Świadkowie Narodzenia Pańskiego

am

publikacja 25.12.2004 07:23

Wokół Jezusa w betlejemskim żłobie przewinęło się sporo postaci. Różnie do Maleńkiego Jezusa się odnosili: jedni z radością, inni z nienawiścią, jeszcze inni z obojętnością.

 

Dwakroć narodzony


Świadkowie Narodzenia Pańskiego   Boże Narodzenie to już od dawna święto, które jakby przekroczyło granice chrześcijaństwa. W tym dniu świętują prawie wszyscy: wierzący, inaczej wierzący i niewierzący. Pociąga nas atmosfera wigilijnego stołu, kolorowa choinka i to wszystko, co można nazwać tradycją. Czasami w tym wszystkim zapominamy o co tak naprawdę chodzi. Bo przecież świętować dla świętowania chyba nie ma sensu. Dlatego warto zawsze zagłębić się w to, co stanowi o istocie tych dni. A tym czymś jest tajemnica Boga, który dla naszego zbawienia stał się człowiekiem.

Wokół Jezusa w betlejemskim żłobie przewinęło się sporo postaci. Różnie do Maleńkiego Jezusa się odnosili: jedni z radością, inni z nienawiścią, jeszcze inni z obojętnością. Warto przyjrzeć się każdej z nich, by zobaczyć na ich tle samego siebie. Tym, co przenika całe wydarzenie Bożego Narodzenia wydaje się pokora. W tej mało popularnej także i w dzisiejszych czasach cnocie zdaje się skupiać wszystko, co wydarzyło się z dala od wielkich spraw tego świata, w małym miasteczku Betlejem, gdzie przyszedł na świat Pan Panujących i Król Królujących. On jest pierwszym spośród pokornych. Dlatego to właśnie na Niego chcemy dziś popatrzeć.

„On istniejąc w postaci Bożej nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie przyjąwszy postać sługi” (Flp 2, 6-7a). Ten, przez którego wszystko się stało, i bez którego nic się nie stało z tego, co się stało, zechciał stać się jednym z nas. Prawda ta wydaje się tak wielka, że wielu nie mieści się w głowie. Bo jak może mieć granice Nieskończony? Jak śmiertelnym może stać się Król nad wiekami? A jednak tak właśnie się stało. Bóg zamieszkał między nami.

Nie szukał splendoru. Nie przyszedł jako wielki Pan, ale narodził się z kobiety i był zwykłym, płaczącym dzieckiem. Nie w pałacu w którejś ze stolic ówczesnego świata, ale w małym miasteczku Betlejem. Jako dziecko ubogich, podróżujących rodziców, dla których nie znalazło się miejsce w gospodzie. Dlatego jego pierwszym mieszkaniem była stajenka, a zamiast kołyski miał zwyczajny żłób. Jakże prawdziwie brzmią tu słowa proroka Izajasza, wypowiedziane niegdyś o Narodzie Wybranym: „Wół rozpoznaje swego pana i osioł żłób swego właściciela, Izrael na niczym się nie zna, lud mój niczego nie rozumie”. Stwórca wszechświata przyszedł do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli.

A jednak w całym tym wydarzeniu jest tyle radości, że nie sposób narzekać tylko na ludzką niewdzięczność. Przede wszystkim dlatego, że tego dnia zaczęły się spełniać Boże obietnice o zbawieniu człowieka. Tego dnia narodził się Potomek Niewiasty, który w niedalekiej przyszłości miał zetrzeć głowę węża. Ludzkości pogrążonej w mroku i cieniu śmierci, chorób i innych nieszczęść zajaśniało Niezwyciężone Słońce, Jezus, który pokonał śmierć i otworzył nam bramy wiecznego zbawienia. Ale także dlatego, że w tych narodzinach widzimy, kim naprawdę jest Bóg. On, wielki, potężny, mogący jednym swoim słowem zmieść cały Wszechświat jest Bogiem naprawdę przyjaźnie do nas nastawionym. On nie gardzi naszymi zwykłymi sprawami. Radością, smutkiem, pracą, zabawą, zamyśleniem i płaczem. Nie musimy przed nim drżeć, składać mu wielkich ofiar. Jego słowa o miłości nie są czczą gadaniną. On naprawdę nas lubi.

W życiu często staję przed dylematem wyboru drogi. Chcę być kimś. Pociągają mnie sława i zaszczyty. Z drugiej strony widzę zwyczajną, mało atrakcyjną pracę dla dobra innych. To miłe, kiedy ludzie zauważają, gdy chwalą czy klaszczą. Życie nabiera wtedy blasku. Ale kiedy wybieram większe, choć mniej atrakcyjne dobro, staję w jednym szeregu ze swoim Bogiem. Cichym i pokornym. W najsmutniejszy dzień zapala w moim sercu płomyczek uśmiechu. Być w takim towarzystwie to zaszczyt.

Więcej na następnej stronie

Józef - Milczący Opiekun

Chociaż był postacią bardzo ważną, wiemy o nim niewiele. Pochodził z królewskiego rodu Dawida. Nie mieszkał jednak w Dawidowym mieście Betlejem, ale w cieszącym się niezbyt dobrą reputacją galilejskim Nazarecie. Trudnił się obróbką drewna, stąd nazywamy go dziś cieślą. Najprawdopodobniej nie powodziło mu się zbyt dobrze, gdyż przy ofiarowaniu Jezusa w świątyni był w stanie jedynie uiścić na wykup za swojego Syna ofiarę ubogich – parę synogarlic. Nie wiemy, ile tak naprawdę miał lat, gdy postanowił ożenić się z Maryją. Ale na pewno był człowiekiem prawym i roztropnym.

Zwyczaje dotyczące zawierania małżeństwa były w tamtych czasach i w tamtym kręgu kulturowym nieco inne, niż dziś. Najpierw spisywano stosowną umowę. Tak rozpoczynał się dla młodych okres narzeczeństwa, do której to instytucji przywiązywano znacznie większe znaczenie, niż obecnie. W oczach ludzi byli oni sobie już poślubieni. Jednak dopiero później, zwykle po roku, kobieta przeprowadzała się do domu mężczyzny. Podobnie było w przypadku Józefa i Maryi. Jednak wpierw, nim zamieszkali razem, Józef odkrył, że jego wybranka znalazła się w stanie błogosławionym.

Trudno powiedzieć, co wtedy czuł. Ból, zawód, złość, zniechęcenie. Może bezgraniczny żal. Do Maryi... Do swego losu... Nigdy się tego nie dowiemy. Podobnie jak tego, czy próbował ze swoją żoną rozmawiać i cokolwiek wyjaśniać. Bo czy któryś mężczyzna uwierzyłby w tak nieprawdopodobną rzecz, że jego żona poczęła dziecko z Ducha Świętego? A jeśli nawet uwierzył w nieprawdopodobne opowiadanie Maryi, to skąd miał wiedzieć, jak się zachować? Dlatego postanowił załatwić wszystko najlepiej jak tylko mógł: nie nadawać sprawie rozgłosu i oddalić żonę potajemnie. Sam chciał pewnie odsunąć się w cień. Dopiero Anioł, który ukazał mu się we śnie, wskazał drogę dalszego postępowania. Józef wziął Maryję do siebie i w oczach ludzi stał się jej pełnoprawnym małżonkiem.

To chyba nie była łatwa decyzja. Bóg nie pytał go o zdanie. Nie pytał, czy chce, jak wcześniej Maryję. Postawił go przed faktem dokonanym. Trzeba było skorygować życiowe plany i w pokorze przyjąć wyznaczone przez Boga zadanie.

Na pewno nie było mu też łatwo, gdy ze swą ciężarną małżonką przybył, z powodu spisu ludności, do Betlejem. Ewangelista Łukasz pisze lapidarnie: „Nie było dla nich miejsca w gospodzie”. Nie było dla wszystkich szukających z powodu braku miejsc, czy nie było go tylko dla nich? Bo byli ubodzy... Bo mogli sprawić kłopot... Tego też nie wiemy. Ale możemy przypuszczać, co wtedy czuł. On, ustanowiony przez Boga strażnikiem Matki Bożego Syna, nie potrafił nawet znaleźć dla Niej odpowiedniego schronienia. Przyszło Jej urodzić w stajence, a swojego Syna złożyć w żłobie.

Czy zostali w Betlejem dłużej? Czy zamierzali osiedlić się tam na stałe? Tych planów Józefa i Maryi nie znamy. Kto raz wszedł na ścieżkę wierności Bogu, już zawsze musi liczyć się z niespodziewanym. Na szczęście w opiece nad Maryją i Dzieciątkiem wspierali go Aniołowie. I wtedy, gdy przyszło mu uciekać przed Herodem do Egiptu i wtedy, gdy można było zeń wracać. Wtedy chyba jeden jedyny raz nie miał odwagi do końca zaufać Bogu. Był przecież człowiekiem roztropnym. Bał się wracać do rządzonej twardą ręką przez syna Heroda Wielkiego, Archelaosa, Judei. Dopiero po raz kolejny pouczony przez anioła we śnie udał się do Nazaretu.

Choć tak wiele zrobił dla swojej rodziny, nie wiemy nawet, kiedy umarł. Żył jeszcze, gdy Jezus miał dwanaście lat. Potem słuch o nim zaginął. Odszedł tak cicho, jak żył. Nikt nie zapisał żadnej informacji o jego śmierci, żadnej daty.

Ja też miewam swoje życiowe plany. Ale i na nich ciąży niewidzialna ręka Boga. Czasami budzi to moją gorycz i żal. Przecież nikt nie pytał mnie o zgodę. A kiedy staram się dobrze wypełniać to, co Bóg mi zlecił, widzę, jak bardzo nędznym narzędziem jestem w Jego rękach. Pełen wątpliwości nieudacznik, życiowy fajtłapa, który niczego nie potrafi do końca dobrze zrobić, któremu ciągle trzeba pomagać, który jest cieniem tych, stojących w pełnym blasku. Zawsze mocnych, zawsze umiejących znaleźć wyjście z sytuacji, zawsze w pełni oddanych sprawie Bożej. Uczę się wtedy od Józefa pokory. Uczę się pogodnie przyjmować porażki i cieszyć się tym, co mi Bóg daje. Razem z nim kładę dłoń na ustach i usuwam się w cień. Bo dzięki temu może ktoś usłyszy samego Boga.



Więcej na następnej stronie

Właściciele gospody

Ludzie od najdawniejszych czasów podróżowali. Z różnych powodów. Odwiedzając krewnych i znajomych, pielgrzymując do świętych miejsc i w celach handlowych. Podobnie robili mieszkańcy Palestyny. Po niewielu istniejących wówczas drogach tego górzystego kraju ciągnęły rzesze wędrujących. Często mogli się zatrzymywać u swoich krewnych i znajomych. Jeśli ich zabrakło, a pora roku pozwalała, można było nocować na dworze, przykrywając się płaszczem. Podobnie jak Jezus z uczniami w ogrodzie Getsemani. Istniały też w zajazdy, gospody, w których strudzeni wędrowcy mogli znaleźć nocleg, co było ważne zwłaszcza wtedy, gdy aura nie była zbyt sprzyjająca do spania na dworze. Zapewne nie były zbyt luksusowe, składały się z kilku izdebek dla bogatszych gości, zadaszonego miejsca, gdzie mogli odpocząć biedniejsi i ogrodzonego placyku, na którym nocą trzymano zwierzęta.

Trudno odpowiedzieć na pytanie, dlaczego dla wędrujących Józefa i Maryi nie znalazło się miejsce w gospodzie. Może był to skutek wzmożonego ruchu, związanego ze spisem ludności? Może byli za biedni, aby zapłacić za nocleg? Jeśli właściciele zajazdu liczyli na większy zysk, który mógł im zapewnić ktoś bogatszy, to ich postępek budzi nasze oburzenie. Jeśli rzeczywiście wszystkie miejsca w gospodzie mieli już pozajmowane rozumiemy ich, choć dziwimy się, dlaczego nie pomogli świętej rodzinie znaleźć miejsca u kogoś innego. W każdym razie porusza nas ich obojętność, zmuszająca ciężarną Maryję i Jej zatroskanego męża do szukania noclegu między zwierzętami.

W gruncie rzeczy najczęściej jesteśmy do nich bardzo podobni. Przytłoczeni codziennymi obowiązkami łatwo znajdujemy wytłumaczenie dla naszej obojętności. Lubimy tylko rutynowe działania. Dlaczego zaprzątać sobie głowę kimś, kto nagle popadł w tarapaty? Takich ludzi jest przecież wielu, a wszystkim i tak nie uda się pomóc. Znajdujemy łatwe usprawiedliwienia orzekając, że sami są winni swojej sytuacji albo że do pomagania stworzyliśmy odpowiednie instytucje. Gospoda naszego serca jest dla nich zamknięta.

To prawda. Często nie bardzo możemy bliźniemu w potrzebie pomóc. Parę dobrych rad, kilka ciepłych słów, zapewnienie o modlitewnej pamięci to już coś. Obym się jednak za bardzo do mojej bezradności nie przyzwyczaił. Oby nie było mi z nią wygodnie. Obym pamiętał, jak wielka jest samotność pukającego od drzwi do drzwi w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia.



Więcej na następnej stronie

Młodziankowie – bezimienni męczennicy

Wydawałoby się, że małe dzieci nie uczestniczą w życiu politycznym. Nie są w żadnym wypadku zdolne zagrozić sprawującym władzę. A jednak dla wietrzącego wszędzie spiski Heroda stały się potencjalnym zagrożeniem. Przerażony przyniesioną mu przez mędrców ze Wschodu wieścią o nowo narodzonym Królu Żydowskim kazał wymordować wszystkich chłopców w wieku do lat dwóch w Betlejem i okolicy.

Nie wiemy, ilu ich dokładnie było. Dziś szacuje się, że nie więcej niż 50. Zginęli zupełnie bezsensownie. Czas pokazał, że żaden z nich nie mógł zagrozić Herodowi, który kilka lat później zmarł. Nie uratowali też swoją śmiercią małego Jezusa, którego rodzice, ostrzeżeni przez Anioła, szybko wywieźli do Egiptu. Byli tylko jakby pionkami w grze stoczonej między realizującym swoje plany Bogiem a chcącym za wszelką cenę dopiąć swego, zazdrosnym o swe przywileje królem niewielkiego państewka. Ten ostatni poświęcił ich dla ocalenia swojej władzy. Bóg, chroniąc swojego Syna, im nie przyszedł z pomocą, choć z Jego powodu zginęli. Tylko że on ich tak naprawdę nie opuścił Cieszą się dziś w chwale Jego Syna. Ich bezsensowna śmierć dała im przepustkę do domu Ojca.

Zżymam się czasem, kiedy los wyznacza mi miejsce w dalszych rzędach. Chciałbym odgrywać ważne role, a przynajmniej z bliska obserwować grę. Dziś młodziankowie uczą mnie, że nawet z pozoru najbardziej bezsensowne życie ma swoją wartość. Gdy więc Bóg postawi mnie tam, gdzie wszystko wyda się bez sensu, przyjmę to z pokorą pamiętając, że ważne jest tylko, aby szczęśliwie dotrzeć do domu Ojca.



Więcej na następnej stronie

Pasterze – pierwsi świadkowie i ewangelizatorzy

Zawód pasterza i hodowcy trzód był najstarszym zawodem wiejskim w Izraelu. Hodowlą zajmowano się bowiem jeszcze w czasach, gdy Izrael prowadził życie koczownicze. W czasach Jezusa zajęcie to nie było już tak rozpowszechnione, ale ciągle jeszcze, zwłaszcza w mniej sprzyjającej uprawie roli Judei (gdzie leży Betlejem), pasły się wielkie stada owiec i kóz.

Zdania na temat tego zawodu były podzielone. Jedni uważali zajmowanie się stadami za zajęcie dla próżniaków, sprzyjające staniu się bandytą. Inni doceniali trud pasterzy. Bo życie pasterza rzeczywiście do łatwych nie należało. Przez znaczną część roku trzeba było przebywać razem ze stadem pod gołym niebem. Należało troszczyć się, by zwierzęta się nie rozproszyły i nie zagubiły. Nocami, które w okolicach Betlejem są raczej chłodne, trzeba było pilnować je przed dzikimi złodziejami, a także hienami, szakalami, wilkami czy niedźwiedziami. Nieraz w obronie stada trzeba było stoczyć nawet walkę, stąd pasterze najczęściej byli uzbrojeni w kije czy sztylety. Nadto trzeba było co dzień prowadzić je do wodopoju, pielęgnować zwierzęta chore, troszczyć się o ciężarne i trudzić się jeszcze wieloma innymi potrzebnymi w takiej pracy zajęciami.

Takim to ludziom, twardym, zaprawionym w trudnym życiu, aniołowie ogłosili, że w mieście Dawida narodził się Zbawiciel, Mesjasz Pan. A oni, pozostawiwszy swoje stada na łasce losu i Boga, poszli zobaczyć, co się stało i jako pierwsi opowiedzieli mieszkańcom Betlejem, że narodzone w stajni i złożone w żłobie Dziecię jest tym, którego wszyscy od tak dawna oczekiwali.

Zdumiewa mnie myślenie Boga. Jest zupełnie inne od naszych, ludzkich, schematów. Było tylu ludzi, którzy mogli uchodzić za godniejszych anielskiego objawienia. Bóg wybrał właśnie pasterzy. Ludzi twardych, zapracowanych. Prostaczków. Bo On nie ma względu na osoby i nie gardzi żadnym człowiekiem. Każdy z nas jest Mu bliski. Nie tylko ten klęczący w kościele, ale też ten pochłonięty pracą i zabiegany wokół codziennych spraw.

Szanuję też pasterzy. Wiem, że gdy dzieją się rzeczy wielkie, wielu porzuca swe codzienne obowiązki. Oni zrobili podobnie. Ale nie tylko opuścili swoje zajęcia, lecz nadto zaryzykowali utratą majątku i pracy. Zostawili wszystko, by wziąć udział w sprawach Bożych.

Gdy ja wydzielam Bogu czas, oni uczą mnie, że dla Niego trzeba umieć porzucić wszystko. A kiedy wydaje mi się, że jestem lepszy od innych, ich przykład uświadamia mi, że Bogu są mili także ci, którymi ja bym pogardził.



Więcej na następnej stronie

Mały Herod zwany Wielkim

Nie był właściwie Żydem a Idumejczykiem. Mimo to przez ponad 30 lat władał krajem niewiele mniejszymi od królestwa Salomona. Choć nie był w tej władzy w pełni samodzielny, gdyż sprawował ją z nadania i za pozwoleniem Rzymu, którego był wiernym sojusznikiem, to jednak pozwolono mu zachować pozory niezależności. Miał własne, złożone z najemników wojsko, a ściągając daniny dla Rzymu część mógł zostawić dla siebie. Jako zręczny polityk, potrafił w pogmatwanej historii tamtego czasu zawsze znaleźć się po odpowiedniej stronie. Jednocześnie udało mu się stworzyć w miarę nowoczesne państwo. Wiele budował, a swoim poddanym zapewniał względny dostatek. I co chyba najważniejsze, po wcześniejszym okresie ciągłych wojen i rzezi chronił kraj przed większymi niepokojami.

Potrafił pokazywać się z dobrej strony, jak choćby w 25 roku p.n.e, gdy aby zapobiec klęsce głodu sprzedał złote zastawy stołowe na zakup egipskiego zboża. Mimo to zasadniczo był człowiekiem okrutnym i bezwzględnym. Bunty i spiski tłumił nie przebierając w środkach. Nie wahał się skazać na śmierć własnych synów i ukochaną żonę. A że był człowiekiem podejrzliwym, wietrzył podstępy wszędzie. Dlatego jego panowanie przebiegało w atmosferze posądzeń politycznych, domniemanych rewolucji pałacowych i pokazowych czystek. Jego podejrzliwość najprawdopodobniej była skutkiem jakiejś choroby psychicznej, która nasilała się z biegiem lat. Pod koniec życia obawiał się nawet bliskich, w każdym wietrząc wroga albo zdrajcę, tak, że stawał się coraz bardziej samotny. Oszalały z bólu na myśl, że kazał zabić swoją ukochaną żonę Mariamne, wykrzykiwał w pałacu jej imię.

Nic więc dziwnego, że gdy mędrcy ze wschodu zapytali go o nowo narodzonego króla żydowskiego, przeraziła się cała Jerozolima, słusznie spodziewając się nowych zbrodni i gwałtów. Choć małe Dziecię nie było dla niego groźne, postanowił je zgładzić. A gdy okazało się, że mędrcy go zwiedli nie cofnął się przed wymordowaniem wszystkich małych chłopców w Betlejem i okolicy. Na wszelki wypadek.

Żądza władzy i myśl o tym, że mógłby ją stracić, doprowadziły Heroda do najgorszych zbrodni. Gdyby słusznie dążąc do odparcia spisków potrafił zachować dystans. Gdyby nie chciał zachować jej za wszelką cenę...

W życiu każdego człowieka może być podobnie. Nie na darmo pychę nazywa się korzeniem wszelkiego grzechu. Gdy przesłoni mi zdrowy rozsądek, otwieram się na każde zło. Od najbardziej małego i śmiesznego, do największych zbrodni. Muszę o tym pamiętać. Nie chcę, aby moje zasługi okazały się tylko przebłyskami dobroci w fali małostkowości, podłości i głupoty.


Więcej na następnej stronie

Mędrcy ze Wchodu – nauczyciele prawdziwej mądrości


Nie wiemy, skąd przybyli. Z Babilonii? Z Persji? Z Arabii? Święty Mateusz napisał ogólnie, że ze Wschodu. Byli więc poganami. Nie jesteśmy pewni ilu ich było. Przyjmujemy, że trzech, stosownie do liczby przyniesionych darów, ale Ewangelista wyraźnie tego nie stwierdził. Nie znamy ich imion, bo wymienia je dopiero późna tradycja. Wiemy natomiast, że wbrew temu, co często o nich sądzimy, nie byli królami, a magami. Najprawdopodobniej zajmowali się wykładaniem snów, astrologią, kultem i wyjaśnianiem zjawisk przyrodniczych. To czas, w którym nauki przyrodnicze i praktyki magiczne nie były jasno rozgraniczone. Słusznie więc nazywamy ich po prostu mędrcami.

Co sprawiło, że zdecydowali się wybrać w daleką podróż? Według wierzeń ludzi Wschodu, pojawienie się nowej gwiazdy na niebie zwiastowało narodziny kogoś wielkiego i niezwykłego. Gdy mędrcy zobaczyli to niezwykłe zjawisko, wybrali się do Judei, by szukać nowo narodzonego Króla Żydowskiego. Nie wiemy jednak, dlaczego akurat tam i dlaczego uznali, że warto dla Niego przebyć taki szmat drogi.

Swoje poszukiwania w Judei zaczęli dość niefortunnie, choć roztropnie - od królewskiego dworu w Jerozolimie. Dopiero potem, po otrzymaniu kompetentnych wyjaśnień, udali się do pobliskiego Betlejem, gdzie znaleźli Dziecię i Jego Matkę. Wtedy, wiedzeni bliżej nie znanym nam motywem, oddali Mu hołd i ofiarowali swoje dary: złoto, kadzidło i mirrę.

W tym wydarzeniu zawarło się całe sedno ich podróży. Być może nie mieli takiego zamiaru od samego początku. Może dopiero wraz z poznawaniem nowych faktów odkrywali w małym Jezusie kogoś aż tak niezwykłego. Ale rozpoznawszy uznali, że to jedyne, co pozostało im robić. Ukorzyć się i oddać to, co mieli najlepszego.

Przychodzimy do Boga z różnymi sprawami. Traktujemy go czasami jak kogoś, kto powinien spełniać wszystkie nasze prośby. Nie dopuszczamy do siebie myśli, że może być inaczej, niż to sobie zaplanowaliśmy. Bo skoro On jest naszym Bogiem, to powinien zadbać, aby nam się dobrze żyło. Zapominamy kim właściwie jesteśmy. I kim jest Ten, do którego się zwracamy. Że To nie my Jemu, ale On nam wyświadcza łaskę.

Dlatego zamiast żądać i oczekiwać chcę raczej upaść przed nim na twarz i dać Mu to, co mam najcenniejszego.



Więcej na następnej stronie

Pokorna Matka Boga

Gdy do młodej, skromnej dziewczyny z Nazaretu przyszedł Anioł, wszystkie Jej dotychczasowe plany uległy przeobrażeniu. Obiecała Józefowi zostać jego prawowitą małżonką. To, co usłyszała, wymagało przemyślenia na nowo ich związku. Spotykał Ją ogromny zaszczyt, ale jednocześnie narażała się na spore nieprzyjemności.

Trudne musiały to być dni, kiedy nie wiedziała, co zdecyduje Józef. Czy przyjdzie Jej dla Boga żyć w pohańbieniu, w samotności, czy zdecyduje się jednak pozostać z Nią. Trudne też musiały być te chwile, gdy w podróży okazało się, że nadszedł dla Niej czas rozwiązania. Co myślała o swoim mężu, gdy gorączkowo szukał dla nich jakiegoś sensownego schronienia? Co czuła, gdy przyszło Jej urodzić Bożego Syna w betlejemskiej stajni?

A potem było jeszcze tyle zaskakujących chwil. Radosnych, ale też i trudnych. Pokłon pasterzy, proroctwo Symeona, gdy poszli obrzezać Jezusa, przybycie mędrców, ale w końcu też ucieczka do Egiptu i los wygnańców w obcej ziemi.

Maryja zapewne nie tak sobie wyobrażała swoje życie. Jednak odnalazła się w pełnieniu woli Boga. Żyła tym, co niespodziewane ufna, że cokolwiek się stanie, zawsze będzie w rękach Boga, pod Jego przemożną opieką. I choć zapewne nie wszystko przychodziło Jej łatwo zrozumieć, zachowywała i rozważała w swoim sercu wszystko, co Ją spotykało.

Każdy z nas ma swoje życiowe plany i marzenia. Opatrzność Boża prowadzi nas jednak czasami drogami, których się nie spodziewaliśmy. Nieraz są to chwile wielkiej radości i sukcesów; chwile pogodne, jasne i ciepłe. Nieraz jednak są usłane cierpieniem i łzami. Wszystko wydaje się wtedy niezgodne z naszymi wyobrażeniami na temat tego, jak powinno wyglądać nasze życie. W takich wypadkach nie pozostaje nam nic innego, jak pogodzić się z Bożą wolą. Jak Maryja.

Ona uczy nas, że trzeba żyć tym, co, nieraz niespodziewanie, daje nam Bóg. Bo tylko w tym można tak naprawdę odnaleźć sens swojego życia. Aby to jednak pojąć, trzebas chwil refleksji. Zatrzymania się w biegu życia i pokornego pochylenia nad prawdą o nas samych i o tym, co nas spotyka. Chcę dziś od Maryi uczyć się takiej właśnie modlitwy. Słuchania, co przez wydarzenia życia chce mi powiedzieć mój Bóg.