Huczna wigilia księdza Grosera

Jan Grzegorczyk

publikacja 23.12.2006 19:21

Huczna wigilia księdza Grosera

Nie wiedziała, jak to się stało. Uciekła z domu od kolęd, od tej świadomości, że za każdą ścianą pozbierały się rodziny. Jakie by nie były. Widziała wczoraj jak nawet Katurla, co bije równo swą żonę, stał z nią przy trzepaku, paląc papierosa, i patrzył, jak ona walczy z dywanem. Potem wziął go i zaniósł do domu. A Katurlowa szczęśliwa, idąc powoli, spoglądała w okna sąsiadów.
Tak wszystkie rodziny są razem…Tylko ona sama. Wyklęta przez jedyne dziecko, które wystawiło jej świadectwo i wyjechało w Alpy. Dowiedziała się o tym wyjeździe przez przypadek. Zadzwoniła do Gosi, próbując… skleić sytuację. Usłyszała suchy komunikat. „Wyjeżdżamy w Alpy”. Tak jakby dostała pocztówkę: „Wesołych, spokojnych… samotnych świąt”.

Szła ulicami pokrytymi śnieżnym puchem. I oddawała się radości stąpania po nowej ziemi. Gdyby można tak wszystko przykryć śniegiem. Podobnie jak się zmienia pościel w łóżku. Pościelić śnieżną kołderką życie na nowo. Znów napłynęło wspomnienie, jak kładła się u babci w czyściutką białą pościel. Wykrochmaloną. Mama nigdy nie krochmaliła prześcieradeł. Tak było tylko u babci. Po chwili spostrzegła, że wokół narastają jakieś głosy. Minęła ją młoda para, za chwilę starsze małżeństwo, a potem grupa wyrostków, rzucając się śnieżkami, pobiegła… Tak, wszyscy w tym samym kierunku. Skojarzyła. Na pewno idą do kościoła. Pasterka… Spojrzała na zegarek. Za dwadzieścia dwunasta. To był impuls. Podświadoma decyzja. Nie biła się z żadną myślą. Zamknęła oczy i zacisnęła powieki. I ruszyła za wszystkimi.

Stanęła tuż przy wejściu do kościoła. Zobaczy to raz z bliska. Nie weszła jednak do środka, bojąc się, że wszyscy będą się na nią patrzeć. Przesada, przecież wszyscy się tu nie znają. Ale i tak lepiej nie wchodzić. „Nie będę wiedziała, jak się zachować”. Spostrzegła, że i tak zaczęli koło niej przystawać ludzie. po chwili za nią stał spory tłumek. Była na zewnątrz, ale już nie ostatnia. Nagle, jakby ziemią zatrzęsło. Ni stąd, ni zowąd wybuchła muzyka:

Bóg się rodzi, moc truchleje.
Pan niebiosów obnażony…

Bogumiła, poczuła, że to ona truchleje, a jednocześnie jakby wzlatuje w powietrze i serce jej zaczęło walić w uniesieniu. Najpierw w gardle poczuła kluchę, lecz po pierwszej zwrotce zapragnęła się przyłączyć do śpiewających. Niestety, nie znała dalszych słów. Wsłuchiwała się więc w głosy i tworzyła murmurando. I nagle wszystko się urwało. Cisza. Słychać chrobot ustawianego mikrofonu.
— Kochani, nie tłoczmy się w przejściu. Przyszliśmy do stajenki, do Pana Jezusa, a robimy to tak, jakbyśmy chcieli, aby ta najcudowniejsza chwila nigdy nie nastąpiła. Proszę, tu jeszcze jest miejsce, prosimy wszystkich w wejściu bliżej...
Ludzie zaczęli napierać. Bogumiła zapadła się w sobie, bała się protestować. Nie miała możliwości wycofania. Fala niosła ją do przodu, aż — nie wiedziała, jak to się stało — znalazła się tuż przed ołtarzem. Spojrzała w bok, szukając drogi ucieczki. Jakaś kobieta kiwnęła na nią, przesuwając się w ławce. Nie wiedziała, co zrobić.
— Siadaj, pani — usłyszała męski głos.
Przysiadła. To coś nierealnego. Siedzi w kościele, w pierwszej ławce. Przed nią tylko ołtarz. Kilkunastu, jak nie więcej ministrantów. Przy „stole” dwóch księży, jeden starszy, łysy z wyłupiastymi oczami, drugi młodszy, przystojny. Spotkał się z nią oczyma i uśmiechnął. Sympatyczne, ale zaraz wystraszyła się, że może coś z jej wyglądem nie tak. Dyskretnie poprawiła włosy. Zaczęła się liturgia, o której nie miała zielonego pojęcia. Ludzie wstawali, klękali, odpowiadali na wezwania księdza. Czuła się jak zwierz w klatce.

Zauważyła, że jedną kolędę śpiewa cały kościół, a drugą „pieje” organistka, która dobierała takie tony, by nikt jej w tym śpiewie nie mógł towarzyszyć. Jakieś głosy próbowały do niej dołączyć, ale po paru słowach przycichały.
— Znowu ta koza nie da ludziom pośpiewać — usłyszała głos sąsiadki, która mówiąc, patrzyła na ołtarz.
Bogumiła czuła, że musi jej jakoś odpowiedzieć. Chrząknęła, zatapiając w chrząknięciu twierdzące „yhm”.
Czekała podświadomie na moment, kiedy ludzie będą się żegnać. To jedno potrafiłaby uczynić. Miała wrażenie, że młodszy ksiądz przypatruje się jej. Musiał to robić bardzo dyskretnie, bo nie spotkała się z nim wzrokiem, patrzył jednak uśmiechnięty przed siebie, tak jakby ją widział w sposób szczególny. W pewnym momencie wstał, podszedł do mikrofonu:
— Słowa Ewangelii według św. Łukasza.
Przeżegnał się jakoś dziwnie, takimi małymi krzyżykami.
Spróbowała go naśladować. Przeżegnała się dwukrotnie w bliżej nieokreślony sposób.
— W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie...
Skończywszy czytanie, ksiądz wrócił i usiadł na krześle. Wtedy z fotela powstał ten drugi, łysy. „To proboszcz” — przeszło jej przez myśl. Ucieszyła się, że potrafi coś nazwać.
Stanął przy pulpicie pod starą amboną. W pierwszej chwili myślała, że właśnie na nią wejdzie i stamtąd będzie głosił kazanie. Widziała to na filmach. Przypomniała sobie jednak mgliście, że ambony są już nieczynne. Przypatrywała się scenom — chyba z Ewangelii — wyrzeźbionym na ambonie. Nad nią było coś w postaci daszka ozdobionego na szczycie dużym trójkątem ze złotym okiem w środku.
Ludzie siedli. Proboszcz wyczekał odpowiednio długo, aż wszystkie głosy ucichły.
— Nie było miejsca w gospodzie. Tak… Prze-ra-ża-jąca prawda, nie było miejsca w gospodzie. Oto przychodzi na świat Pan i Stwórca. Pan Niebiosów… obnażony. Ogień krzepnie! Moc truchleje! — zaskandował i zjechał — ale serca tych, do których przyszedł, nie otwierają się… Zapytajmy siebie dziś, czy moje serce!... — proboszcz uniósł nienaturalnie głos, jakby wydawał rozkaz wojskom do ataku, nagle go zawiesił, wyczekał kilka sekund i delikatnie zakończył — jest… betlejemską gospodą, czy stajenką?
Czy jestem gotów w każdej chwili przyjąć Jezusa. Kim jestem?! Właścicielem gospody, czy też pasterzem biegnącym do stajenki na powitanie Dzieciątka? A może ani jednym, ani drugim, ale jestem królem Herodem zaniepokojonym Jego narodzinami. Bo może nas to oburzy, zadziwi — ale nie udawajmy, to dziecko, które ma się narodzić, zdezorganizuje mój świat, moją karierę, moje perspektywy. Ja mam do tego prawo! Całe życie tyrałem, żeby zbudować domek swoich marzeń. Czy to jest tak wiele?! Nie chcę małego intruza, który zakłóci mi spokój. Niech nikt się nie rządzi w mojej gospodzie!… Tak, matko, nikt nie będzie się rządził w twojej gospodzie, nie będzie cię karał. Wystarczy, że kiedyś twoje dziecko ci podziękuje… Albo to na ziemi, albo to, którego nie wpuściłaś do gospody.
Bogumiła zakryła twarz… Przestała słuchać słów spadających na nią od ołtarza.

Kiedy otworzyła oczy, napotkała wzrok młodego księdza. Widziała, że słowa proboszcza też go bolą. Dlaczego?
— Mój brzuch należy do mnie… Słyszeliśmy te haniebne hasła — coraz bardziej szarżował Pocieszny — hasła wznoszone przez kobiety, które chcą zagłuszyć w sobie odwieczne prawo miłości macierzyńskiej.
Wiedziała, że dłużej nie wytrzyma, musi stąd uciec, ale jak?
Proboszcz zamilkł i zamknął oczy. Czyżby koniec? — pomyślała.
Nagle jednak zawołał, łkającym głosem:
— Matko! Matko!
I znów ucichł. Wtedy z przeciwnej strony kościoła dobiegł głos organistki:

Dzieciąteczko moje, osusz łezki swe,
Matka cię zabierze, gdzie marzenie twe,
Gdzie okrutnych siepaczy Herod już nie naśle
I serduszko przy sercu prawdziwej matki zaśnie.

Dziewczyna śpiewała na melodię, będąca składanką kilku kolęd. Przestała i po chwili ciszy odezwał się Pocieszny.
— To był prezent, tak to nazwijmy, od proboszcza dla swoich parafian. Takie małe coś. Czyja to kolęda? kto napisał słowa i ułożył muzykę? Pozostawiam domyślności parafian… — Uśmiechnął się, jego twarz była przez chwilę rozanielona. Zaraz jednak przywołał się do porządku.
— O matko, otwórz swe serce! Herodowe matki opamiętajcie się…
I nagle rozległ się ogłuszający huk. Z ambony dobył się jęzor ognia, a potem dym, który zasłonił ołtarz. I dał się słyszeć okrzyk:
— Aua! — Chyba to zawył proboszcz, ale nie było pewności.
Na ułamek sekundy nastąpiła nienaturalna cisza — jakby parafianie chcieli się zorientować, czy to wszystko nie jest specjalnym efektem mającym wzmocnić wymowę słów — po czym rozległy się histeryczne głosy. Wszyscy powstali. Do mikrofonu przedarł się postawny mężczyzna z wąsem i wypełnił kościół tubalnym głosem:
— Tu policja! Stać! Proszę zachować spokój! Jesteście bezpieczni. A teraz bez paniki opuszczamy kościół, jak po każdej mszy. Ostatni wychodzą pierwsi.


Całość będzie czytana w Wigilię, o 23.30 w I programie Polskiego Radia