Słudzy pojednania

publikacja 19.02.2007 22:22

Przekazać miłość to rozpoznać „rany zadane godności istoty ludzkiej” i „zwalczać wszelkie formy pogardy dla życia i wykorzystania człowieka”. Dlatego w kolejnych tygodniach będziemy chcieli pokazać świadków pojednania. Ludzi, którzy wznieśli się ponad uprzedzenia i rany, wyciągając ręce w geście przebaczenia i pojednania.

Ks. Adam Boniecki

Brat


(...) Jako student teologii, w 1939 r. Roger został wybrany prezesem Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Studentów w Lozannie. Nie był entuzjastą tej organizacji, zresztą znał ją mało, jednak organizowane przez niego spotkania poświęcone wierze dały początek tzw. Wielkiej Wspólnocie. Grupa stałych uczestników przyjęła formę - jak mówił Brat Roger - “jakby tercjarstwa”. Systematycznie prowadzono dyskusje i odbywano wspólne rekolekcje. On sam rozmyślał nad czymś innym. Był rok 1940. Klęska Francji wzbudziła w nim sympatię do kraju matki. Czuł, że powinien zbudować życie wspólne, w którym pojednanie byłoby przeżywane dzień po dniu (to zresztą ulubiony zwrot Brata Rogera: “dzień po dniu”), jako konkretna rzeczywistość. Musiał zdobyć dom, w którym by się modlił i przyjmował cierpiących. Dom modlitwy i gościnności.

Do Burgundii wyruszył na rowerze. Wielka Wspólnota nie była pomysłem zachwycona, chcieli go zatrzymać w Lozannie, czym się specjalnie nie przejął. Obiecał, że będzie przyjeżdżał co dwa miesiące na weekendy, by się zajmować ich sprawami. Poszukiwanie miejsca to cała epopeja. Kiedy zdecydował się na kupno gospodarskiego obejścia i kawałka pola w Taizé, wezwany na konsultację jego starszy brat rolnik stwierdził, że “Taizé jest nic niewarte”. Na decyzji zaważyło zdanie wypowiedziane przez biedną wdowę, panią Ponceblanc, która przybysza nakarmiła (nie było tam żadnej gospody ani sklepu). Prosiła: “Niech pan tutaj zostanie, jesteśmy tacy samotni, we wsi nikt nie chce mieszkać, a zimy są ostre i długie”. Kiedy po powrocie do Szwajcarii opowiedział o tej rozmowie ojcu, ten spytał: “Czy ktoś jeszcze powiedział ci coś takiego?”, a gdy usłyszał odpowiedź negatywną, stwierdził: “Bóg przemawia przez najuboższych. Powinieneś zawierzyć tej kobiecie”.

Zawierzył. Zamieszkał sam, w wielkim ubóstwie. Początkowo żywił się (ku zdumieniu sąsiadów) głównie ślimakami, potem zaczął uprawiać kawałek pola, kupił krowę. Dom znajdował się blisko linii demarkacyjnej, więc ciągnęły tamtędy rzesze uchodźców. Przyjmował ich, dzielił się swoim ubóstwem, odchodził od nich na modlitwę do niedalekiego, opuszczonego romańskiego kościoła. W 1942 r. dołączyło do niego dwóch członków Wielkiej Wspólnoty: Pierre Souvairan, student rolnictwa i Max Thurian, student teologii. Potem przybył jeszcze Daniel de Montmollin. Wcześniej przeczytali napisaną przez Brata Rogera broszurkę, w której zawarł zasady funkcjonowania domu (o stworzeniu stałej wspólnoty nie było tu mowy). Oto one: “Pracę i odpoczynek niech ożywia Słowo Boże; we wszystkim zachowaj wewnętrzną ciszę i daj się przeniknąć duchem błogosławieństw - radością, prostotą, miłosierdziem”. Rozpoczęli wspólne życie, co roku odnawiając przyrzeczenia celibatu i wspólnoty dóbr. Dziś bracia składają obietnice niemal takie, jak wtedy. Przypomina to śluby zakonne; zamiast słowa “ubóstwo” jest “wspólnota dóbr”, nie ma słowa “posłuszeństwo”, ale jest mowa o “przyjmowaniu decyzji powziętych wspólnie i wyrażonych przez sługę komunii”, a także o “niepodzielnej miłości Chrystusa” przez zachowanie celibatu, o trwaniu we wspólnocie i o “rozpoznawaniu Chrystusa w braciach”.

(...)

Praca z uchodźcami okazała się niebezpieczna. Ktoś doniósł, jakim celom służy dom, dwukrotnie przychodziło tam gestapo, lecz za każdym razem ktoś ostrzegł ich na czas, a raz bracia musieli tymczasowo ukryć się w Genewie. Wrócili jesienią 1944. Żyli w wielkim ubóstwie. Nie przyjmowali żadnych darów, prowadzili fermę, opiekowali się najbardziej potrzebującymi, m.in. jeńcami niemieckimi z pobliskich obozów, sierotami. I modlili się. Przyjmowali ludzi, którzy pragnęli wspólnej modlitwy; byli wśród nich katoliccy księża i zakonnicy oraz protestanccy teologowie. Brat Roger pisał: “Gdyby Taizé miało istnieć wyłącznie dla protestantyzmu, owa przypowieść o wspólnocie nie mogłaby się rozwinąć we wszystkich swoich wymiarach. A wspólnota mogłaby nawet zaostrzyć podziały wyznaniowe, tworząc monachizm protestancki równoległy do monachizmu katolickiego i prawosławnego. Jesteśmy tutaj z powodu Chrystusa i Ewangelii, a Chrystus w pewnym sensie powołał nas do tego, byśmy byli obrazem Kościoła pojednanego. To jest centralny punkt powołania Taizé. Jest ten zraniony Chrystus, za którym chcemy iść w tej jedynej komunii, którą jest Jego Ciało, ten Chrystus, którego nie chcemy opuścić w Jego Ciele, jakim jest Kościół. Nie pragniemy być niczym innym, tylko małym odblaskiem Kościoła, który nieustannie sam szuka pojednania”.

Fragment artykułu, zamieszczonego w Tygodniku Powszechnym nr 38/2005


Głęboka rana


Manfred Deselaers urodził się w 1955 roku Düsseldorfie. Po maturze, jako ochotnik ruchu Akcja Znaku Pokuty/Służba dla Pokoju przebywał przez 1,5 roku w Izraelu, gdzie pracował z dziećmi fizycznie upośledzonymi. W ramach przygotowania do wyjazdu po raz pierwszy odwiedził Auschwitz. Ten pobyt w Oświęcimiu wywarł na nim ogromne wrażenie. Po powrocie z Izraela studiował teologię w Tubingen i Chicago. Następnie, po święceniach kapłańskich w Aachen w 1983 roku, był wikariuszem w Mönchengladbach, gdzie zaangażował się w prace zarządu Towarzystwa Współpracy Chrześcijańsko – Żydowskiej. W 1989 roku rozpoczął w Polsce swoją służbę na rzecz niemiecko - polskiego pojednania.

Z księdzem Manfredem Deselaers'em rozmawia Katarzyna Jekiełek

W latach 80 – tych zrodziła się u księdza taka myśl by zamieszkać tutaj, w Oświęcimiu. Czy wiedział ksiądz, co będzie tu robić? Zamieszkać tutaj i co dalej...

Właściwie nie wiedziałem. Pamiętam, że byłem na spotkaniu byłych wolontariuszy z Izraela. Rozmawialiśmy i ja wspomniałem, że mam kontakty w Polsce, że kiedyś już tam byłem i zastanawiam się, czy nie mógłbym tam żyć, podobnie jak to było w Izraelu. Jeden z byłych wolontariuszy zapytał mnie, dlaczego zatem tego nie zrobię. Od tego momentu już nie pytałem siebie, czy to zrobić, ale dlaczego nie, a jeśli nie ja, to kto. Nie znalazłem odpowiedzi na to pytanie, więc postanowiłem spróbować. Zapytałem o wyjazd do Polski mojego biskupa i to był następny cud. Ja mówię do niego, iż chciałbym mieć jako wikariusz następną placówkę w Oświęcimiu. On mi na to odpowiedział, że pojadę tam, jeśli polscy biskupi wyrażą na to zgodę. Było to dla mnie wielkie zaskoczenie. Biskup nie powiedział: „spokojnie, najpierw poważnie o tym porozmawiamy”, ale bez wahania zgodził się, czyli po prostu widział w tym wyjeździe sens. To był rok 1986, wtedy był jeszcze w Polsce komunizm. Mój biskup czekał na następną pielgrzymkę Papieża, aby gdzieś w świecie spotkać się z kardynałem Franciszkiem Macharskim i porozmawiać o moim wyjeździe. To wszystko trochę trwało. W 1989 roku, w 50 - tą rocznicę wybuchu II Wojny, powiedziałem sobie: teraz albo już nigdy. Dostałem pozwolenie i zacząłem kurs języka polskiego na KUL–u w Lublinie. Wtedy zmieniała się sytuacja polityczna w Polsce. Do Oświęcimia przyjechałem 3 października 1990 roku, w dniu zjednoczenia Niemiec. Dokładnie od tego czasu niemiecki ksiądz mieszka w Oświęcimiu, „u progu Auschwitz”.

Jak wyglądały pierwsze lata pobytu księdza w Oświęcimiu? Czy łatwo było księdzu tutaj żyć w bliskości byłego obozu, w miejscu, które jest naznaczone piętnem przez naród niemiecki?

Z jednej strony było bardzo trudno, zwłaszcza na początku. Nie znałem dobrze języka, na dodatek musiałem zmierzyć się z historią mojego narodu, która właśnie tutaj miała takie tragiczne oblicze. Pierwsze więc lata to było poznanie tematu, głębokie i długie. Zrobiłem również kurs dla przewodników w Muzeum, co mi bardzo pomogło w dalszej mojej pracy. Dla mnie szczególnie ważne było to, że mieszkam tutaj, że cały czas mam kontakt z ludźmi, którzy tu mieszkają, jak również odwiedzają to miejsce. Przez to czułem jak funkcjonuje dzisiaj obóz. Przeszłość to jedna sprawa, a jak działa pamięć o Auschwitz dzisiaj to druga sprawa. Mieszkając tutaj mogłem poznać Oświęcim z innej perspektywy, poznać życie normalnych mieszkańców, życie parafii, która znajduje się blisko obozu, a wszystko to przenika się wzajemnie i nie można tego traktować osobno. Z drugiej strony nie było mi trudno, ponieważ nigdy nie czułem oporu ze strony mieszkańców, że jestem tu jako Niemiec. Przeciwnie, zawsze czułem się pozytywnie odbierany przez ludzi. Być może z tego powodu czasami zapominałem, że jestem Niemcem i jak ważne jest to dla innych. Ja zawsze czułem ten mój pobyt tutaj jako wewnętrzne powołanie. W pierwszych latach pobytu w Oświęcimiu szczególnie dużo czasu spędzałem na modlitwie w kościele. Pamiętam pewne zdarzenie, do kościoła przyszła zakrystianka, która zwróciła się do starszej kobiety: „Ale ten ksiądz się dużo modli”. Natomiast ta kobieta odpowiedziała: „Wiadomo, że tu dużo się trzeba modlić za Niemców”. To co usłyszałem, było dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Po pierwsze, ponieważ dla niej było jasne, że to, że tutaj jestem i się modlę ma sens. A z drugiej strony ona myślała, że trzeba się modlić za Niemców – sprawców. A ja o tym nie myślałem, może nie tak bardzo. Dla mnie ważne było, aby odbudować w Oświęcimiu teraz nową relację między ludźmi na tle tego, co się stało oraz, żeby się modlić za ofiary bardziej niż dla sprawców. Ale ona miała rację. (...)

Ksiądz mówiąc o Auschwitz ciągle podkreśla, że należy być człowiekiem odpowiedzialnym. Co zatem znaczy być odpowiedzialnym po Auschwitz?

Auschwitz pokazuje, co jest możliwe negatywnie. Mój pierwszy szok po Auschwitz był taki, że widziałem, ile zła dokonali Niemcy. Ale prawie wszyscy Niemcy, których ja znałem byli przecież normalnymi ludźmi i jeśli tak, to jak to wszystko mogło się stać. Wtedy zdałem sobie sprawę, iż nie wystarczy być normalnym człowiekiem i pokój nie jest czymś normalnym. Auschwitz było możliwe i nadal będzie możliwe, ponieważ zło jest możliwe. Musimy być zatem odpowiedzialni, aby było dobro.

Czym zatem jest dla księdza Auschwitz?

Dla mnie Auschwitz coraz mniej jest symbolem, a coraz bardziej jest to coś konkretnego, co się stało. Auschwitz dla mnie jest przede wszystkim konkretnym wydarzeniem, które powstało z konkretnych przyczyn, są konkretne rany i skutki u ofiar i ich dzieci, jak również u dzieci sprawców. Auschwitz to głęboka rana w relacjach międzynarodowych i międzyludzkich, która tak mocno oddziaływuje, że zmienia nasz sposób myślenia. Aby wyleczyć stosunki między narodami i religiami trzeba patrzeć na te rany, a nie udawać, że ich nie było. Tylko z tą świadomością można budować coś nowego. Dlatego jest potrzebna konkretna praca na rzecz pojednania, poprzez spotkania i rozmowy.


Jest to fragment książki: Katarzyna Jekiełek, Halina Birenbaum i Manfred Deselaers – dwie drogi do pojednania. Oświęcim 2003. Więcej na stronach Centrum Dialogu i Modlitwy w Oświęcimiu, skąd zaczerpnięto fragmenty wywiadu.

Małe, ale ciągle potrzebne kroki ku wzajemnemu współżyciu Niemców i Polaków - doświadczenia z pracy w „Akcji Znaków Pokuty"

Friedrich Magirius

Znaki Pokuty


Czy da się przetrawić duchowo to, co się wydarzyło na przestrzeni jednego ludzkiego życia: czasy szkolne podczas II wojny światowej, studia w okresie powojennym pod rządami stalinowskiej dyktatury, posługa duszpasterska w Niemieckiej Republice Demokratycznej, przełamanie starych struktur i nowe wyzwania w zjednoczonych Niemczech? Czuję dzisiaj wdzięczność za to, że jako teolog pełnię misję niezależną od zmiennych ustrojów społecznych, ale jeszcze bardziej za to, że niezatarte piętno na moim życiu wycisnęła idea Aktion Suhnezeichen.

Kościół głosi nieustannie wezwanie do pokuty, do zawrócenia z błędnych dróg i do odnowy. Poprzez apel o „Akcję Znaków Pokuty" wezwanie to zostało jednak całkiem konkretnie odniesione do stosunku do naszej najnowszej historii. Jakże bowiem mogłoby być do pomyślenia nowe, pozytywne współżycie z naszymi sąsiadami bez uznania naszej niemieckiej winy?

Ciągle wprawdzie uroczyście obiecywano potępić wszelką wojnę i nigdy już więcej nie brać do ręki broni. A jednak Synod Kościoła Ewangelickiego toczył w roku 1958 spory o zainstalowanie broni jądrowej w celach obronnych i o umowę z państwem w sprawie duszpasterstwa wojskowego. To skłoniło dr Lothara Kreissiga do wygłoszenia apelu przygotowywanego już od dłuższego czasu: „Nie mamy ciągle jeszcze pokoju, głównie z powodu braku dostatecznego pojednania. Potrafimy przeciwstawić się samousprawiedliwieniu, goryczy i nienawiści, jeśli sami rzeczywiście przebaczymy, poprosimy o przebaczenie i będziemy w tym duchu działać. Na znak tego poprośmy narody, które doznały od nas przemocy, aby nam pozwoliły naszymi rękoma i przy użyciu naszych środków uczynić coś dobrego, postawić znak pojednania. Zacznijmy od Polski, Rosji i Izraela, którym to krajom wyrządziliśmy najwięcej krzywdy".

Pierwszy krok prowadził nie na zewnątrz, lecz ku wewnątrz, ku wewnętrznemu nawróceniu i refleksji. Zanim bowiem zdążyły się zorganizować pierwsze grupy złożone z młodzieży wschodnio - i zachodnioniemieckiej, aby rozpocząć służbę w którymś z sąsiednich krajów, wzniesiony został w roku 1961 Mur berliński, który przypomniał nam boleśnie o naszej niemieckiej winie, o podziale na sfery wpływów dwóch mocarstwowych bloków. Tak więc upłynęły całe lata zewnętrznych i wewnętrznych przygotowań, zanim pierwsze grupy z NRD udały się na teren byłych obozów koncentracyjnych w Auschwitz, Majdanku, Sztutowie, aby pracować w miejscach, na których dokonało się nieludzkie barbarzyństwo. Dopiero tutaj okazało się, jakim ryzykiem było właśnie w takim miejscu prosić o przebaczenie, pochylić się pod brzemieniem naszej przeszłości.

Dla każdego z nas stało się jednak oczywiste, że bez tego spojrzenia wstecz w naszą historię, bez tego zwrotu w najbardziej mrocznym miejscu, bez tego wstrząsającego doświadczenia nie może być nowego początku.

Autor, pastor ewangelicki, przez wiele lat był przewodniczącym Znaków Pokuty w byłej NRD. Tekst pochodzi z: Polacy i Niemcy pół wielu później, Kraków 1996.
Elisabeth Erb

Dzieło pojednania, dzieło nadziei


Po II wojnie światowej stosunki między Polakami a Niemcami były ze zrozumiałych względów złe i nie mogło być inaczej; powodem tego było - z jednej strony - narodowosocjalistyczne barbarzyństwo, które szczególne rozmiary przybrało właśnie w Polsce, a z drugiej - ucieczka i wypędzenie Niemców z terenów na wschód od Odry i Nysy, przyznanych przez zwycięskie mocarstwa Polsce (wypędzenie to łączy się z krzywdą wyrządzoną wielu Niemcom, mieszkańcom tych ziem). Reszty dokonały narosłe już wcześniej wzajemne uprzedzenia. Konflikt Wschód-Zachód wzmacniał tylko tę nienawiść, antypatie i wzajemną wrogość. Nieliczne dobre gesty i spotkania, do których mimo wszystko dochodziło w tych trudnych czasach, nie miały i nie mogły mieć szerszego oddziaływania. Rozpoczęcie dzieła pojednania nawet od jakichś małych kroków było trudne i w obliczu zamkniętych granic prawie niemożliwe.

Taki stan trwał aż do początku lat 60. Dopiero wtedy pierw¬sze grupy z Niemiec mogły przyjechać do Polski. Podczas trwającego w 1964 r. we Frankfurcie nad Menem procesu oprawców z Auschwitz katolickiemu ruchowi pokojowemu „Pax Christi" udało się zorganizować pierwszą „pielgrzymkę pokutną"(Busswallfahrf), właśnie do Auschwitz. Uczestniczyły w niej 34 osoby. „W tym potwornym miejscu, gdzie Niemiec może postradać zmysły, przeżyliśmy bezpośrednią konfrontację z rzeczywistością hitlerowskiego reżimu" - napisał po niej Alfons Erb, ówczesny wiceprzewodniczący niemieckiej sekcji ruchu „Pax Christi".

Uczestnicy pielgrzymki spotkali się z arcybiskupem Karolem Wojtyłą oraz wieloma innymi osobami. Była wśród nich para małżeńska, która przeżyła okropności obozu koncentracyjnego; niemieccy pielgrzymi postanowili udzielać jej regularnej pomocy finansowej. W ten sposób pierwsza inicjatywa, z której wyrosło później Maximilian-Kolbe-Werk, była bezpośrednio związana z Auschwitz. Wkrótce potem, w listopadzie 1964 r., w gazecie „Christlicher Sonntag" ukazało się pierwsze wezwanie do „akcji solidarnościowej" (Solidaritdtsspende) - zbierania składek pieniężnych na rzecz polskich ofiar nazizmu, które cierpiały w obozach i więzieniach gestapo. Alfons Erb napisał później: „Za coś skandalicznego i nie do zaakceptowania uważałem fakt, że tyle lat po wojnie Niemcy nie uczyniły jeszcze nic dla polskich ofiar obozów koncentracyjnych; tym bardziej że w całkowicie zniszczonej przez wojnę Polsce ich renty inwalidzkie były więcej niż żałosne".

W maju 1965 r. zgromadzenie delegatów niemieckiej sekcji „Pax Christi" postanowiło objąć „akcję solidarnościową" swoim patronatem. Do pierwszych odbiorców stałej pomocy finansowej należeli byli więźniowie, którzy przybyli do Fryburga Bryzgowijskiego (w Niemczech Zachodnich) jako świadkowie w procesie szefa gestapo z Zakopanego.

Początki były więc bardzo skromne. Równocześnie jednak z Polski napływało coraz więcej próśb o pomoc i coraz więcej sygnałów o trudnej sytuacji byłych więźniów. Prywatne datki przestały już wystarczać. Alfons Erb podjął więc ponownie inicjatywę utworzenia organizacji, która na stałe zajmowałaby się udzielaniem pomocy byłym więźniom obozów zagłady. 13 października 1973 r. starania te zostały uwieńczone sukcesem: Centralny Komitet Niemieckich Katolików oraz 13 dalszych organizacji katolickich postanowiło rozszerzyć prowadzoną przez „Pax Christi" „akcję solidarnościową", powołując Maximilian-Kolbe--Werk. Kolbe-Werk tworzyli i nadal tworzą członkowie indywidualni oraz grupowi (jak parafie, klasztory, zrzeszenia, instytucje itd.). Do tego dochodzą ofiarodawcy, z których wielu dochowuje wierności Maximilian-Kolbe-Werk od chwili jego powołania do dnia dzisiejszego. Obecnie Werk liczy 20 tyś. członków i ofiarodawców. Odpowiedzialność za bieżącą działalność ponosi prezydium, zarząd, kuratorium, a przede wszystkim biuro (Geschdfts-stelle) z siedzibą we Fryburgu. Od samego początku wydatki organizacyjne utrzymywane są na możliwie najniższym poziomie, a większość współpracowników działa w Kolbe-Werk społecznie.

Maximilian-Kolbe-Werk nosi imię polskiego franciszkanina, zamordowanego w Auschwitz w 1943 r. i w 1982 r. kanonizowanego przez Jana Pawła II. Jeden ze współwięźniów ojca Kolbego tak świadczył o jego męczeństwie: „Ojciec Kolbe stale powtarzał innym więźniom, że nawet tutaj, w Auschwitz, nie wolno nam nienawidzić naszych wrogów, że nienawiść niszczy tego, kto nienawidzi. I więcej jeszcze, że mamy kochać naszych wrogów... Dla nas Maximilian-Kolbe-Werk, noszący imię naszego świętego jest dziełem pojednania, dziełem nadziei".



Chcę powiedzieć o tym, jak podniosłem rękę na miłość, na moje małżeństwo. Podejmuję tę próbę z wieloma wątpliwościami: Czy należy się odkrywać? Czy nie zgorszę? Czy taki grzesznik ma prawo mówić na temat miłości, małżeństwa, wierności? . Zwłaszcza Miłosierdzie Boże ośmiela mnie do pisania.

Ignacy Szymański (na życzenie autora imię i nazwisko zostało zmienione)

Zabiorę się i pójdę… Odejście i powrót do miłości


Chcę powiedzieć o tym, jak podniosłem rękę na miłość, na moje małżeństwo. Podejmuję tę próbę z wieloma wątpliwościami: Czy należy się odkrywać? Czy nie zgorszę? Czy taki grzesznik ma prawo mówić na temat miłości, małżeństwa, wierności? To są naprawdę wielkie i bolesne dla mnie dylematy. Więc wyraźnie deklaruję: to, co mówię, dalej stoi na fundamencie wiary, która nie jest przecież nigdy i u nikogo monolitem. Ale jest. Zwłaszcza Miłosierdzie Boże ośmiela mnie do pisania. I dodam jeszcze, że pojawiające się dalej odwołania do Biblii wynikają z głębokiej i przemyślanej decyzji, z prób codziennego życia Pismem.

Odejście – porzucenie

Kilka lat temu odszedłem od Żony. Powinienem chyba powiedzieć: „porzuciłem Ją”. No właśnie, jak wiele zależy od słów. Wiem, to banalna refleksja, ale trudno, trzeba ją powtórzyć, bo się jej doznało na własnej skórze. Uprzytomniłem to sobie podczas rozmów z Żoną w czasie odchodzenia/porzucenia. Ja używałem tego pierwszego słowa, Ona – drugiego. Złapałem się na tym, że używam właśnie takich słówek, jak: „odejście”, „wybór innego życia”, „miłość do kogoś”. A jednak to było: „porzucenie”, „ucieczka”, „zdrada”. Porzuciłem więc Żonę na prawie pół roku.

Zaczęło się od tego, że po kilku latach małżeństwa zauważać zacząłem coraz mocniej, iż podobam się innym kobietom. Żyliśmy z Żoną w miłości. Niestety, nie mogliśmy mieć dzieci. Przyjęliśmy ten fakt. Nigdy z tego powodu nie było między nami napięć. No ale były te inne kobiety. Prawdopodobnie dlatego coraz mocniej zwracałem na nie uwagę, że z dzieciństwa i młodości wyniosłem strasznie niskie poczucie swojej wartości. Nie umiałem w naszym małżeństwie dostrzec tego wymiaru, który oznaczał, iż oboje z Żoną mamy wielką wartość i jako pojedyncze osoby i jako złączeni w jedno przez sakrament. Niesione przez życie trudne sytuacje w naszym związku, nieuchronne kłótnie, przypływy i odpływy egoizmu – wszystko to wywoływało u mnie jakieś gigantyczne załamania wiary siebie. Nie umiałem w takich momentach modlić się, nie przyszło mi też do głowy, że warto by skorzystać z fachowej pomocy – psychoterapeutycznej. Ucieczki szukałem w wpatrzonych we mnie oczach innych kobiet.

Najpierw były to spotkania na kawę, rozmowy, kino… Coś mnie trzymało z dala od jakichś radykalnych kroków. Przyszedł moment (wyjazd służbowy na dłużej), że rozmowy i przelotne spotkania przestały wystarczać. Ale one odegrały swoją smutną rolę. Wyrąbały ścieżkę do niejasnych kontaktów z kobietami, z którymi nie umiałem zawrzeć czystej przyjaźni. Pojawiła się kobieta, wydawało się, we mnie wpatrzona w sposób permanentny. Miała zresztą na koncie nieudane małżeństwo, w fazie rozpadu. Nie chcę tu jednak pisać o Jej kłopotach, bo po pierwsze: nie mam do tego prawa, po wtóre: nie chcę, by wyglądało to tak, że się jakoś usprawiedliwiam. Zdradziłem Żonę. Blado brzmi słowo „zdradziłem” wobec tego, co się wtedy działo w duszy. Tego piekła nie zapomnę nigdy. Porzucałem i wracałem do Tej, z którą zdradziłem Żonę. Spowiadałem się, modliłem, a potem popadałem w kolejne zdrady. W końcu postanowiłem z Nią być.

Pamiętam doskonale te rozmowy z Żoną, kiedy „przeprowadzałem” odejście. Najgorsze było w nich to zakłamywanie, szukanie na siłę powodów, głuchota na propozycje Żony, by poradzić się osoby duchownej albo terapeuty. Wtedy działał we mnie tylko jeden żywioł – egoizm i pycha. Straszne! Koszmarne! Boli do dziś. Nigdy tu, na ziemi boleć nie przestanie.

No i gdy zacząłem być z inną kobietą, pojawiły się spory, napięcia, kłótnie, mające to samo tło, co w czasie bycia z Żoną. Tyle że spotykałem się z o wiele ostrzejszymi reakcjami i popadałem w straszliwe załamania. To Ona nakłoniła mnie do pójścia do psychoterapeuty. I to potem miało się okazać pomocne. Bo najpierw nie było. Wytrwałem tak z pół roku. Z każdym dniem, widząc coraz większą swą nędzę, coraz mocniej dostrzegając strasznie mi obce cechy w Tej, z którą wówczas byłem.

Powrót – początek

Z czasem pojawiło się coś zdumiewającego i jednak pięknego. Zaczęło się od tego, że wpadałem do Żony po różne swoje rzeczy (starałem się, by nie było Jej wtedy w domu, by jeszcze mocniej nie ranić, ale to była złuda, że w ten sposób niby mniej ranię). Pewnego razu zabrałem moją Biblię. Wpisywałem w niej, od czasu naszych zaręczyn z Żoną, ważne fakty z życia rodziny, przyjaciół. Zabrałem więc Pismo i otwarłem na tych notatkach. Był tam jedyny wpis ręką Żony: data, kiedy ją opuściłem. Tylko data i miejsce. Żadnych komentarzy. Czułem, że popełniłem straszny błąd. Dusza zapragnęła oczyszczenia. Zacząłem czytać Ewangelię i psalmy. Tłumiłem jednak w sobie chęć jakiegokolwiek odezwania się do Żony. Bałem się, że mnie nie przyjmie.

To było święto Bożego Ciała. Spacerowałem po jednej z dzielnic mego miasta. Co i rusz natrafiałem na procesje eucharystyczne. Nie umiałem się do nich przyłączyć, ale spowodowały to, że wieczorem poszedłem na mszę świętą. Było już późno, gdy wyszedłem z kościoła. Bardzo chciałem pojechać do Żony. To był ten moment, w którym Syn Marnotrawny z przypowieści Jezusa tak myślał: „Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu przymieram głodem. Zabiorę się i pójdę do mojego ojca…”. Powrót do Żony splótł się z powrotem do Boga. Ona mnie przyjęła. Wybaczyła. Potem była spowiedź święta i lekkość na duszy, na której opisanie nie znajduję słów. Od kilku lat jesteśmy z Żoną. Oczywiście, ślady przeszłości dają się czasami mocno odczuć. To, że się raz zerwało węzeł, zostawia blizny, które czasami mocno, bardzo mocno bolą. Modlę się też za tamtą kobietę, skrzywdzoną również przeze mnie. Całe moje życie, całe nasze z Żoną małżeństwo ma tylko jedną rację bycia. Nazywa się ona: Boże Miłosierdzie jest bez granic. Trzeba walczyć o każdy dzień. Ale naprawdę WARTO!

Tekst pochodzi z Zeszytów Karmelitańskich 1/2007 Zabrałem ją i wierzyłem najszczerzej, że odtąd już zagramy w jednej drużynie. Nie, nie przeciwko komuś... Po prostu zagramy razem: na dobre i na złe. Niestety „na dobre i na złe” okazało się lepszym tytułem serialu niż maksymą odnoszącą się do naszego sakramentalnego małżeństwa.

Antoni Szepietowski (na życzenie autora imię i nazwisko zostało zmienione)

Miłość jest tylko jedna. Niesakramentalni w Kościele


Stałem na ślubnym kobiercu tuż przed ołtarzem z tą wymarzoną. Z tą, która co prawda ma swoje wady, ale któż ich nie ma? Jakoś się ułoży. Najważniejsze to zacząć być ze sobą przez cały czas. Po ślubie na pewno nie będzie chciała tak często bywać u swoich rodziców, a ja nie będę musiał wyrywać się z domu do kolegi na piwko, żeby się wyluzować i pożalić. Damy radę. Wiemy na pewno! Co prawda nie mówiliśmy o tym, ale na pewno tak będzie! Przecież się kochamy! A jaki ślub mieliśmy…! Całe miasto o nim wiedziało! Rano na cywilnym jeszcze miałem kaca i musiałem brać prochy, bo się cały telepałem po nocnym pożegnaniu stanu kawalerskiego. A może piłem na odwagę, bo jak tu rano jechać po narzeczoną i wyrwać ją z domu, kiedy wyraźnie jestem nie w smak? Piłem! – czy to coś nadzwyczajnego? Wszyscy piją, więc i ja piłem. Zima w domu panny młodej była straszna, choć to czerwiec. Zabrałem ją i wierzyłem najszczerzej, że odtąd już zagramy w jednej drużynie. Nie, nie przeciwko komuś, komu zdaje się, że ona jest jego własnością na całe życie, bo po co nam taki mecz... Po prostu zagramy razem: na dobre i na złe.

Niestety „na dobre i na złe” okazało się lepszym tytułem serialu niż maksymą odnoszącą się do naszego sakramentalnego małżeństwa. Trzeba mi było zacząć wierzyć na mieszczański sposób, ściśle przestrzegając „prastarych rodzinnych postanowień”, np. ważności mszy wyłącznie w niedzielne przedpołudnie (te wieczorem są dla leniuchów i nierobów), modlitwy głośnej w pozycji klęczącej (inna forma, jak choćby modlitwa myślna, gdy leżymy w łóżku uwłacza Bożemu Majestatowi), obiadu – niczym religijnego rytuału – który musiał zawierać w menu jakieś danie mięsne (moją skłonność do lekkiej i raczej bezmięsnej diety uznano za apostazję). „O zwyczajach synu się nie dyskutuje!” – słyszałem najczęściej. „Błagam, zróbmy coś z tym!” A ona na to:„A co ja mam zrobić?” Nie wiem – odpowiadałem – może kiedyś stań po mojej stronie i powiedz, że tłuste mi szkodzi! Przecież jesteś lekarzem!” Na co ona znowu: „Eee tam lekarzem, archeologiem chciałam być!” No tak, matka kazali… Sypialiśmy ze sobą z rzadka. Problemy we mnie nabrzmiewały. Nawet wracałem do zwyczajów, jakie winne były zaniknąć wraz z ostatnim pryszczem. Boże! Co za wstyd! Jak tu się z tego spowiadać. Żeby dzieciaty chłop!!! No bo dzieci się jakoś urodziły… Dorodne, zdrowe. Walka szła na całego – o prawo do swojego małżeństwa. Ale z teściami i szwagierką nie dałem rady. Już nawet przestałem truć Panu Bogu, że nie daję rady. Przecież On się takimi sprawami nie zajmuje; no i chodzę wciąż na wieczorną mszę, więc moje szanse są tu znikome... I piłem. Tak sobie niewinnie, łyku-łyk…

A jednak nowa wiosna!

Ktoś mówi do mnie i nagle słyszę inaczej. I mówię inaczej. I inaczej wszystko pachnie. Znów zima, a w sercu wiosna. Się zakochałem! Nawet jednego z przedstawicieli zdrowej, chłopskiej tkanki narodu spytałem, jak się ma w takich sytuacjach zachować prawdziwy mężczyzna. Więc ta zdrowa tkanka mi powiedziała, że to normalne. Że chłop, jak ma mało w domu, to szuka gdzie indziej. Ale ja nie szukałem. Samo mnie znalazło. Potem standard: Biblia, modlitewniki i różaniec poszły w kąt. Dokonał się straszny i pyszałkowaty akt samopotępienia. Uznałem się niegodnym Boga, niegodnym Jego miłości. Jeszcze miotałem się rozpaczliwie, szukałem pomocy, ale nie tu, gdzie trzeba jej w takich momentach szukać. Poziom wiary spadł poniżej stanu krytycznego. Straszne słowo ROZWÓD przybrało konkretne kształty. Upokorzenie!

Zamieszkaliśmy z Wiosną razem. Jej syn, ona i ja. I dochodzące moje pociechy. I te ciągłe starcia, potyczki, bitwy i wojny o widzenia, o obecność moich dzieci w moim życiu. W życiu rozwodnika i wiarołomcy. „A nie mówiliśmy ci córeczko!” – o tak, dopięli swego, a ja byłem za słaby na grzech, za słaby na wiarę, po prostu słaby... Rozżalony i rozczarowany sobą. I to stawało się moją wiarą.

Lecz jedno miejsce w duszy wciąż pulsowało. Niczym nie mogłem go stłumić. W żaden sposób wyłączyć. Powoli zacząłem rozumieć, że owo pulsowanie to prawdziwe życie, które dane od Boga domaga się należnego mu miejsca, czyli w Nim. Powiedz to głośno! W Bogu!!! Nie jest to łatwe, gdyś się potępił. Jakie masz prawo wołać do Boga, który takich jak ty, modlących się na leżąco i wiarołomnych nie słucha? Zły duch nie próżnował. Bardzo długo utrzymywał mnie w przekonaniu, że już nie ma dla mnie ratunku. A Wiośnie, co mam powiedzieć? Że teraz Bóg do mnie mówi i oto zrozumiałem swój błąd, i teraz będę z Panem Bogiem „cacy”, a z nią „be”? Bo „be” jest związek niesakramentalny w oczach Boga? Umysł drążył, wiercił się, ciągnął na manowce. „Szukaj, szukaj!” – ciągle słyszałem to w środku. Książki z psychologii? Nie tu! Chodź! Klękaj! Gadaj!

Nie zdrowi potrzebują lekarza… Powrót

Odszedł do Pana papież Jan Paweł II. Wieczorem stojąc za rogiem bloku, paliłem papierocha i patrzyłem w gwiazdy. W jednej chwili doświadczyłem rozmiaru swojej nędzy, ale jednocześnie poczułem, że MIŁOŚĆ jest ponad tym wszystkim, że może wypełnić w jednej chwili całą przestrzeń będącą do tej pory miarą mojej rozpaczy i poczuciem znajdowania się poza marginesem życia.

Gdy wracałem do mieszkania, musiałem wpisać właściwy kod, aby domofon zadziałał i bym mógł wejść do środka. Może to się wydawać banalne, ale to właśnie owa powtarzana tysiące razy czynność uświadomiła mi, że każdy człowiek otrzymał od Boga swój kod dostępu, jednak trzeba czasem zadać sobie nieco trudu, by go odnaleźć. Ten trud musi przebiegać w rytmie instrukcji obsługi ludzkiej, istoty wyrytej na tablicach dekalogu, w Ewangelii czy wreszcie w sumieniu. Jak daleko trzeba odejść, by poczuć głód domu Ojca?
Przyznaję się do błędów, moich błędów. Biorę na siebie moją część odpowiedzialności za porażkę małżeństwa. Naprawiam winy. Naprawiam z całym zaangażowaniem i żalem za grzechy, ale nieparaliżującym żalem.

Cierpię, gdy coś jest nie tak, gdy wraca myśl, że może można było inaczej. Może można było, ale „było”! A teraz „jest” i żyję teraz, zaś nad tym, co było, nie mam już władzy. Zostawiam umarłym grzebanie ich umarłych. Nie umywam rąk. To też część mojego życia. Bo jednak ponoszę konsekwencje tego, co było, co zrobiłem.

Lecz czyż mam się dalej taplać w morzu rozpaczy? To prawda, na początku trzeba odwagi, by zostać samemu w ławce, gdy wszyscy inni idą przyjąć Pana w Eucharystii, ale gdy jesteś blisko Niego, w codziennej modlitwie, w sercu, w uczynkach miłosierdzia, gdy oddajesz Mu każdą chwilę swojego życia, nie nadymasz się z tego powodu i zaczynasz rozumieć słowa mszalnego wołania – „wysłuchaj modlitwy wiernych, którzy z Twojej ŁASKI stoją przed Tobą”; przestajesz wówczas czuć się trędowatym.

Kościół mnie nie opuścił, nie wygnał, nie zamknął swoich drzwi, nie zabronił mi spotykać się z Jezusem Chrystusem. Wciąż mogę uczestniczyć we mszy św. Mogę? Wręcz powinienem, bo przecież „lekarza nie potrzebują zdrowi, lecz ci, którzy źle się mają”.

Gdy już dostrzegałem, jak Bóg z całą mocą wzywa nas do siebie, z całą złośliwą mocą atakowały mnie myśli o tym, że tak wielki grzesznik nie jest godzien udziału w Kościele Jezusa Chrystusa. Co na to powiedzą ludzie, którzy widzą, w jakim związku żyjemy? Czy nie staniemy się zgorszeniem?

Zorientowałem się jednak, że sam po prostu stałem się ofiarą, jak to nazywam – wyznania niedzielnego – w którym najważniejsze jest zewnętrzne przestrzeganie zwyczajów, a nie żywa wiara w żywego Boga. A mój żywy Bóg powiedział przecież, że przyszedł jako lekarz do tych, którzy źle się mają.

Nie bój się sądów ludzkich. Jeśli Bóg radykalnie, nieodwołalnie zamieszka w twoim sercu, dostrzeżesz w tej zasadniczości nutę najwyższej czułości, z jaką Pan przemawia do ciebie. Bóg nie jest tym, którym chcą cię straszyć w Kościele. Jest Bogiem miłości, który za nasze grzechy wydał na śmierć swojego Jednorodzonego Syna. Kościół, w gruncie rzeczy, jest taką wspólnotą, gdzie spotkasz podobnych ci ludzi, pogubionych, wątpiących, grzesznych. Tu jest także miejsce dla ciebie. Twoje doświadczenie, przykre doświadczenie zakręconego życia, może się okazać wielkim darem dla tej wspólnoty.

Wiosna...

Wiosna... – Jej obecność jest dla mnie takim samym znakiem Opatrzności, jak łaska modlitwy, a codzienne z Nią bycie – probierzem prawdziwości nawrócenia, mobilizacją do lepszego życia. Ba, to właśnie przy Niej owo nawrócenie nabiera sensu i przybiera konkretny kształt. Teraz zaczynam rozumieć, czym jest MIŁOŚĆ, właśnie przy Niej, która miała odwagę bronić mnie przed sobą samym, przed złością i nałogiem. Determinacja, z jaką Wiosna walczyła o nas, pozostanie do końca mojego życia przedmiotem mojej dla Niej wdzięczności i kontemplacji przedziwnych Bożych zmiłowań.

Był jednak taki moment, kiedy Wiosna obawiała się mojego zaangażowania w życie z Bogiem – to prawda, ale nie trwało to długo. Owoce tego życia bowiem okazały się darem dla całej naszej wspólnoty. Choć zmagamy się z trudną materią życia partnerskiego, prowadzenia domu, znoszenia się wzajemnie, choć uczestniczymy w konfrontacjach naszych charakterów, dostrzegamy w tym nie „krzyż Pański”, ale dar, który prowadzi nas do wyzwalania z egoizmu oraz szczerego oddania sobie i bliźnim. Wspólnie uczęszczamy na spotkania związków niesakramentalnych w naszym duszpasterstwie. Wspólnie zmagamy się z niełatwym w takich związkach wychowywaniem naszych dzieci (razem jest ich trójka, w tym dwoje w tzw. wieku trudnym), dzieci z poprzednich związków. Wiosna z dużym zrozumieniem przyjęła moją codzienną obecność na mszy św., poza tym nie okradam z czasu wspólnoty rodzinnej, jako że wstaję po prostu wcześniej, gdy reszta domowników jeszcze śpi. Ten czas przeznaczony wyłącznie dla Boga okazuje się czasem, który owocuje „dla ludzi”. I Wiosna o tym doskonale wie!

Tekst pochodzi z Zeszytów Karmelitańskich 1/2007 Juliusz Zychowicz

Chcę im podać rękę


W sierpniu 1983 roku towarzyszyłem grupie 25 Niemców - w znacznej większości młodych - uczestniczących w III. Krakowskiej Pieszej Pielgrzymce do Częstochowy. Byli to członkowie niemieckiej sekcji „Pax Christi"; wraz z ówczesnym sekretarzem generalnym tej organizacji stanowili pierwszą zwartą niemiecką grupę, jaka wzięła udział w tej pielgrzymce.
Spotkaliśmy się na noclegu w budynku uzyskanym wówczas niedawno przez Kościół krakowski dla nowo powstającej parafii Brzezinka. W intencji budowniczych był on przeznaczony na komendanturę obozu Birkenau, wyodrębnionego z KL Auschwitz (nim go jednak dokończono, nastąpiła styczniowa ofensywa sowiecka 1945 roku i ewakuacja obozu). Kiedy się tam zjawiliśmy, budynek był jeszcze nie zamieszkany, świeżo mianowany proboszcz rozpoczął dopiero prace adaptacyjne - ukończono tylko tymczasową kaplicę. Byliśmy pierwszymi, którzy w tym obiekcie spędzili noc. Już sam ten nocleg w bezpośredniej bliskości największego cmentarzyska świata, w budynku o złowrogim pierwotnym przeznaczeniu stanowił dobre duchowe przygotowanie pątników.
W pielgrzymce szliśmy w około trzystuosobowej grupie. „Moi" Niemcy nieśli duży krzyż z Taize. Krzyż ten stał się od razu ich znakiem rozpoznawczym i ważnym elementem ułatwiającym zintegrowanie się z grupą. Wkrótce poczęli się zgłaszać inni pielgrzymi chętni do niesienia go, a podczas wieczornych apeli był on ustawiany przy ołtarzu.
W ciągu sześciu dni przyglądałem się z zainteresowaniem procesowi pątniczego dojrzewania moich niemieckich współtowarzyszy drogi. Początkowo ich postawa była niemal wyłącznie postawą obserwatora. Mogli się oto przyjrzeć z bliska przedziwnemu fenomenowi polskiej religijności ludowej, o którym dotychczas tylko słyszeli. Ta obserwacja prowokowała oczywiście do pytania: czy tego rodzaju impreza - przemarsz około 10 tysięcy ludzi na trasie 150 km - byłaby możliwa w Niemczech? I zaraz pojawiał się trzeźwy bilans: trzeba byłoby zorganizować po drodze tyle to a tyle punktów zbiorowego żywienia, tyle to a tyle sanitariatów itd. Odpowiedź wypadała sceptycznie: nie, chyba jednak nie byłoby to możliwe.
W miarę upływu dni ta postawa obserwatora coraz bardziej zamieniała się w aktywne współuczestnictwo - poczynając od zewnętrznych, najłatwiej przyswajalnych zachowań, jak podniesiona w geście pozdrowienia dłoń z dwoma rozstawionymi palcami (popularny wtedy „zajączek" - znak zwycięstwa „Solidarności") - aż po rzeczywiste „współodczuwanie" z ową wędrującą cząstką Kościoła, widoczne choćby w wieczornych rozmowach we własnym gronie czy też w gestach autentycznej miłości bliźniego wobec innych uczestników pielgrzymki.
Ostatniego dnia pod wieczór znaleźliśmy się u celu drogi. A właściwie - niemal u celu: topograficznie tuż, tuż, czasowo - jeszcze dosyć daleko. Po przejściu Alei NMP pielgrzymka wchodzi na błonia przed jasnogórskim klasztorem, gdzie napotyka inne grupy, przybywające w tym samym czasie z różnych stron Polski. Zlewające się w jedną rzekę ludzkie strumienie tworzą ogromny zator i odtąd tłum posuwa się niezwykle powoli, tak że dotarcie do kaplicy z Cudownym Obrazem trwa jeszcze parę godzin.
Kiedyśmy tkwili w rejonie plant otaczających przyklasztorne błonia, podeszła do mnie kobieta w średnim wieku - jej twarz była mi znana z widzenia (kobieta należała do naszej grupy) - i poprosiła, abym podszedł z nią do niemieckiego księdza (wiedziała, że jest wśród nas, bo koncelebrował mszę św.) - Chciała podać mu rękę. Na moje zdziwione, pytające spojrzenie usłyszałem, co następuje: ojciec jej męża zginął w niemieckim obozie koncentracyjnym, a wdowa po nim zaprzysięgła swoje dzieci, aby do końca życia nienawidziły Niemców. Moja rozmówczyni, wchodząc przez małżeństwo w tę rodzinę, przejęła dziedzictwo owej nienawiści i dotąd pieczołowicie go strzegła. „A teraz idę obok nich i nie potrafię się przemóc. Nie potrafiłam nawet dziś rano nad tym strumykiem (odpowiednik »górki przeprośnej« na trasie pielgrzymki warszawskiej, gdzie wszyscy przepraszają się wzajemnie za winy popełnione wobec siebie w czasie drogi). Ale już dłużej nie mogę. Chcę im podać rękę".
Podszedłem z nią do niemieckiego księdza, opowiedziałem pokrótce, o co jej chodzi. I do dziś myślę, że gdyby nawet tamta pielgrzymka nie miała dla mnie żadnych innych wartości, to ta jedna chwila starczyła za wszystko. I że była ona pełnym potwierdzeniem sensu dobiegających właśnie w owym sierpniu siedemnastu lat mojego „wtrącania się" w trudne sprawy polsko-niemieckie.


Tekst pochodzi z: Polacy i Niemcy pół wieku później, Kraków 1996, s. 152-154.




Paweł Smoleński

„Ale jako ostygłem...”


Na pogrzeb ks. Owczarka z Ciechocinka w styczniu 1993 r. (dął wiatr i padał marznący deszcz) przyszedł tłum. Była w nim grupa obrońców Westerplatte z września 1939 r., dziś kuracjuszy sanatoriów, którzy ks. Owczarka obrali sobie za kapelana. Był też przyjaciel zmarłego, katolicki ksiądz z Niemiec, Johannes Gehrmann.
Po pogrzebie ks. Gehrmann zapytał, kim są staruszkowie w mundurach.
- To westerplatczycy - usłyszał w odpowiedzi.
- Ja też znam westerplatczyków - powiedział Gehrmann.
- W Niemczech żyje tylko jeden z obrońców...
- ...ale ja znam tych z przeciwnej strony. Byłem kapelanem kombatantów niemieckiej marynarki wojennej - wyznał niemiecki duchowny.
Ks. Gehrmann pomyślał, że byłoby dobrze, gdyby Polacy i Niemcy wspólnie pomodlili się przy grobach zabitych, razem oddali szacunek żyjącym.
- Marynarze z pancernika „Schleswig-Holstein" rozumieją żal i pretensje Polaków. Są starzy. Chcą pojednać się również ze swoim sumieniem.
- Niech to się stanie jak najszybciej - zgodził się jeden z polskich westerplatczyków. - Nas też jest coraz mniej.
Ksiądz z Niemiec zaproponował, by dawni agresorzy i napadnięci spotkali się w 54. rocznicę wybuchu wojny. Będzie wspólna msza św., złożenie kwiatów, modlitwa, podanie sobie rąk. Cicho i bez rozgłosu.
W rocznicę l września telewizja pokazała Stanisławę Trele, kaprala z Westerplatte, zastępcę dowódcy warty.
- Jak ja patrzę na nich, to z początku dość wrogo - mówi zamyślony Trela. - Sam język niemiecki słuchać to już niedobrze. Ale jakoś ostygłem, nie mogę być niegrzeczny. Bo ksiądz grzeczny, pułkownicy grzeczni, to i ja taki przytulony. Ale swojego zdania do dziś nie mam wyrobionego.
Stanisław Trela stanął przed kamerą tuż po polsko-niemieckim spotkaniu w Ciechocinku. Zmęczona, spokojna twarz, krzaczaste wąsy. Gdzieś w tle widać starych mężczyzn: polscy oficerowie z Września, niemieccy marynarze. Wyglądają niemal tak samo. Równie dobrze mogliby przyjechać na zjazd absolwentów jakiegoś przedwojennego gimnazjum.
- Co czujecie, gdy widzicie przed sobą niedoszłe ofiary?
- pyta dziennikarz.
- Żałujemy, że spotkania nie było wcześniej - mówi steward z pancernika (w 1939 r. miał 20 lat, niósł kawę, gdy „Schleswig-Holstein" zaczął strzelać).
- Spełniał pan wyjątkową rolę - zwracając się do celowniczego z pancernika, dziennikarz szuka właściwych słów.
- Dziś Bogu dziękuję, że wtedy nie strzelałem. Straciłem na wojnie nogę i wtedy przyrzekłem sobie, że zrobię wszystko, żeby moje pokolenie było ostatnią ofiarą nienawiści.
Niemcy przywieźli do Ciechocinka pamiątkową tablicę: połączone uściskiem dłonie na tle polskiego pomnika Westerplatte.

Kilka dni później prasa drukuje oświadczenie: „My, westerplatczycy, i nasze rodziny nie życzymy sobie żadnego kontaktu z byłymi żołnierzami niemieckimi. Nie kierujemy się uczuciem nienawiści za doznane krzywdy i utratę zdrowia, lecz do końca swych dni pamiętać będziemy, że Westerplatte i nasza obrona była, jest i powinna pozostać dla przyszłych pokoleń symbolem męstwa i honoru

…)

Zanim 1 września o świcie zaczął się atak, kapral nadterminowy Stanisław Trela siedział w koszarach na Westerplatte i na pomarańczowym papierze pisał do rodziców (list z wojska musiał być ładny). Skończył list, poszedł spać, kolega obudził go na wartę. Wtedy usłyszał pierwszy strzał. Była 4.18 nad ranem.
- Zameldowałem dowódcy, że ktoś strzela - wspomina Trela. - To były szwaby.
- Mówi pan o Niemcach „szwaby". Pan, który przyjął gest pojednania?
- Tak, pamiętam wojnę. Jeszcze dzisiaj ciarki chodzą mi po plecach. Ale nie podałem ręki oprawcom, tylko żołnierzom. My się broniliśmy, oni mieli rozkaz atakować. Nas zginęło 15, ich kilkuset, a jednak już w 40. rocznicę Westerplatte złożyli wieńce na grobie majora Sucharskiego.
W domowym archiwum Trela przechowuje niewyraźną odbitkę zdjęcia: major Sucharski otrzymuje szablę od oficera niemieckiego, który przyjmuje kapitulację westerplatczyków.
- Mógłbym na ścianie mieć zdjęcie wnuków - mówi. - Ale Westerplatte mocno siedzi w moim sercu. Nie zrobiłem nic wielkiego. Biskupi przebaczyli, Mazowiecki pojednał się z Kohlem, ksiądz, który przeżył Katyń, wybaczył Rosjanom. Czy taki zwykły Trela może być przeciw rozsądkowi?
Treli nie było na gdańskich obchodach rocznicy Westerplatte w 1993 roku. Przeczytał w gazecie protest towarzyszy broni: „Nie życzymy sobie żadnego kontaktu z byłymi żołnierzami armii niemieckiej". Rozchorował się.
Stanisław Trela nie doczekał kolejnych obchodów Westerplatte. Zmarł w sierpniu 1994, na kilka dni przed kolejną rocznicą Września.
Nad jego mogiłą spotkali się westerplatczycy, którzy z górą pół wieku temu strzelali do siebie. Garstka starych mężczyzn; większość pomarła, a wielu żyjącym trudno wyrzucić z serca dawną złość. Ci, którzy przyszli, podali sobie ręce. Stanisław Trela przestał być samotny. Nie wiem, jak przekonał swoich towarzyszy broni. Kapral nadterminowy Stanisław Trela miał zwyczaj czynić to, co uważał za słuszne, lecz nie miał zwyczaju się chwalić.

Tekst pochodzi z: Polacy i Niemcy pół wieku później, Kraków 1996.