała, była zbyt dumna, zbyt zarozumiała i zbyt pewna, że sobie sama poradzi. „Odwróciłam się od Boga uznając, że jest niesprawiedliwy, bo spotykają mnie tylko zawody, nieszczęścia i przykrości”.
Tak bardzo szuka KOGOŚ BLISKIEGO!

GDZIE JEST NIEBO

Po ciężkim wypadku karetka wiozła do szpitala małego chłopca. Był to malec zupełnie samotny. Miał jedynego przyjaciela - zgorzkniałego i rozgoryczonego życiem, światem i ludźmi - człowieka niewierzącego.

Pewnego dnia, kiedy ów przyjaciel przyszedł odwiedzić chłopca w szpitalu, ujrzał niechybne znaki bliskiej śmierci. Starał się go pocieszyć.

- Niedługo znowu będziesz sprzedawał gazety!

- O nie! Nie chcę tu być już dłużej. Nie będę żył i wiem o tym. Ale po zmartwychwstaniu zobaczę Jezusa jako jeden z pierwszych.

Wtedy coś wstrząsnęło mężczyzną, który ze łzami w oczach zapytał:

- A czy jesteś tego pewien, że Jezus tam będzie?

- Oczywiście! Gdzie jest Jezus, tam jest niebo.

CO CZYNI CZŁOWIEKA SAMOTNYM?

Ziarno pszenicy ukryło się w stodole.
Nie chciało, aby je zasiać.
Nie chciało umrzeć.
Nie chciało się poświęcić.
Chciało uratować swoje życie.
Nie chciało być chlebem. Nie pojawiło się na stole.
Nie zostało pobłogosławione ani podzielone.
Nie dało życia.
Nie podarowało radości.
Pewnego dnia przyszedł rolnik.
Razem z kurzem stodoły wymiótł również i ziarno.

NIE BYŁ SAM

W 1987 roku został porwany jako zakładnik przez terrorystów islamskich Amerykanin, wykładowca Uniwersytetu w Bejrucie. Od razu został zamknięty w ciemnym pomieszczeniu. Żadnej wizyty, żadnego towarzystwa. Jedynym kontaktem z ludźmi był posiłek podawany mu bez słowa, raz dziennie, a od czasu do czasu badawcze oko strażnika, którego obecności można się było domyślić po dźwięku otwieranego judasza. Strażnik przychodził sprawdzać przestrzegania przepisów. Więźniowi nie wolno było kłaść się na sienniku przed godziną gaszenia światła, pod groźbą poważnych kar. Ani książki, ani ołówka, ani papieru, ani pracy, ani rozrywki. W samotności tej myślał, że zwariuje podczas nie kończących się dni i nocy. Po jakimś czasie jednak odkrył obecność na dnie swego serca... W głodzie ciała i ducha odnalazł modlitwy z dzieciństwa, przywrócił pamięci wersety Ewangelii, słowa Mszy, o których myślał, że są zapomniane. Każdego dnia odnajdywał ich więcej i powoli je powtarzał na nowo. Przedłużał te chwile łaski. Nie był już sam i w ten sposób „przetrzymał”, a także pogłębił się. Kiedy wyszedł stamtąd po upływie 4 lat, był innym człowiekiem, bardziej człowiekiem, a jednocześnie chrześcijaninem.

NIOSĄCY NADZIEJĘ

Ojciec Bogdana zawsze mówił: „Bóg dał ci dwie ręce, radź sobie”. No i Bogdan pracował rękami, to znaczy ciągle bił, czasami tak, że płynęła krew. Zdarzały mu się nie kontrolowane ataki agresji, kiedy, nie wiedzieć czemu, rzucał się z pięściami na obcych ludzi. Był prostym człowiekiem. Słownik miał ubogi. Kiedy nie umiał wyrazić czegoś słowami, robił to... pięściami. Nie potrafił siedzieć i rozmawiać z ludźmi, nie umiał nawet słuchać. Za to jego - wszyscy słuchali, bo się bali.
Po zawodówce rozpoczął pracę. Większość czasu spędzał w delegacjach. Handlował złotem, kradł. Miał wszystko: pieniądze, dziewczyny, alkohol, posłuch i fart - nigdy nie wpadł. Kumple szli siedzieć, a on zawsze był na wierzchu. Był „szczęśliwy”. Wziął się za poważniejsze sprawy. Napady.
Bogdan lubił muzykę, więc wybrał się na koncert zespołu muzycznego z Kanady. Grali tradycyjną amerykańską muzykę religijną. Przez kilka dni po koncercie nie wychodził z domu. Czuł straszną pustkę wokół siebie. Był samotny jak nigdy.
Któregoś wieczora zapłakał. Płakał pierwszy raz w życiu. Nie zdarzyło mu się to nawet w dzieciństwie, kiedy tłukli go rodzice. Tak zasnął.
Kiedy rano się obudził, poczuł, że tej nocy stało się coś niezwykłego. Jakiś pokój zapanował w jego sercu. Pożyczył Biblię i zaczął czytać. Poszedł do kolegów. Powiedział im, że poznał Chrystusa, że już tak żyć nie będzie i że ich życie też może się zmienić. Mówili, że zwariował, śmiali się, kpili, wytrącali Pismo święte z rąk, poszturchiwali. Czasami jednak słuchali. Koledzy kusili go wódką - odmawiał. Bóg wcale nie kruszył kieliszków w jego rękach, po prostu nie ciągnęło go do alkoholu. To wszystko przyszło bez jego wysiłku.
Z dawnych ofiar przeprosił, kogo mógł. Do niektórych chodził kilka razy. Jeden mężczyzna twierdził, że Bogdan go z kimś pomylił, ale Bogdan dobrze pamięta: szedł za nim do domu i pod drzwiami napadł, pobił i obrabował. Teraz chciał oddać mu te pieniądze, ale ów człowiek ich nie przyjął, dostał więc kieszonkową Ewangelię.
Teraz pracuje w kopalni, mieszka w hotelu robotniczym. Dziwi się postępowaniu ludzi mieszkających w hotelu, bo przecież prawie wszyscy oni chodzą do kościoła.
Większość wolnego czasu spędza „na melinach”, wśród ludzi, którzy są na samym dnie, nie wstają ze swoich barłogów, tylko piją i czekają na śmierć. Kiedyś wpadał tam, żeby się napić, teraz mówi im o Chrystusie. Nie jest misjonarzem - jak podkreśla - tylko sługą, który niesie nieszczęśnikom nadzieję.

DAR Z SIEBIE

Austriacki poeta, Rainer Maria Rilke (1875-1926) w „Listach do młodego poety” pisze, że miłość do drugiego człowieka jest najtrudniejszą próbą. Daje najważniejsze świadectwo o nas samych. To dlatego najmłodsi, nowi w każdej dziedzinie, nie umieją jeszcze kochać i muszą się tego uczyć. Każde terminowanie jest jakby czasem klauzury. Toteż dla tego, kto kocha, miłość jest długo, aż do pełni jego życia coraz intensywniejszą i głębszą samotnością. Miłość na początku nie jest oddaniem się, zjednoczeniem się z osobą kochaną. To sposobność do dojrzewania, kształtowania się, stawania się dla niej światem. W początkach miłości zakochani powinni widzieć tylko zobowiązanie do pracy nad sobą. Jeszcze czas na zatracenie się w kimś drugim, oddanie się mu, to wszystkie rodzaje jednoczenia się. Muszą najpierw długo gromadzić skarby. Dar z siebie jest spełnieniem.

Człowiek w potrzebie


PODZIELONE SERCE

Mężczyzna bez nóg siedział na chodniku i wyciągał rękę, prosząc przechodzących obok niego ludzi o jałmużnę. Większość przechodniów nie zwracała na niego uwagi. Jeden zatrzymał się i powiedział:

- Chętnie bym coś ofiarował. Ale jak na złość nie mam ani grosza przy sobie.

Na to kaleka uśmiechnął się i odparł:

- Dałeś mi coś więcej niż pieniądze. Ofiarowałeś mi swoje serce.

BĄDŹMY GOTOWI

Wiktor Hugo (1802-85) w powieści „Ostatni dzień skazańca” opisuje odwiedziny kapelana więziennego w celi śmierci: „Wszedł starzec siwowłosy w brązowym palcie. Rozchylił poły palta. Zobaczyłem sutannę, wyłogi. Był to ksiądz, jałmużnik więzienny. Usiadł naprzeciw mnie...

- Mój synu - powiedział - czy jesteś przygotowany? Odpowiedziałem mu słabym głosem:

- Nie jestem przygotowany, ale jestem gotów...”

O DWÓCH BRACIACH
(prawie przypowieść)

Jezus mówił tłumom wiele w przypowieściach, a bez przypowieści nic im nie mówił. Tak więc mógł też pewnego dnia przedłożyć im tę przypowieść o dwóch braciach:

Królestwo niebieskie podobne jest do dwóch braci, którzy żyli w pokoju i radości, dopóki Bóg ich nie wezwał, aby poszli za Jezusem i stali się Jego uczniami.

Starszy odpowiedział ochoczym sercem na wezwanie Pana, aczkolwiek musiał opuścić swoją rodzinę i wyrwać się z objęć dziewczyny, którą kochał i chciał pojąć za żonę. W końcu udał się do dalekiego kraju, gdzie spędził swe życie w służbie najbiedniejszym z biednych. Gdy w owej krainie wybuchło prześladowanie chrześcijan, pojmało go, niesprawiedliwie osądzono, skatowano i zabito.

Wówczas rzekł mu Pan: Dobrze, sługo dobry i wierny! Twoją służbą zarobiłeś tysiąc talentów; w nagrodę dam ci miliard, miliard talentów: wejdź do radości Pana swego!

Odpowiedź młodszego brata na wezwanie Pana nie była aż tak wspaniałomyślna. Postanowił bowiem zignorować to wezwanie i dalej robić swoje. A więc pojął za żonę dziewczynę, którą kochał. Długie lata żyli szczęśliwie, dobrze im się powodziło, cieszyli się bogactwem i sławą. A on dbał o żonę i dzieci, od czasu do czasu dawał jałmużnę ubogim, posyłał też starszemu bratu jakąś niewielką sumę pieniędzy.
A gdy przyszła i na niego pora odejścia z tego świata, rzekł mu Pan: Dobrze, sługo dobry i wierny! Twoją służbą zarobiłeś dziesięć talentów; w nagrodę dam ci miliard, miliard talentów: wejdź do radości Pana swego!

Starszy brat był zaskoczony, gdy dowiedział się, że jego młodszy brat otrzymał taką samą nagrodę jak on. Ale cieszył się razem z nim. I rzekł: Panie, gdy teraz wiem to, co wiem, gdybym się jeszcze raz narodził i jeszcze raz miałbym przeżyć moje życie, poszedłbym tą samą drogą, którą szedłem za Tobą.

O FRYZJERZE I PUSTELNIKU

Stary, świątobliwy pustelnik wybrał się pewnego razu na pielgrzymkę do świętego miejsca.. Po drodze wstąpił do fryzjera, aby skorzystać z jego usług. Fryzjer golił akurat jakiegoś bogatego młodzieńca, ale zobaczywszy pustelnika, natychmiast zajął się jego głową i brodą. A na koniec, nie dosyć, że nie wziął żadnej zapłaty, to jeszcze dał mu nawet niewielką jałmużnę.

Pustelnik był tym tak wzruszony, iż postanowił oddać fryzjerowi wszystko, co tego dnia otrzyma ewentualnie w darze.

I oto zdarzyło się, że jakiś bogaty pielgrzym przyszedł do pustelnika i ofiarował mu sakiewkę pełną złota. Pod wieczór pośpieszył pustelnik do fryzjera i chciał mu wręczyć owo złoto.

- Co? Ty chcesz być świętym mężem? - grzmiał mistrz grzebienia i nożyc - I nie wstydzisz się płacić za posługę miłości?!

O ŻEBRANIU

Pewna kobieta z dobrego domu zakochała się w żebraku, który przychodził do niej po jałmużnę.
- Ożenię się z tobą - oświadczył jej żebrak - ale musisz przez rok po naszym ślubie razem ze mną żebrać. Potem obiecuję znaleźć sobie inne zajęcie.

- Ale jakże ja mogę żebrać? - krzyknęła oblubienica.

- umrę ze wstydu, bo tu mnie wszyscy znają.

- Nic nie szkodzi - powiedział narzeczony - pojedziemy do innego miasta, gdzie cię nikt nie zna.

Zawarli więc związek małżeński i przez cały rok chodzili od drzwi do drzwi, prosząc o jałmużnę. Gdy minął rok, mąż oświadczył żonie:

- Dziś o czwartej mija dokładnie pierwsza rocznica naszego ślubu.

Gdy wybiła czwarta, żebrak powiedział:

- Teraz minął termin naszej umowy. Teraz kończymy z żebraniną raz na zawsze.

A żona na to:

- Dobrze dobrze, ale najpierw skończymy jeszcze te domy do rogu!

O ZŁOTYCH MONETACH

Słynnemu rabinowi wręczył kiedyś pewien bogaty zwolennik sakiewkę pełną złotych monet.

- Dużo masz jeszcze takich pieniążków? - zapytał mistrz.

- O, tak, bardzo wiele - brzmiała odpowiedź.

- Zależy ci bardzo na nich? - dopytywał się rabbi.

- Bardzo mi zależy - odpowiedział dobrodziej.

- W takim razie musisz i te ofiarowane mi monety zatrzymać - zdecydował święty mąż - bo ty je bardziej potrzebujesz niż ja; ja bowiem niczego nie mam i niczego nie pragnę, jestem bardziej bogaty niż ty.

O KROWIE, CO WSTĄPIŁA DO NIEBA

Pewien biedny i pobożny Żyd, którego głównym źródłem utrzymania była krowa, miał w zwyczaju odkładać każdego tygodnia trochę pieniędzy (uzyskanych ze sprzedaży mleka), aby rozdać je między ubogich: Chciał, aby i ci mogli godnie świętować szabat.

Któregoś dnia jednak (nie wiadomo, czy cena mleka poszła w dół, czy krowa dawała mniej mleka) zabrakło pieniędzy na jałmużnę dla biednych. Biedny Żyd bez najmniejszego wahania zabił wtedy krowę i biednych obdzielił tego dnia mięsem, zamiast pieniędzmi.

Kiedy następnego ranka jego żona chciała doić krowę, ze zgrozą stwierdziła, że bydlęcia nigdzie nie ma. Więc pobiegła do męża ze skargą, że krowa uciekła.

Pobożny Żyd sprostował ze stoickim spokojem: - Nie, nie uciekła. Ona wstąpiła do nieba!

O OBIEGU RADOŚCI

Pewnego niedzielnego popołudnia zjawił się na furcie klasztornej znajomy gospodarz z dorodnym winogronem w ręku. Niech brat zgadnie - zagadnął furtiana - komu chcę tym winogronem sprawić radość.

- Może przeorowi, albo któremuś z zakonników - odparł po namyśle braciszek.

- Bratu!

- Mnie?! - zakonnik poczerwieniał z radości. - Pan rzeczywiście mnie to chce podarować!

- Widzi brat - wyjaśnia uszczęśliwiony wieśniak - często tu przychodzę na pogawędkę i po radę, dlaczego nie miałbym i bratu sprawić radości!

Furtian wziął z podziękowaniem soczysty owoc, ale odłożył go na bok, bo żal mu było coś uszczknąć z tego pięknego grona. Na wieczór przyszła mu myśl, żeby otrzymane winogrono ofiarować przeorowi. Ucieszy się na pewno takim darem - upewnił się w duchu.

I tak winogrono powędrowało do przeora, od przeora do ojca kustosza, od kustosza do chorego na infirmerii itd. itd. W końcu któryś z zakonników przynosi winogrono na furtę, aby braciszkowi w „służbie za okienkiem” zrobić tym radość. Ten ostatni nie wiedział oczywiście, że winogrono tutaj zaczęło swoje „wędrowanie”. W ten sposób zamknął się obieg, obieg radości.

O OPATRZNOŚCI W ŁODZIACH

Ksiądz siedział przy biurku przy oknie i przygotowywał właśnie niedzielne kazanie o Opatrzności; gdy usłyszał niespodziewanie jakiś potężny huk. To pękła tama na rzece i masy wody popłynęły na miasto. Wybuchła panika.

Kapłan widząc, jak ulice zalewa woda, wystraszył się, ale pomyślał sobie: akurat teraz, gdy pracuję nad kazaniem o. Opatrzności, mam okazję sprawdzić to, o czym chcę mówić; nie będę uciekał, zostanę tutaj, ufając Opatrzności, że mnie wyratuje.

Gdy woda dosięgła okna, podjechała łódź i ludzie nawoływali swego pasterza, aby skorzystał z „podwody”. Ale proboszcz tłumaczył, że ufa Bożej Opatrzności... że wierzy, iż go Bóg wyratuje.
Woda jednak nie chciała czekać i zalała w tym czasie wszystkie pomieszczenia. Ksiądz uciekł na dach. I znów podpłynęła łódź pełna ludzi. I znów ludzie błagali go, aby wsiadł. Ale ten odmówił kategorycznie.
Gdy woda osiągnęła i tę wysokość, proboszcz musiał uciekać jeszcze wyżej: na dzwonnicę. Tym razem podjechała motorówka z policjantem. Stróż porządku publicznego apelował również o to samo: aby wsiąść do łodzi. Ale mąż Boży odparł ze stoickim spokojem: - Dziękuję panu, ja zaufałem Bogu, a On mnie nie opuści.

Przyszła jeszcze większa fala i ksiądz się utopił. Zjawiwszy się w niebie, natychmiast poszedł do Pana Boga z wyrzutem:

- Zaufałem Ci, Boże, a Ty nic nie zrobiłeś, aby mnie uratować!

- Jak to nic - zdziwił się Pan - wystałem ci przecież trzy łodzie.

O WYWIADZIE Z MATKĄ TERESĄ

Kiedyś w czasie telewizyjnego wywiadu „na żywo” Matka Teresa została zaatakowana przez jakiegoś butnego dziennikarzynę:

- Siostra kocha biednych-to wspaniale. Ale jak to jest z tym całym bogactwem Watykanu i Kościoła?

Reakcja Matki Teresy była typowa dla niej. Najpierw popatrzyła pytającemu prosto w oczy, a potem powiedziała:

- Pan musi być nieszczęśliwy. Coś pana przeraża. Brakuje panu spokoju serca.

Dziennikarz zmieszał się i stracił fason. A zakonnica ciągnęła dalej:

- Pan powinien wierzyć!

- A skąd mam wziąć wiarę?

- Trzeba się o nią modlić.

- Ja nie potrafię się modlić.

- W takim razie będę to robiła za pana - zaproponowała Matka Teresa - ale niech pan spróbuje dawać ludziom przynajmniej uśmiech. Uśmiech wnosi w nasze życie jakąś cząstkę Bożej rzeczywistości.

O POSŁUGIWANIU ŻEBRAKOM

W pewnym miasteczku hiszpańskim jest taki hotel, którego właścicielem i szefem jest niejaki Don Emanuel. Hotel to szczególny, bo każdego popołudnia cały personel na czele z dyrektorem obsługuje zebranych żebraków: Obsługiwani są tak, jakby należeli do najbardziej wykwintnego towarzystwa. Sam Don Emanuel doradza w wyborze potraw, pyta o życzenia i dogląda jakości obsługi i dań. Po posiłku goście rozchodzą się swoimi drogami.

Don Emanuel wie dobrze, dlaczego ta codzienna nadzwyczajna ceremonia. Otóż w czasie wojny domowej został niewinnie skazany na śmierć. Stał już pod ścianą, pluton egzekucyjny wycelował już w niego broń, gdy - nagle, jak z jasnego nieba - zjawił się jakiś żebrak i zaczął usilnie i gwałtownie przekonywać żołnierzy, aby nie strzelali. Ci rzeczywiście odstąpili od swego zamiaru.

Don Emanuel nigdy więcej już nie widział swego wybawiciela, nigdy też nie dowiedział się, kim był ten nieznajomy. Postanowił więc nie tylko karmić wszystkich biednych w tym miasteczku, lecz także robić to z szacunkiem.

Na pytanie, czy musi to być każdego dnia, czy to nie przesada, czy nie wystarczyłoby np. raz w miesiącu albo raz w roku, w rocznicę uratowania... odpowiada zawsze:

- Czyż Bóg ofiarował mi życie tylko na jeden dzięń w roku? Nie, dzień za dniem otrzymuję życie przez tego nędzarza, który nawet nie próbował odebrać ode mnie zasłużonego podziękowania i wynagrodzenia. Myślę, że za taki dar nie mogę się niczym tak naprawdę odwdzięczyć.

O MŁOTKU

Pewien pan domu chciał powiesić sobie nowy obraz. Był już w posiadaniu gwoździa, ale brakowało mu jeszcze młotka. Wiedział, że sąsiad ma ten sprzęt, więc postanowił od niego pożyczyć.

Ale w tym momencie ogarnęło go zwątpienie: Co to będzie, gdy sąsiad nie zechce mi pożyczyć owego młotka? Wczoraj już mnie tak jakoś niedbale pozdrowił na klatce schodowej. Może się śpieszył, a może tylko pośpiechem chciał zakryć swoją niechęć do mnie? Może ma jakieś urazy do mnie? Ale co to może być? To muszą być czyste urojenia. Jeżeli ktoś chciałby ode mnie pożyczyć jakieś narzędzie; dałbym mu natychmiast. A dlaczego on nie chce tego zrobić? Jak można być takim „nieużytkiem”? I na dodatek wydaje mu się, że jestem zależny od niego. Po prostu dlatego tylko, że on posiada akurat ten głupi młotek, którego ja potrzebuję... tego już za dużo...

I pan domu wypada z mieszkania jak furiat, dzwoni do sąsiada. Sąsiad otwiera drzwi i zanim zdążył powiedzieć „dzień dobry”, ten na niego z krzykiem: - Ty chamie, udław się tym swoim młotkiem!

O JAŁMUŻNIE I ROZTROPNOŚCI

Opowiada Plutarch, że Diogenes - ten oryginał z beczki - pewnego dnia prosił marmurowy posąg o jałmużnę. Naturalnie nie otrzymał ani grosza, a mimo to prosił natarczywie dalej.

- Czyż to nie strata czasu? - zagadnął go jakiś przechodzień.

- Nie, to nie jest strata czasu - odparł filozof - przyzwyczajam się w ten sposób do znoszenia odmowy.

O JAŁMUŻNIE Z WŁASNEJ KIESZENI

Opowiadano o Beniaminie Sprawiedliwym (zarządzającym pieniędzmi przeznaczonymi na jałmużnę); że pewnego razu - gdy kasa świeciła pustkami - przyszła kobieta z prośbą o pomoc.

- Niestety, w kasie nie ma ani grosza - odpowiedział „kasjer”.

- Rabbi, jeśli mnie nie wspomożesz, umrze matka i jej siedmioro dzieci - błagała żebraczka.

Rabbi dał jej solidną jałmużnę z własnej kieszeni. Po pewnym czasie zachorował śmiertelnie. I wtedy aniołowie wstawili się za nim u Boga, mówiąc: Powiedziałeś Panie sam, że kto ratuje jedno życie, to jakby ratował cały świat; a oto Beniamin, który uratował kobietę i siedmioro dzieci, mą umrzeć przeżywszy tak niewiele lat

Pan Bóg podarł natychmiast wyrok. Mówią, że dodał mu jeszcze dwadzieścia dwa lata życia.

O DWÓCH ŻEBRAKACH

Dwóch sprytnych żebraków dotarło „za chlebem” nawet do króla. Ten za każdym razem obdarowywał ich hojną jałmużną. Pierwszy z żebraków dziękował wciąż królowi za jego serce i wspaniałomyślność; drugi natomiast dziękował zawsze Bogu za to, że obdarzył króla taką władzą i takimi środkami, iż może on pomagać swoim podwładnym. Postawa ta nie podobała sił monarsze.

Pewnego razu kazał więc upiec dwa jednakowe chleby i do jednego włożyć parę drogich kamieni, które miały być osobistym podarkiem i nagrodą dla tego, który chwalił króla. Ten co chwalił Boga, miał otrzymać zwykły bochenek.

Piekarz zrobił, jak król przykazał. Stało się jednak inaczej: gdy żebracy opuścili pałac, „król-chwalca” zauważył że jego bochenek ma podejrzany ciężar. Myśląc więc, że jest źle wypieczony, wymienił się chytrze z kolegą. Oczywiście, że gdy ten znalazł hojny dar, podziękował serdecznie Bogu, iż w ten niespodziewany sposób uwolnił go od żebrania.

O BIEDZIE I SREBRNYM ŚWIECZNIKU

Pewnego dnia bogaty kupiec odwiedził swego brata, rabina - żyjącego bardzo biednie. Tak biednie, że nawet - jako pierwszy mąż w gminie - nie miał „prawdziwego” świecznika, tylko jakąś atrapę z gliny. Nic nie szkodzi - tłumaczył rabbi - światło jest takie samo. Bogaty brat chcąc jakoś dodać blasku mieszkaniu sługi Bożego, zostawił na pożegnanie srebrny świecznik. Jakież było jego zaskoczenie, gdy przy następnej wizycie okazało się, że świecznik oddany został w zastaw, bo potrzebne były pieniądze na jałmużnę.

Widząc zdziwioną minę brata, rabin wyjaśnił: - Wolę, aby było tak, że w domu jestem ja, a moje srebro gdzie indziej, niż odwrotnie: moje srebro w domu, a ja poza domem.

O ŻEBRAKU I KOPIEJCE

Na chodniku ruchliwej ulicy siedzi żebrak w łachmanach i prosi o jałmużnę i wsparcie. Nikt nie zwraca na niego najmniejszej uwagi. Tylko jeden przechodzień zatrzymał się i powiedział:

- Dałbym ci coś chętnie, ale właśnie zauważyłem, że w kieszeni nie mam ani kopiejki.

- Tyś dał mi więcej niż jedną kopiejkę - odpowiedział biedak - ty ofiarowałeś mi kawałek twojego serca.

Sukces


CO BĘDZIE TO BĘDZIE

Marcin traktował studia mało poważnie. Czekał przecież na niego jeden z doskonale prosperujących warsztatów samochodowych ojca. Jednak uważał, że na robienie pieniędzy ma czas, teraz wolał je wydawać i bawić się.
Na dyskotece poznał Sylwię. Zrobiła na nim wrażenie. Po kilku spotkaniach „zgrani” byli nie tylko w tańcu. Nigdy nie zapraszała go do swego domu, tłumacząc to pruderyjnością matki. Za to wiele opowiadała o ojcu, spędzającym czas na zachodnich placówkach. Sylwia miała zwyczaj znikania i nagłego pojawiania się. Kiedyś Marcin chciał ją zabrać na przyjęcie. Podjechał pod kamienicę, w której mieszkała. Ku jego zdziwieniu drzwi otworzyła nie elegancka, wielka dama, jak opisywała swą matkę dziewczyna, lecz zabiedzona kobiecina.
Wreszcie pojawiła się Sylwia. Na widok chłopaka zaniemówiła z przerażenia, lecz szybko opanowała sytuację. Tłumaczyła swe kłamstwo miłością.
- Bałam się, że gdy dowiesz się prawdy o mojej rodzinie, rzucisz mnie. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.
Marcin był już tak omotany, że uwierzył we wszystko. Stać go było na drogie prezenty, kupił dziewczynie nawet futro. Nie przewidział tylko, że na to futerko chciała skusić zupełnie innego pana.
Sylwii marzyło się zawodowstwo w biznesie rozrywkowym. Ruszyła w trasę po całej Polsce. Za nią „zakochany” Marcin. Skutki okazały się dla tego ostatniego opłakane - zawalił rok studiów. Wówczas ojciec postawił sprawę jasno: albo powtarza rok i kończy studia, albo od jutra, skoro świt, stawia się w pracy. Z dwojga złego wybrał studia.
Na roku poznał Hanię. Była wesoła, koleżeńska, bezpośrednia, normalna. I właśnie ta normalność najbardziej spodobała się Marcinowi, zmęczonemu burzliwą znajomością z Sylwią. Z Hanią mógł rozmawiać godzinami, mieli wspólne zainteresowania. Dziewczynie również nie był obojętny. Uczucie kwitło do czasu, gdy na horyzoncie znów pojawiła się Sylwia. Na powrót omotała chłopaka. Hanka nie potrafiła walczyć z wyrafinowaną rywalką. Pogodziła się już ze stratą ukochanego, gdy ten znów do niej wrócił. Odejścia i powroty. Powroty i odejścia. Trwało to dwa lata. W końcu Hania kazała mu się zdecydować.
- Albo ona, albo ja. Już tego dłużej nie wytrzymam. Wybierz w końcu jedną z nas! Kocham ciebie, ale mam tego wszystkiego dość!
Wybrał Sylwię. Hanka - po studiach - wróciła do rodzinnego miasteczka. Wówczas okazało się, że jest w ciąży. Była jednak zbyt ambitna, aby poinformować o tym fakcie Marcina. Postanowiła urodzić dziecko i samotnie je wychować. Chłopiec chował się dobrze, jego mama odnosiła sukcesy zawodowe. Kiedy malec skończył cztery lata, zaproponowano jej pracę w Warszawie. Mając już dość złośliwych uwag sąsiadek, pytających o tatusia, i licząc na to, iż w wielkim mieście nikt nie będzie małemu wypominał braku ojca, przyjęła propozycję pracy.
Tymczasem Marcin nadal tkwił w zaklętym kręgu przyciągań i odpychań Sylwii. Przeżył kilka romansów, darował wiele zdrad. Była niczym worek bez dna. Potrafiła przepuścić każdą sumę. A on nie umiał odmówić niczego. Kiedy odchodziła, był wręcz chory, nie potrafił się skupić, pracować. Gdy wracała - wybaczał jej wszystko.
Tym razem rozstanie z Sylwią trwało dłużej niż zwykle. Bawiła w Szwecji. Pewnego dnia spotkał koleżankę ze studiów. W czasie rozmowy ta oświadczyła zaskoczonemu chłopakowi, iż jest ojcem pięcioletniego Piotrusia. Jeszcze tego samego dnia pojechał do mieszkania Hanki. Nie wiedział, jak ona go przyjmie, jak zareaguje mały na widok nie znanego dotąd ojca.
- Dlaczego mi nic nie powiedziałaś - spytał od progu zaskoczoną tą niespodziewaną wizytą dziewczynę.
- Przecież niczego by to nie zmieniło. Kochałeś tamtą.
- Nie jestem tego taki pewny.
Syn był oczarowany ojcem. Ojciec nie mniej zachwycony synem. Jednak zakochana w nim dawniej Hania stała się nieczuła na wszelkie umizgi. Zgadzała się na odwiedziny tylko ze względu na malca.
Marcin zrozumiał, że Sylwia go pociągała, bawili się w miłość, ale w ich znajomości nie było cienia uczucia. Po kilku miesiącach oświadczył się matce swojego dziecka. Ta obiecała zastanowić się nad propozycją. W końcu powiedziała sakramentalne tak. Wyznaczyli datę ślubu. O jego planach dowiedziała się Sylwia, która w międzyczasie wróciła z zagranicznych wojaży. I zjawiła się z kontrpropozycją.
- Wracam do ciebie - oświadczyła.
- Tym razem na jak długo? - spytał.
- Na zawsze. Postanowiłam się ustabilizować. Zabawiłam się już co nieco, teraz możemy się pobrać.
- Przyjrzał się dziewczynie uważnie.
- Poszukaj sobie kogoś innego. Mnie już nie interesujesz.
- Ależ, kochanie, przecież na tego bękarta możesz płacić alimenty, nie musisz od razu się żenić - namawiała Marcina.
Wtedy nie wytrzymał. Wyrzucił ją za drzwi. Nie potrafił pojąć, jak mógł przez tyle lat nabierać się na jej prymitywne „bajery”. Długo się nad tym faktem nie zastanawiał, bo spieszył się, aby odebrać syna z przedszkola.

CZYM JEST SZCZĘŚCIE?

Andrzejowi zawsze sprzyjało szczęście. Andrzej odnosił zawsze same sukcesy w życiu. Kobiety go uwielbiały. Dorobił się sporego majątku. Miał dwa domy, kilka samochodów. Od kilku lat nie zaznał goryczy klęski. Ale był już nieco zmęczony swoim powodzeniem. Doskonałość ludzka jest zmorą! - zawołał, gdy pewnego wieczoru siedzieliśmy razem przy herbacie.

- Co z tego wynika? - spytałem.

- Pojadę na pustynię...

- Co?!

- Założę tam plantację truskawek i włożę w nią cały mój majątek - wyjaśnił Andrzej.

- Wolne żarty.

- Nie śmiej się - powiedział Andrzej. - Ja chcę koniecznie ponieść klęskę, chcę zbankrutować, chcę stracić wszystko i wreszcie przerwać passę tego nudnego szczęścia. Jestem, przyjacielu, człowiekiem szczęśliwym, którego unieszczęśliwił nadmiar szczęścia.

- A czy ty kiedykolwiek - zapytałem - zastanawiałeś się nad tym, czym właściwie jest szczęście?

- Nie. . . - Andrzej podniósł niepewny wzrok - ale wiem jedno, że do pełni szczęścia potrzebna jest spora ilość klęsk...

TOMCIO PALUSZEK

Tomasz, młody radca prawny warszawskiego oddziału dużej firmy amerykańskiej jest oddanym bez reszty wyznawcą modelu „yuppie” . Model ten zakłada, że firma oferuje „młodym i zdolnym” warunki finansowe, które osiągnięcie sukcesu zawodowego przypieczętowują odpowiednim wynagrodzeniem. Ceną jest absolutne poświęcenie się sprawom firmy.

Tomasz pracuje ponad dziesięć godzin dziennie, zwykle sześć dni w tygodniu. Wolne chwile przeznacza na rozrywkę. Chodzi tylko do określonych lokali. Na przyjęciach organizowanych przez znajomych znajduje partnerki seksualne. Z żadną z nich nie był dłużej niż przez parę tygodni, bo wymagały od niego większego zaangażowania.

- Nie mogę myśleć o założeniu rodziny - podkreśla. Poświęciłem się pracy i jej muszę być wierny. Muszę mieć więcej czasu na rzeczy związane z moim zawodem. Jeśli nie znajdę na to miejsca, przestanę być zdolny do wykonywania zawodu.

Jak wszyscy „yuppies” Tomasz lubi demonstrować osiągnięcie sukcesu eleganckim strojem, modną fryzurą i ilością wydawanych pieniędzy. Publicznie pokazuje się w garniturze i nieskazitelnie czystych butach. Marzy o tym, aby weekendy spędzać na rozrywkach w Paryżu, Rzymie czy Londynie. Na razie nie ma na to ani pieniędzy, ani czasu. Dopiero zaczął prawdziwą karierę. Kolacje jada w drogich restauracjach, a oszczędza na tym, że nie zawsze daje napiwki.

W mieszkaniu, które kiedyś kupi, musi być miejsce na pokój do ćwiczeń.

- Właśnie przekroczyłem trzydziestkę i zdałem sobie sprawę z tego, że nie regenerowane ciało traci na atrakcyjności w bardzo szybkim tempie - tłumaczy. Poza tym, moje mieszkanie musi być gdzieś bardzo wysoko, na samej górze, żeby sufit mógł być przeszklony. Tak żeby nad nim było już tylko błękitne niebo.

Tomasz nie zwraca uwagi na powiększającą się liczbę żebraków na warszawskich ulicach. Jeśli przypadkiem ich zauważa, to czuje bardziej satysfakcję niż współczucie.

- Może na tej zasadzie, że jeśli masz wątpliwości co do drogi, którą obrałeś, to potrzebujesz dowartościowania w jakikolwiek sposób - wyznaje. - Spojrzenie na biedę dookoła pomaga mi cieszyć się, że mnie się udało, że coś osiągnąłem.

O TAJEMNICY WIELKOŚCI

Światowej sławy skrzypek zapytany kiedyś po wielkim koncercie o tajemnicę swego sukcesu, powiedział:

- Mam wspaniałą partyturę, cudowne skrzypce i bardzo dobry smyczek; ja tylko składam to wszystko razem, a potem odsuwam się na bok.

O ZAPOMINALSKIM

Żył kiedyś (dziś takich też nie brakuje!) strasznie zapominalski i niepozbierany guzdrała: Od kiedy wstawał rano, nigdy nie mógł znaleźć swego ubrania, gdyż przez noc zdążył zapomnieć, gdzie je położył. W końcu wpadł na racjonalizatorski pomysł, aby wieczorem sporządzić listę wszystkich części garderoby i zaznaczyć, gdzie zostały złożone. Następnego dnia ubieranie poszło sprawniej; guzdrała cieszył się z sukcesu. Nagle zadał sobie pytanie:

- No, dobrze, ale gdzie jestem ja sam? Gdzie jest moje ja?

O DEBIUCIE I OGŁOSZENIU

To mogło się zdarzyć tylko w Ameryce.- Pisarz; którego pierwsza książka, takie „powieścidło” pt. Miłość zwycięż, zalegała miesiącami księgarnie; wpadł na pomysł, aby we wszystkich dziennikach wydrukować następujące ogłoszenie:

„Milioner, lat 30, wysoki, szczupły; lubiący sport i muzykę, szuka za żonę dziewczyny podobnej do bohaterki ż powieści Miłość zwycięża”.

Na sukces tego chwytu długo nie trzeba było czekać. W przeciągu tygodnia znikły wszystkie egzemplarze debiutanckiej powieści.

O BOGU I ANGLIKACH

Święta Joanna d'Arc (1412-1431); Dziewica Orleańska, bohaterka wojny stuletniej między Anglią i Francją, po pierwszych spektakularnych sukcesach odniesionych w Orleanie i w Reims, została pojmania przez Anglików i postawiona pod sąd. Sędzia angielski miał ją zapytać, czy - według niej - Bóg kocha także Anglików?

- Owszem - padła odpowiedź. - Bóg kocha Anglików, ale nie we Francji!

O DEKALOGU DLA POLITYKÓW

Ksiądz profesor Valentin Zsifkovits z Grazu w książce Polityka bez moralności (1989) formułuje 10 przykazań dla polityków:

1. Łącz interesy osobiste z dobrem ogółu.

2: Dąż do władzy, stawiaj ją jednak w służbie sprawiedliwości i miłości.

3. Szukaj sukcesu, nie zdradzaj jednak przy tym swego sumienia.

4. W przeciwniku i wrogu politycznym miej przed oczyma potencjalnego brata czy siostrę.

5. W dziedzinie moralności nie schodź poniżej dolnej granicy i nie zapominaj o granicy górnej.

6. W przemówieniach i obietnicach bądź wierny prawdzie.

7. Wobec środków masowego przekazu jako polityk bądź grzeczny, ale nie słuchaj ich, jako dziennikarz bądź odpowiedzialny, jako konsument - krytyczny.

8. Bądź wierny pryncypiom, ale szukaj różnych dróg do celu.

9. Zdobywaj dobra materialne, ale tak, byś nie ranił wartości niematerialnych, przeciwnie: byś je popierał.

10. Również w dziedzinie życia politycznego kieruj się zasadami pozytywnymi, które twej politycznej działalności nadają sens i cel.

O WYTRWAŁOŚCI

Zapytano kiedyś Benjarnina Franklina (1706-1790), skąd u niego tyle wytrwałości w dążeniu do wytyczonego celu. Wynalazca piorunochronu miał odpowiedzieć:

- Obserwował już pan kiedyś rzeźbiarza przy pracy? Sto razy uderza on w to samo miejsce, a mimo to nie widać najmniejszej rysy. Ale potem za sto pierwszyzn razem kamień pęka. Jednak przecież nie ostatnie uderzenie przynosi sukces, lecz tamte sto poprzednich prowadzi do niego.

O TRZECH DIABŁACH

Trzech diabelskich czeladników po zakończeniu zawodowego wyszkolenia miało odbyć praktykę na ziemi. Przy odprawie dyrektor rozpytywał pilnie absolwentów o plany i metody pracy, z ludźmi.
Pierwszy powiada:

- Ja nauczę ludzi, że nie ma Boga.

Dyrektor ściął go natychmiast:

- Wielu ludzi nie zyskasz tym chwytem, gdyż większość czuje w sercu, że Bóg istnieje; i tego czucia nie uda ci się szybko wykorzenić.

Drugi młodzieniec diabelski melduje:

- Ja będę przekonywał ludzi, że nie ma piekła.

Stary szatan odparł:

- Z tą metodą nie masz prawie żadnych szans; nikt się na to nie da złapać, ponieważ mądrzy ludzie już dawno wiedzą, że musi istnieć kara i nagroda, piekło i niebo.

Trzeci w końcu mówi:

- Ja będę ludziom wmawiał, że nie trzeba się do niczego przykładać, że to wszystko jedno, czy się czuwa, czy się śpi.

Tylko temu ostatniemu wróżył doświadczony pedagog pewny sukces:

- Idź i rób, jak mówisz, a zobaczysz, jak ludzie dadzą się oszukać, ilu wpadnie ci w ramiona!

CO BĘDZIE TO BĘDZIE

Marcin traktował studia mało poważnie. Czekał przecież na niego jeden z doskonale prosperujących warsztatów samochodowych ojca. Jednak uważał, że na robienie pieniędzy ma czas, teraz wolał je wydawać i bawić się.
Na dyskotece poznał Sylwię. Zrobiła na nim wrażenie. Po kilku spotkaniach „zgrani” byli nie tylko w tańcu. Nigdy nie zapraszała go do swego domu, tłumacząc to pruderyjnością matki. Za to wiele opowiadała o ojcu, spędzającym czas na zachodnich placówkach. Sylwia miała zwyczaj znikania i nagłego pojawiania się. Kiedyś Marcin chciał ją zabrać na przyjęcie. Podjechał pod kamienicę, w której mieszkała. Ku jego zdziwieniu drzwi otworzyła nie elegancka, wielka dama, jak opisywała swą matkę dziewczyna, lecz zabiedzona kobiecina.
Wreszcie pojawiła się Sylwia. Na widok chłopaka zaniemówiła z przerażenia, lecz szybko opanowała sytuację. Tłumaczyła swe kłamstwo miłością.
- Bałam się, że gdy dowiesz się prawdy o mojej rodzinie, rzucisz mnie. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.
Marcin był już tak omotany, że uwierzył we wszystko. Stać go było na drogie prezenty, kupił dziewczynie nawet futro. Nie przewidział tylko, że na to futerko chciała skusić zupełnie innego pana.
Sylwii marzyło się zawodowstwo w biznesie rozrywkowym. Ruszyła w trasę po całej Polsce. Za nią „zakochany” Marcin. Skutki okazały się dla tego ostatniego opłakane - zawalił rok studiów. Wówczas ojciec postawił sprawę jasno: albo powtarza rok i kończy studia, albo od jutra, skoro świt, stawia się w pracy. Z dwojga złego wybrał studia.
Na roku poznał Hanię. Była wesoła, koleżeńska, bezpośrednia, normalna. I właśnie ta normalność najbardziej spodobała się Marcinowi, zmęczonemu burzliwą znajomością z Sylwią. Z Hanią mógł rozmawiać godzinami, mieli wspólne zainteresowania. Dziewczynie również nie był obojętny. Uczucie kwitło do czasu, gdy na horyzoncie znów pojawiła się Sylwia. Na powrót omotała chłopaka. Hanka nie potrafiła walczyć z wyrafinowaną rywalką. Pogodziła się już ze stratą ukochanego, gdy ten znów do niej wrócił. Odejścia i powroty. Powroty i odejścia. Trwało to dwa lata. W końcu Hania kazała mu się zdecydować.
- Albo ona, albo ja. Już tego dłużej nie wytrzymam. Wybierz w końcu jedną z nas! Kocham ciebie, ale mam tego wszystkiego dość!
Wybrał Sylwię. Hanka - po studiach - wróciła do rodzinnego miasteczka. Wówczas okazało się, że jest w ciąży. Była jednak zbyt ambitna, aby poinformować o tym fakcie Marcina. Postanowiła urodzić dziecko i samotnie je wychować. Chłopiec chował się dobrze, jego mama odnosiła sukcesy zawodowe. Kiedy malec skończył cztery lata, zaproponowano jej pracę w Warszawie. Mając już dość złośliwych uwag sąsiadek, pytających o tatusia, i licząc na to, iż w wielkim mieście nikt nie będzie małemu wypominał braku ojca, przyjęła propozycję pracy.
Tymczasem Marcin nadal tkwił w zaklętym kręgu przyciągań i odpychań Sylwii. Przeżył kilka romansów, darował wiele zdrad. Była niczym worek bez dna. Potrafiła przepuścić każdą sumę. A on nie umiał odmówić niczego. Kiedy odchodziła, był wręcz chory, nie potrafił się skupić, pracować. Gdy wracała - wybaczał jej wszystko.
Tym razem rozstanie z Sylwią trwało dłużej niż zwykle. Bawiła w Szwecji. Pewnego dnia spotkał koleżankę ze studiów. W czasie rozmowy ta oświadczyła zaskoczonemu chłopakowi, iż jest ojcem pięcioletniego Piotrusia. Jeszcze tego samego dnia pojechał do mieszkania Hanki. Nie wiedział, jak ona go przyjmie, jak zareaguje mały na widok nie znanego dotąd ojca.
- Dlaczego mi nic nie powiedziałaś - spytał od progu zaskoczoną tą niespodziewaną wizytą dziewczynę.
- Przecież niczego by to nie zmieniło. Kochałeś tamtą.
- Nie jestem tego taki pewny.
Syn był oczarowany ojcem. Ojciec nie mniej zachwycony synem. Jednak zakochana w nim dawniej Hania stała się nieczuła na wszelkie umizgi. Zgadzała się na odwiedziny tylko ze względu na malca.
Marcin zrozumiał, że Sylwia go pociągała, bawili się w miłość, ale w ich znajomości nie było cienia uczucia. Po kilku miesiącach oświadczył się matce swojego dziecka. Ta obiecała zastanowić się nad propozycją. W końcu powiedziała sakramentalne tak. Wyznaczyli datę ślubu. O jego planach dowiedziała się Sylwia, która w międzyczasie wróciła z zagranicznych wojaży. I zjawiła się z kontrpropozycją.
- Wracam do ciebie - oświadczyła.
- Tym razem na jak długo? - spytał.
- Na zawsze. Postanowiłam się ustabilizować. Zabawiłam się już co nieco, teraz możemy się pobrać.
- Przyjrzał się dziewczynie uważnie.
- Poszukaj sobie kogoś innego. Mnie już nie interesujesz.
- Ależ, kochanie, przecież na tego bękarta możesz płacić alimenty, nie musisz od razu się żenić - namawiała Marcina.
Wtedy nie wytrzymał. Wyrzucił ją za drzwi. Nie potrafił pojąć, jak mógł przez tyle lat nabierać się na jej prymitywne „bajery”. Długo się nad tym faktem nie zastanawiał, bo spieszył się, aby odebrać syna z przedszkola.

Śmierć



DOKĄD?

Na jednym z mostów Passau (Niemcy zachodnie) widnieje napis: „Wszystko jest tylko przejściem”.

Dokad pójdę, z daleka wrócę. Dokąd ja pójdę i wrócę skąd?

Zdobędę wszystko, gdy wszystko rzucę, Odzyskam bezmiar, straciwszy kąt. Ból mój ucieszę, żałość odsmucę, Śmiechem powitam wygnania ląd! Daleko pójdę, z daleka wrócę: Dokąd ja pójdę i wrócę skąd?

(Leopold Slaff, * * *)

OWOCE RAJU

Pewnego razu w Cezarei Kapadockiej miała się odbyć uczta. Tego samego dnia namiestnik Saprycjusz sprawował sąd. Obok niego siedział Teofil, młody adwokat, który miał śledzić przebieg przesłuchania i odpowiedzi oskarżonych. Nikt nie zapierał się swojej wiary i Saprycjusz skazywał wszystkich po kolei. Teofil siedział sobie wygodnie w krześle. Nie zdradzał zbytniego zainteresowania.
- Kto następny - spytał Saprycjusz.
Sługa odpowiedział: Dziewczyna imieniem Dorota (imię to znaczy: dar Boga).
Młoda dziewczyna została wprowadzona na salę. Była tak delikatna i niewinna, że Teofil mimo woli się podniósł, aby ją dokładnie zobaczyć. Szkoda by było, gdyby dziewczyna musiała umrzeć, pomyślał. Zaczęło się przesłuchanie.
Dorota odpowiadała szczerze na wszystkie pytania. Głos jej nawet nie zadrżał.
- Nie boisz się? - spytał namiestnik - Nie boisz się ani bólu, ani śmierci?
- Dlaczego miałabym się bać śmierci? Śmierć zaprowadzi mnie do Tego, którego miłuję.
- A kim jest Ten, którego miłujesz - spytał Saprycjusz. Dorota odpowiedziała: - To Chrystus, Syn Boga.
- A gdzie jest ten Chrystus?
- Czeka na mnie w raju.
Wtedy Teofil pochylił się nad dziewczyną i powiedział:
- Doroto, ziemia jest tak piękna.
Uśmiechnęła się do niego.
- Jak się nazywasz?
- Teofil.
- Posłuchaj, Teofilu. W raju, gdzie drzewa są wiecznie zielone, jabłka połyskują wśród liści tak lśniące jak złoto, a lilie, białe jak srebro, kwitną w mchu. W raju tryskają nigdy nie wysychające źródła, trawa na pagórkach jest zawsze świeża, a róża na łące nigdy nie przekwita.
- Dość! Powinnaś tam pójść jeszcze dziś - powiedział namiestnik. Ogłosił wyrok i skinął na oficerów. Kiedy się zbliżyli, Teofil rzekł:
- Młoda chrześcijanko! Przyślij mi jabłek i róż z twojego raju!
- Postaram się, Teofilu - powiedziała Dorota i została wyprowadzona.
Teofil wyszedł, aby spotkać się na uczcie z przyjaciółmi. Była to radosna uczta i trwała do późnej nocy. Wszyscy się śmiali, bawili, śpiewali, pili, stawali się coraz weselsi i opowiadali, co im się wydarzyło w ciągu dnia. Wtedy Teofil się roześmiał:
- To, coście dotychczas widzieli i słyszeli, to nic szczególnego. Ale mnie obiecano coś cudownego. Piękna dziewczyna, chrześcijanka, która dziś została skazana, obiecała mi owoce i kwiaty z nieba!
Głośny śmiech przeszedł po sali, ale nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zamarł na wszystkich ustach. Pośrodku stał anioł pod postacią dziecka. W rękach trzymał trzy jabłka i trzy róże, takie, jakich nigdy dotąd nie widziano na ziemi. Anioł wręczył je Teofilowi i powiedział:
- Dorota, która właśnie przestąpiła bramy raju, przesyła ci je! Następnego dnia Saprycjusz znów sprawował sąd. I znów zawołał, kiedy już skazał kilku chrześcijan:
- Kto następny?
Odpowiedziano mu:
- Teofil, adwokat.
Namiestnik spojrzał zaskoczony na przyjaciela.
- Co znaczą te żarty, Teofilu? - zapytał z gniewem.
- To nie żarty, Saprycjuszu - Odpowiedział Teofil. Przychodzę wyznać wiarę w Chrystusa, w którego uwierzyłem za sprawą Doroty. Pragnę iść tam, gdzie i ona!

WŁASNE ODBICIE

Nowy proboszcz został posłany przez biskupa do parafii „wyziębniętej” religijnie. Niebawem zorientował się, że tylko nieznaczna część parafian uczęszcza na Mszę św.

Po kilkumiesięcznym pobycie dał ogłoszenie w lokalnej gazecie, że w tą, a w tą niedzielę odprawi Mszę pogrzebową za... parafian obumarłych w wierze. Niespodziewanie w wyznaczony dzień kościół zapełnił się ludźmi. Przed ołtarzem ujrzeli oni katafalk i ustawioną na nim trumnę. Na wezwanie kapłana podchodzili kolejno do otwartej trumny i zaglądali wewnątrz. Wychodzili bocznym wejściem. Kto chciał mógł odejść. Okazało się jednak, że wszyscy z powrotem wracali do świątyni. Kapłan zmienił szaty liturgiczne z pogrzebowych na niedzielne i rozpoczęła się Msza. Na dnie trumny leżało duże lustro, w którym każdy z przybyłych do kościoła mógł zobaczyć swoje odbicie.

DROGA PRZEZ MĘKĘ

Pracując przez kilka lat w szpitalu jako kapelan, miałem okazję poznać trudną drogę cierpienia. Znajdował się tam oddział dzieci z wadą serca, które czekały na trudną operację przy pomocy zastosowania sztucznego serca. Dzieci te szybko się męczą. Twarze, palce pod paznokciami mają nieraz koloru fioletowego. Zależy to od nasilenia choroby czy też wady serca. Pamiętam sześcioletniego Wojtusia. Czekała go ryzykowna operacja. Miał przeżyć wyłączenie własnego serca na czas operacji przy zastosowaniu sztucznego serca. W związku z tym lekarze przygotowywali jego organizm przez kilkanaście dni przed zabiegiem. Mama pragnęła, aby wewnętrznie też był przygotowany. Przez wiele dni słuchał prawd koniecznych, aby przyjąć Komunię św. Cieszył się, że będzie mógł podobnie jak dorośli przyjąć Komunię przed operacją. Współcierpiące dzieci razem z Wojtusiem klęczały przy stoliku, na którym ustawiono krzyż i dwie zapalone świece. Po krótkich modlitwach przy tym szpitalnym ołtarzyku mały pacjent przyjął Pana Jezusa pod znakiem chleba. Chociaż przeżywał tak poważne dni miał rozpromienioną od radości twarz. Nazajutrz doktor przeprowadził operację z nadzieją, że należy do udanych. A jednak po dobie Wojtuś zmarł. Przed śmiercią pocieszał swoich rodziców: - „Jak umrę to pamiętajcie, kochani rodzice, że będę się za was modlił”.

ŚMIERĆ I NARODZINY

Było to na cmentarzu w jednej parafii. Dziewczynka w wieku około 14 lat stoi nad grobem i płacze. W ręku trzyma mocno zużytą kartkę.

- „Dlaczego tu stoisz?”

- „To grób mojej mamy. Zmarła, gdy mnie rodziła. Przed śmiercią na tej kartce napisała:

Pewnie nigdy nie myślałaś o mnie, nosząc pod sercem, ani potem, tuląc do piersi, że urodzisz i wychowasz - płomień. Myślalaś: będzie silny, szczęśliwy, bez trosk... - Maleńka, droga matko, cóż Ci o sobie powiem? Nauczyłem się walczyć i cierpieć, nienawidzić I kochać, kochać tak mocno, jak tylko potrafi człowiek.

(Edward Szymański, Do mojej matki)

ŚMIERĆ I NARODZINY

Było to na cmentarzu w jednej parafii. Dziewczynka w wieku około 14 lat stoi nad grobem i płacze. W ręku trzyma mocno zużytą kartkę.

- „Dlaczego tu stoisz?”

- „To grób mojej mamy. Zmarła, gdy mnie rodziła. Przed śmiercią na tej kartce napisała:

Pewnie nigdy nie myślałaś o mnie, nosząc pod sercem, ani potem, tuląc do piersi, że urodzisz i wychowasz - płomień. Myślalaś: będzie silny, szczęśliwy, bez trosk... - Maleńka, droga matko, cóż Ci o sobie powiem? Nauczyłem się walczyć i cierpieć, nienawidzić I kochać, kochać tak mocno, jak tylko potrafi człowiek.

(Edward Szymański, Do mojej matki)

ŚMIERĆ I NARODZINY

Było to na cmentarzu w jednej parafii. Dziewczynka w wieku około 14 lat stoi nad grobem i płacze. W ręku trzyma mocno zużytą kartkę.

- „Dlaczego tu stoisz?”

- „To grób mojej mamy. Zmarła, gdy mnie rodziła. Przed śmiercią na tej kartce napisała: „Jeżeli urodzi się dziewczynka - niech będzie Basia”. To jestem ja. Zawsze tu przy- chodzę, gdy jest mi ciężko. Kocham ją nad życie”.

Pewnie nigdy nie myślałaś o mnie, nosząc pod sercem, ani potem, tuląc do piersi, że urodzisz i wychowasz - płomień. Myślalaś: będzie silny, szczęśliwy, bez trosk... - Maleńka, droga matko, cóż Ci o sobie powiem? Nauczyłem się walczyć i cierpieć, nienawidzić I kochać, kochać tak mocno, jak tylko potrafi człowiek.

(Edward Szymański, Do mojej matki)

„RÓWNA” GODZINA

Zegar jednego z kościołów w Sewilli spóźnia się zawsze o 10 minut. Tyle czasu dawano skazańcom (bo wyrok wykonywano zawsze o „równej” godzinie) na żal za popełnione winy.

ŻYCIE PO ŻYCIU

Olbrzymie zainteresowanie wywołała na całym świecie książka doktora Raymonda Mood'ego - „Life after life”. Człowieka bardzo interesuje problem „życia po życiu”. Dlaczego? Cała bowiem ludzka egzystencja jest ku przyszłości. Z nią wiąże się wszystkie tęsknoty, marzenia i plany. W każdej niemal sytuacji rodzi się stłumione pytanie, co będzie potem, jakie perspektywy zawierają się w tym, czego jeszcze w tej chwili nie można powiedzieć ani odgadnąć. Czy po śmierci można się jeszcze czegoś spodziewać? Wszelka nadzieja w obliczu śmierci zda się być szaleństwem. Tylko człowiek jest zdolny do takiego szaleństwa. Tylko człowiek potrafi żyć nadzieją sięgającą poza granicę śmierci. Nadzieją, która skierowana jest na coś, co nie zależy tylko od niego.

Książka Moode'ego w swej wymowie potwierdza prawdę, że człowiek nie potrafi zrozumieć swego przeznaczenia otwartego na świat, jak tylko w łączności z życiem poza grobowym. Nie rozstrzygajmy problemu, co należy sądzić o świadectwach ludzi, którzy „wychylili się” nieco poza granicę śmierci. Chrystus zagwarantował swym autorytetem obietnicę, że kto wierzy w Niego, choćby i umarł, żyć będzie.

ŻYCIE - ŚMIERĆ - POGRZEB

Umiera ojciec sześciorga dzieci. Od najwcześniejszych lat pracował. W dzieciństwie utracił rodziców. Opiekowali się nim obcy ludzie. Było mu źle, często nie miał co jeść. Mając 14 lat został pomocnikiem u szewca. Nie zarabiał nic, pracował za łyżkę jedzenia. Gdy miał 18 lat pracował jako niewykwalifikowany robotnik przy budowie dróg. Wkrótce założył rodzinę. Starał się być dobrym mężem i ojcem. Starał się dać dzieciom wykształcenie. W domu była bieda, ale nie kradł nigdy, nigdy też nie widziano, żeby był pijany. Umarł. Sąsiadki pokiwały głowami. Żona popłakała. Wytarła łzy fartuchem. Skromny pogrzeb przemknął gdzieś bocznymi ulicami, a na końcu cmentarza wyrosła nowa mogiła.

A oto umiera inny człowiek. Pochodził z zamożnej rodziny. Służył różnym sztandarom. Miał doskonały zmysł orientacyjny i zawsze wcześniej przeczuwał skąd powieje dobry wiatr. Pięknie prawił banały o miłości ku krajowi i ku ludziom. Pracował niewiele, ale tak, że pieniędzy miał dużo. Ludzie sami przychodzili i prosili, aby wziął. To, że czasem mieli łzy w oczach - to ostatecznie nie ma znaczenia. Życie rodzinne bez zarzutu. Żonie przeważnie był wierny. Jedyny syn zajmował świetnie płatne stanowisko. Aż przyszła śmierć. W gazetach wydrukowali sążnisto-łzawe nekrologi. Na wspaniałym pogrzebie wygłosili wzruszające przemówienia. Grób pokryła granitowa płyta.

Zmarł młody człowiek, niespełna 30-letni. Wszyscy w okolicy żałowali go, bo nie tylko był młody, ale też bardzo dobry. Nigdy nie odmówił nikomu pomocy. Sąsiedzi wiedzieli, że opiekował się samotną staruszką, zamieszkałą w tym samym domu. Znajomi pytali: „Dlaczego właśnie on zachorował na raka, a nie inny sąsiad, wiecznie pijany i bijący swą żonę, dzieci. Czy to jest sprawiedliwe?” Co niektórzy zrezygnowani podsumowali: „Zresztą tyle w świecie niesprawiedliwości”. Chrystus wzgardzony, odrzucony, niewinnie skazany na śmierć - zmartwychwstał trzeciego dnia. Dobro zawsze w ostatecznym rozrachunku zwycięża.

OTWARTE SERCE

„Pójdźcie, błogosławieni Ojca mego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata” (Mt 25,34). Wymowną ilustracją tej prawdy jest opis śmierci papieża Innocentego III, wielce zasłużonego dla Kościoła.

Oto do umierającego przychodzi św. Franciszek z Asyżu. Widzi papieża w agonii trawionego lękiem przed zbliżającą się śmiercią, więc pyta: „Ojcze św., powiedz co uczyniłeś w swoim życiu?” - „Wysoko podniosłem autorytet Kościoła - odpowiada papież”. - „To mało - mówi Franciszek - coś jeszcze uczynił?” - „Organizowałem krucjaty, starałem się odbić grób Chrystusa z rąk mahometan” - „To mało, a co poza tym zrobiłeś?” - „Budowałem kościoły, sprowadzałem zakonników”. - „I to jeszcze mało, co więcej uczyniłeś?” Po zmęczonej twarzy papieża spływał pot.

- „Dom mój był zawsze otwarty. Każdy biedny, chory, samotny, wszyscy potrzebujący pomocy mogli przyjść i jeść z mojego stołu. - „To dużo, to bardzo dużo - zawołał św. Franciszek. Ojcze! nie lękaj się śmierci. Bóg czeka cię ze swoją nagrodą”.

„Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych mnieście uczynili” (Mt 25,40).

NA GODZINĘ PRZED ŚMIERCIĄ

Do proboszcza zgłasza się parafianka, religijna kobieta z niepokojem i prośbą, by przybył jak najszybciej do umierającego. - „Któż to taki” - pyta ksiądz. Okazuje się, że to mężczyzna sześćdziesięcioletni, samotny i kompletnie niewierzący. Trzeba jednak próbować przemówić mu do serca w tej ostatniej godzinie. Kapłan przybywa do umierającego, niestety jest już za późno. Chory jest nieprzytomny, lada moment może umrzeć. Duszpasterz wiedziony tajemnym, Bożym natchnieniem nagle zdejmuje z szyi medalik i zawiesza go choremu. I oto staje się dziwna rzecz. Obecni słyszą tajemniczy dialog. Chory zaczyna mówić jakby do swej matki, dawno już zmarłej: „Przyszłaś do mnie, mamo. Pamiętam, tak dobrze pamiętam jak zawiozłaś mnie jako dziecko na Jasną Górę. Mówiłaś mi wtedy, że jesteś chora na gruźlicę, że wkrótce umrzesz, dlatego oddajesz mnie pod opiekę Matki Boskiej. Założyłaś mi medalik na szyję i poleciłaś nosić go stale. Niestety, mamo, zrzuciłem później medalik, bo utraciłem wiarę, życie całe prowadziłem bez Boga. Ale Ty przychodzisz teraz do mnie”. W tym momencie spogląda przytomnie na kapłana i prosi o pojednanie z Bogiem. Wyspowiadał się po raz drugi i ostatni w życiu. Matka Boża nie zapomniała o prośbie ziemskiej mamy. Tego człowieka przyprowadziła do Chrystusa na godzinę przed śmiercią.

Nie bierz imienia miłości nadaremnie. Nie mów zbyt pochopnie kocham.
Tego się nie da wypowiedzieć. To tylko róża próbuje wyrazić niewyrażalne i dlatego tak szybko umiera.

(Henryk Jasiczek, Miłość podobna jest do róży)

KTOŚ PORZĄDNY

W czasach stalinowskich ks. Jan Twardowski (znany obecnie poeta) pojechał odwiedzić w szpitalu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Warszawie swojego znajomego, bohatera z czasów okupacji. Z wiadomych względów szpital był w szczególny sposób niechętny duchownym. Ks. Twardowski błądził po szpitalnych korytarzach, chcąc odnaleźć salę, w której leżał jego znajomy. Nagle zatrzymała się winda, z której wyskoczył salowy:

- Nie ma sprawy. Dokąd księdza podwieźć?

W windzie salowy dodał:

- Boże drogi, nareszcie ktoś porządny umiera.

ODWROTNOŚĆ STWORZENIA

Nieznany autor napisał przejmujący tekst, który ukazuje niszczące działanie człowieka:
„Na końcu człowiek zniszczył niebo, które nazywało się ZIEMIA. Ziemia była piękna aż do chwili, kiedy duch ludzki uniósł się nad nią i zniszczył wszystko.

Wtedy człowiek rzekł: „Niechaj się stanie ciemność!” I stała się ciemność. I człowiek widział, że ciemność jest dobra. I nazwał człowiek ciemność „bezpieczeństwem”. I podzielił się na rasy i religie, i klasy społecznej nie było wieczoru ani poranka dnia siódmego przed końcem. A potem człowiek rzekł: „Niechaj powstanie nocny rząd, aby panował nad nami w ciemnościach. Niechaj powstaną armie, aby trzymały kontrolę nad ciałami, abyśmy mogli nauczyć się zabijać jedni drugich trafnie i skutecznie w naszych ciemnościach. I nie było wieczoru ani poranka dnia szóstego przed końcem.

A potem człowiek rzekł: „Niechaj powstaną rakiety i bomby, aby zabijać szybciej i sprawniej. Niechaj powstaną komory gazowe i piece krematoryjne, aby niszczyły całkowicie”. I nie było wieczoru ani poranka dnia piątego przed końcem.

A potem człowiek rzekł: „Niechaj powstaną narkotyki i inne formy ucieczki przed nieustannym strapieniem... rzeczywistością, która zakłóca nasz błogi spokój”. I nic było wieczoru ani poranka dnia czwartego przed końcem. A potem człowiek rzekł: „Niechaj się oddzielą jedne narody od drugich, abyśmy wiedzieli, kto jest naszym wspólnym wrogiem”. I nie było wieczoru ani poranka dnia trzeciego przed końcem.

A wreszcie rzekł człowiek: „Uczyńmy Boga na nasz obraz, podobnego nam. Niech Bóg myśli - jak my myślimy, nienawidzi - jak my nienawidzimy, i zabija - jak my zabijamy”. I nie było wieczoru ani poranka dnia drugiego przed końcem.

OSTATNIEGO dnia moce ziemi zostały wstrząśnięte. Ogień pochłonął piękny glob ziemski i nastała - CISZA. Sczerniała ziemia spoczywała teraz, oddając cześć jedynemu prawdziwemu Bogu. A Bóg widział wszystko, co człowiek uczynił - i w ciszy zalegającej nad dogasającymi zgliszczami - BÓG PŁAKAŁ!

BYŁ NA SZUBIENICY

W Oświęcimiu podczas apelu esesmani powiesili dwóch Żydów i młodego Polaka. Żydzi umarli szybko. Walka ze śmiercią trzeciego mężczyzny trwała przeszło kwadrans.

- Gdzie jest Bóg? Gdzie On jest? - zapytał ktoś z tyłu. Gdy po kilkunastu minutach skazaniec jeszcze się męczył, dały się znów słyszeć szepty:

- Gdzie jest Bóg? Gdzie teraz jest Bóg?

wtedy wielu usłyszało inny głos:

- Gdzie On jest? On jest tu... Wisi na szubienicy.

ŁASKA ŚMIERCI

Bohdan Korzeniewski w książce „Sława i infamia” opisuje swój pobyt w klasztorze kartuzów Grande Chartreuse koło Grenoble. Widział, jak mnisi żyli w pustelniach, zbierali się w nocy na wspólną modlitwę.
Pewnej nocy obudził go wesoły gwar. Zakonnicy podskakiwali klaszcząc w ręce, rzucali się sobie w objęcia. Przyczyną tej radości była... śmierć jednego ze współbraci. Chowano go bez trumny, z kapturem nasuniętym na twarz. Radosne śpiewy podkreślały fakt, że Bóg powołał zmarłego do siebie. Z tą łaską wiązał się przywilej mówienia przcz całą godzinę.

DRUGIE WYDANIE KSIĘGI ŻYCIA

Beniamin Franklin (1706-90), amerykański prezydent, wynalazca piorunochronu, pisarz, wydawca książek, był człowiekiem głębokiej wiary. Przed śmiercią sam ułożył sobie epitafium nagrobkowe. Napisał: „Tu spoczywa ciało Beniamina Franklina, podobnie jak okładka starej książki -jej treść wyczerpała się i kolumny liter i złoceń. Leży tutaj jako pożywienie dla robactwa. Jednak samo dzieło nigdy nie zniszczeje, ukaże się raz jeszcze w nowym i piękniejszym wydaniu, poprawione i uzupełnione przez jego Autora”.

A CO POTEM?

Młody student prawa siedział w biurze adwokackim. Znajdował się sam w pokoju. Nagle usłyszał jakby głos rozlegający się z głębi serca: „Co zamierzasz robić po ukończeniu studiów?” Odpowiedź nie nastręczała trudności:

- Oczywiście będę pracował jako adwokat.

- I co wtedy?

- Zarobię pieniądze, stanę się bogatym człowiekiem.

-1 co wówczas?

- Wybuduję sobie piękny dom, założę rodzinę, zdobędę szacunek i dobre imię.

- I co potem?

- No cóż... Sądzę, że zestarzeję się i pójdę na emeryturę.

- A co potem?

- Umrę w końcu.

- A co potem?

Słowa te dręczyły go coraz mocniej. Co potem? Co wtedy, po śmierci?

ROZTROPNY WŁADCA

Mieszkańcy pewnego miasta greckiego mieli ciekawy zwyczaj obierania sobie co roku nowego króla. Mógł nim zostać tylko cudzoziemiec, który nie znał usposobienia i obyczajów przyszłych poddanych. Ci mniemali, że lepiej będzie im się wiodło, jeśli co roku będą mieli nowego władcę.

Prawie wszyscy nowo wybrani królowie żyli przez ten rok hucznie i wesoło. Kiedy rok panowania się kończył, porywani byli przez mieszkańców miasta i uprowadzani na bezludną wyspę, gdzie pozbawieni domu i pożywienia szybko umierali.

Pewnego roku wybrali sobie króla roztropniejszego od swych poprzedników. Ten za pieniądze dowiedział się od ludzi, jaki jest koniec królowania. Kiedy więc poznał swój przyszły los, wysyłał na wyspę przez cały rok okręty z żywnością i żołnierzami. Upłynął rok i króla spotkał ten sam los, co jego poprzedników. Na wyspie znalazł jednak wszystko, co przedtem zgromadził. Wrócił z żołnierzami do miasta i panował już bez przeszkód wiele lat.

SKARB ŻYCIA

Wędrowny nauczyciel, Muretus, przebywając w jednym z włoskich miast, nagle zachorował. Jako że był biednym człowiekiem, umieszczono go w szpitalu dla bezdomnych.

Lekarze dyskutowali na temat jego choroby w języku łacińskim, co w czasach średniowiecza było rzeczą normalną. Nie przypuszczali jednak, że pacjent może rozumieć ten język. Uważając go za osobę nie przedstawiającą żadnej wartości, postanowili przeprowadzić na nim pewne doświadczenie medyczne. Na to bezdomny bakałarz odpowiedział im w ich naukowym języku: „Nie nazywajcie bezwartościowym tego, za którego umarł Chrystus”.

A PIĄTE PRZYKAZANIE?

Jane urodziła się z wrodzoną wadą serca i była skazana na rychłą śmierć w razie pozostawienia jej w takim stanie. Operacja mogła uratować życie, lecz zdaniem specjalistów - lekarzy dziecko musiałoby leżeć w łóżku nie mogąc normalnie żyć, wiodąc życie kaleki i wymagając ciągłej opieki otoczenia. Nawet takie życie dziecka trwałoby jednak tylko -zdaniem lekarzy - około 20 lat, po czym musiałaby nastąpić śmierć. Mając takie perspektywy dla dziecka, rodzice zdecydowali, że nie będą poddawali dziecka operacji, która mogłaby uratować mu życie na lat 20. Zadecydowali więc zaraz o śmierci dziecka, ponieważ niewykonanie operacji było równoznaczne ze śmiercią. Aby jednak uniknąć oskarżenia o zabójstwo dziecka, wnieśli sprawę do sądu, aby wydał im urzędowe pozwolenie na niewykonanie operacji. Sąd... przychylił się do prośby rodziców, potwierdził ich decyzję, dziecka nie operowano, nastąpiła jego śmierć. Był to pierwszy wyrok sądu tego rodzaju w Stanach Zjednoczonych, a może w ogóle w świecie.

RESPICE FINEM

Filozof grecki Diogenes wystawił namiot na rynku w Atenach i umieścił na nim napis: „Tu można kupić mądrości”. Przechodzący bogacz, zobaczywszy napis, roześmiał się, dał słudze trzy sesterce (drobna moneta) i rozkazał: „Zapytaj tego błazna, ile mądrości sprzeda za te pieniądze?” Sługa wypełnił rozkaz swego pana. Diogenes schował pieniądze i rzekł: „Powiedz swemu panu następujące zdanie: „Przy każdej swej czynności pamiętaj o końcu!” Bogacz nie żałował wydatku. Zdanie kazał wypisać złotymi głoskami nad drzwiami swego domu, aby każdemu wchodzącemu przypominało cel życia.

BĄDŹMY GOTOWI

Wiktor Hugo (1802-85) w powieści „Ostatni dzień skazańca” opisuje odwiedziny kapelana więziennego w celi śmierci: „Wszedł starzec siwowłosy w brązowym palcie. Rozchylił poły palta. Zobaczyłem sutannę, wyłogi. Był to ksiądz, jałmużnik więzienny. Usiadł naprzeciw mnie...

- Mój synu - powiedział - czy jesteś przygotowany? Odpowiedziałem mu słabym głosem:

- Nie jestem przygotowany, ale jestem gotów...”

CODZIENNIE NA CMENTARZU

Katecheza o śmierci i życiu wiecznym. Po religii podchodzi drugoklasista i mówi:

- Niech się ksiądz nie boi umrzeć.

- A dlaczego?

- Bo ja będę księdza codziennie odwiedzał na cmentarzu.

POKÓJ DUCHA

Na jednym z pól bitewnych Jugosławii umiera żołnierz. Kapelan nachyla się nad nim i pyta, co mógłby jeszcze dla niego uczynić. Młody mężczyzna daje mu adres matki i prosi o przesłanie listu. Potem, wręczając mu zbroczone własną krwią Pismo św. , prosi: „Czytaj, ona mi to darowała. Przeczytaj.”

Duchowny zaczął: „Niech się nie trwoży serce wasze. Wierzycie w Boga? I we mnie wierzcie. W domu Ojca mego jest mieszkań wiele.” (J14,In).

Żołnierz słuchał uważnie, aż ksiądz doszedł do słów: „Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie tak jak daje świat, Ja wam daję. Niech się nie trwoży serce wasze ani się nie lęka. „ (J 14,27).

Konający żołnierz zdążył jeszcze wyszeptać: „Powiedz mojej matce, że ja miałem ten pokój” i umarł.

CIĄGŁA NIEPEWNOŚĆ

Czy posiadamy więcej niż jedno życie? Czasem pojawia się wielkie rozgoryczenie. Nie krótkość życia tak zasmuca lecz jego tymczasowość. Dla wielu jeszcze gorsze jest to, że gdy życie trwa nie jest ono niczym innym jak ciągłym końcem - spotkań i rozstań, pamiątek i pragnień, jednej rzeczy po drugiej.
Amerykański komik Woody Allen zapytany: „Czy jesteś szczęśliwy z tego powodu, że osiągniesz nieśmiertelność dzięki swym osiągnięciom?” - odpowiedział z melancholią:

- Kto troszczy się o osiągnięcie nieśmiertelności na drodze osiągnięć? Interesuje mnie osiągnięcie nieśmiertelności na drodze nieumierania.