Trąba Boża

rozmowa z o. Stanisławem Jaroszem

publikacja 19.12.2008 17:59

O mówieniu w kółko tego samego, opętanych kotach i strażackich syrenach z o. Stanisławem Jaroszem rozmawia ks. Tomasz Jaklewicz.

Trąba Boża

ks. Tomasz Jaklewicz: „Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii” – napisał św. Paweł. Przeraził się Ojciec kiedyś tym „biada”?

o. Stanisław Jarosz: – Te słowa dotarły do mnie dość późno. Kiedy wchodziłem w kapłaństwo, to chciałem przede wszystkim spowiadać, i do dziś lubię to robić. Ale powoli docierało do mnie to, co napisał św. Paweł: „Nie posłał mnie Pan, żebym chrzcił, tylko głosił Ewangelię”. To się zrodziło w latach dziewięćdziesiątych, to był czas mojego drugiego nawracania się. Wszedłem na Drogę Neokatechumenalną i to otwarło mi oczy. Zrozumiałem, że głoszenie Ewangelii to jest pierwsza rzecz, do której Pan Bóg wzywa. Chciałem głosić Dobrą Nowinę, ale kerygmatycznie.

Głosić kerygmatycznie, czyli jak?

– Zobaczyłem, że moralizowanie typu „chodźcie do kościoła”, „módlcie się”, „róbcie to czy tamto” nie działa ani na mnie, ani na innych. Kiedyś w Warszawie po jakiejś homilii przyszedł do mnie człowiek, przedstawił się, wymienił wszystkie swoje tytuły: członek Polskiej Akademii Nauk, szef katedry polonistyki na uniwersytecie, członek szacownych komisji językowych itd. Pomyślałem sobie: „No, ten mi teraz da, ale Bogu dzięki, przynajmniej prawdę powie”. I powiedział mi tak: „Niech ojciec nie sili się na górnolotne słowa, bo ojciec ma dar mówienia obrazowego. Zamiast układać definicje, lepiej jest namalować obraz”. W tym samym czasie był w Warszawie o. Augustyn Pelanowski, człowiek uzdolniony plastycznie. I on mi powiedział to samo, że mam mówić obrazem, wprost, że to ma być Dobra Nowina.

Ale czym jest właściwie ta Dobra Nowina?

– Ja sam się nad tym zastanawiałem. Słuchałem innych kaznodziejów, szukałem jakiegoś wzoru, Robiłem to z własnej bezradności i bezsilności. I wtedy usłyszałem taki przykład, który mi pomógł zrozumieć, na czym polega Dobra Nowina. Była jakaś banda biedaków, mieszkali w jakiejś norze, to ich życie nie było wiele warte. I pewnego dnia jeden z nich z uzbieranych pieniędzy kupił kupon totka. Wygrał główną
nagrodę. Przychodzi do swoich kumpli i mówi: „Ludzie, bawmy się, cieszmy, tańczmy, śpiewajmy, wygraliśmy milion”. Nic się jeszcze nie zmieniło w ich życiu, są nadal głodni, brudni, wszy ich gryzą, ale chce im się żyć i skakać do góry, bo jest wiadomość, która dopiero za jakiś czas przyniesie zmianę, ale oni już potrafią się nią cieszyć. To mi pokazało, że mówienie o dobrym Bogu, o Jego planie zbawienia, o Jego miłości, o życiu wiecznym, mimo że siedzimy po uszy w szarzyźnie codzienności, może otworzyć pewną przestrzeń, w której przychodzi Duch Święty i zaczyna sprawiać to, w co człowiek uwierzył. To był taki moment mojego doświadczenia, że trzeba głosić Ewangelię, czyli nie mówić o tym, jak naprawiać ten świat, kogo wywalić, nie krytykować, nie czepiać się ludzi, nie ruszać polityki, ale mówić o zbawieniu i o życiu wiecznym. Chodzi o to, by głosić tę wielką prawdę, że Bóg wyszedł nam naprzeciw i że grzesznik może zostać świętym. Ktoś ze spowiedników mi powiedział: „Stanisław, czy ty nie masz powodów do wdzięczności dla Pana Boga? Skoro Bóg cię obdarzył łatwością mówienia, czy ty nie powinieneś się tym przejąć, że jest głód słowa Bożego? A resztę sprawi Pan Bóg”. Od tamtego czasu nigdy nie odmawiałem, jeśli było jakieś zaproszenie, żeby głosić. Czuję, że w mojej życiowej drodze pierwszym zadaniem jest iść i głosić Ewangelię.

 

 

Słuchając dwukrotnie rekolekcji prowadzonych przez Ojca, zauważyłem, że Ojciec często mówi o sobie. Trochę jak św. Paweł, który też często mówił o sobie.

– O sobie mówię z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że nie potrafię powtarzać tego, co powiedzieli inni. Kiedyś słyszałem, jak mój kolega posłużył się na ambonie takim kaznodziejskim przykładem: Dziecko poszło na operację. Lekarz, niewierzący, mówi mu: „Słuchaj, teraz pójdziesz spać, a my ci zrobimy operację”. A dziecko na to: „A jeśli idę spać, to muszę się pomodlić przed snem”. I klęknęło na stole operacyjnym. Mój kolega tak to opowiedział, że aż serce się krajało. Ja też to chciałem zrobić. Wszyscy płakali…, ale ze śmiechu (śmiech). I wtedy zrozumiałem, że nie mogę opowiadać jakichś przykładów z książki do kazań. Ja muszę mówić to, za co dałbym sobie obciąć rękę. A drugi powód, to bardzo mi zależy na tym, żeby słuchacza nie obrazić. Ja go mogę zdenerwować, ale nie wolno mi go „dotykać”, punktować. Chcę tak powiedzieć, żeby mu to kością w gardle stanęło i długo nie mógł przełknąć, ale nie wolno mi krzyczeć czy ranić. Dlatego mówię świadomie o sobie, żeby czasami kogoś nie sponiewierać.

Czy kaznodziei nie grozi pokusa bycia gwiazdą?

– Robiłem sobie taki rachunek sumienia. Zastanawiałem się nad tym, czy moja chęć mówienia nie jest formą pychy, szukaniem zadowolenia, leczenia kompleksów na zasadzie „jak nie możesz błysnąć mądrością, to przynajmniej walnij głupotą, a zauważą cię”. Św. Paweł głosił Ewangelię z miłości do Jezusa, a ja mam jej wciąż za mało. Jako człowiek pyszny zawsze chciałem dobrze wypaść. Przez 15 lat nie śpiewałem prefacji, żeby się nie skompromitować. I chyba o. Pelanowski powiedział mi: „Stanisław, jesteś taki pyszny, że dla Jezusa nie chcesz stracić twarzy. Powiedz Mu wreszcie: Panie Jezu, dla Ciebie jestem gotów wyjść nawet na idiotę, byleby Ci chwały nie ubyło”. To trafiło celnie w tę moją osobowość, szukającą oklasków i aplauzu. Zrozumiałem, że jeżeli będę mówił prawdę o Jezusie Chrystusie, to reszta sama przyjdzie. Kiedyś miałem psa i tak patrząc na niego, powiedziałem: „Panie Jezu, ja dam głos: hau, hau, a Ty dasz słowo, żeby w moich ustach było tylko to, co Ty chcesz” (śmiech).

A miał Ojciec takie sytuacje, że – jak Paweł – został wyśmiany albo że przepowiadanie nie przyniosło żadnych owoców?

– Ja nie czekam nigdy na owoce. Kieruję się zasadą: ty zrób swoje, masz zaorać i zasiać. Nie zapinaj snopowiązałki za siewnikiem, bo to nie ten czas. Zostaw owoce komuś innemu. Nieraz czułem się totalnie przegrany, wydawało mi się, że nic z tego nie wyszło, zwłaszcza na rekolekcjach dla księży czy zakonników. Nieraz ktoś mi powiedział: „Ale ojciec przynudzał, trzeba było coś doczytać”. Ale ja się nigdy tym nie przejmowałem. Zawsze czuję się niegodny, i nawet jak mnie ktoś chwali, to wiem, że to żadna zasługa trąby, że ktoś w nią dmuchał.

Ojcu nie nudzi się powtarzanie w kółko tego samego?

– Nie. Bo to działa. To jest jakaś tajemnica, że to podstawowe orędzie działa. Mnie samemu ani baty, ani straszenie nie pomagało. Mnie do skruchy skłoniło tylko to jedno: że tak bardzo kocha mnie Pan Bóg, mimo że jestem tak bardzo niewdzięcznym materiałem. Diabeł poprzez zranienia naszych rodziców czy różne życiowe historie trzyma nas w garści. Stajemy się żebrakami szczęścia i On daje nam swoje zabawki. Albo nas szantażuje strachem. Przypomina mi się taka historia, jak to pewien kanonik miał pełno kotów, które wszędzie latały po całej plebanii. I nikt tego już nie umiał wytrzymać. Jeden wikary wziął się na sposób pod nieobecność proboszcza. Kiedy koty siadały z nim do stołu, wyciągał wielki krzyż i każdego kota walił w łeb. Koty siedziały już odtąd grzecznie w koszyku. Kiedy kanonik wrócił, wikary mówi mu: „Księże kanoniku, te koty mają demony”. „Ależ co za bzdury”. „To niech im ksiądz krzyż
pokaże”. Kiedy koty zobaczyły krzyż, pouciekały na firanki. I diabeł ma tę samą metodę. Mówi nam ciągle: „Będziesz cierpiał, stracisz zdrowie, kto się tobą zajmie na starość, nie wychylaj się, bo dostaniesz w łeb”. I lekarstwem na to jest właśnie ta wieść o miłości Boga, o tym, że Jezus stał się nam bratem. Czemu odpowiedzią na nasze czasy było objawienie miłosierdzia Bożego? Bośmy z teologii zrobili moralizm albo prawo. Świadomość, że Bóg mnie miłuje, jest kluczowa. Przez dwadzieścia lat mówię w kółko: „Jestem grzesznikiem, ale Bóg kocha mnie ogromną miłością, i ty też możesz tego doświadczyć”. Od ludzi wiem, że to im bardzo pomagało, że to słowo wyciągało ich z wielu rzeczy. Jak byłem przez 6 lat proboszczem w Toruniu, to mnie nawet przezywali „Proboszcz – Pan Bóg cię kocha”. I po latach ktoś z tych parafian mi powiedział: „Stanisław, wpadłbyś do nas, wiesz, jak długo nikt nam nie mówił, że Pan Bóg nas kocha?”.

 

 

 

 

 

Ojciec głosi kazania czy rekolekcje, a jak mają głosić Pana Jezusa ludzie świeccy?

– Wiele lat zastanawiałem się, jakie jest najważniejsze słowo podczas konsekracji. Kluczowe jest „przymierze”. Bóg zawarł ze mną przymierze i w każdej Mszy św. ja to przymierze otrzymuję, ono jest zagwarantowane. Nasza odpowiedź jest w aklamacji: „Głosimy śmierć Twoją, Panie Jezu, wyznajemy Twoje zmartwychwstanie i oczekujemy Twego przyjścia w chwale”. Dla mnie to jest to. Głosić śmierć to znaczy akceptować krzyż. Wyznawać zmartwychwstanie to znaczy żyć bez lęku przed śmiercią, ze świadomością, że moje życie nie zależy ode mnie, że mogę je dać, jeśli będzie trzeba.

Co to oznacza konkretnie np. dla małżonków?

– Głosić Ewangelię oznacza być radykalnym w jej przyjęciu. Zawiesić swoje życie na Jezusie Chrystusie. Grzechem Adama było to, że chciał wiedzieć lepiej, co jest dobre, a co złe. To Jezus Chrystus wie, co jest dla mnie dobre. Jeśli rodzina jest w stanie, na przykład, przyjąć kolejne dziecko, które Pan Bóg daje, to ona już ewangelizuje, nawet jeśli nigdzie nie będzie jeździć i nauczać. Bo tam, gdzie pojawia się matka z czwórką czy piątką dzieci, to już jest znak sprzeciwu i tego, że Pan Bóg jest, skoro ona tak dużo ryzykuje. Ewangelizować to być autentycznym.

Czyli wystarczy żyć po chrześcijańsku?

– Z wiarą jest jak z miłością. Jak chcesz ją tylko chronić i bronić i nie dzielić się nią, to ona zacznie się pomniejszać. Wiara rośnie, kiedy się nią dzielisz. Jak kochasz, kochasz, kochasz…, to ci tej miłości nie braknie. Mam jeszcze jeden powód mówienia „biada mi”. Był taki charyzmatyczny kaznodzieja, miliony na stadionach go słuchały. I miał wypadek. Ciężka figura Jezusa spadła mu na nogi. Przyjechał do Marty Robin, francuskiej mistyczki, która powiedziała mu: „Jest ci smutno, że już nie jeździsz po stadionach, gdzie słuchają cię tłumy, ale chcę ci powiedzieć, że jeden dzień zaakceptowanego cierpienia znaczy więcej dla Ewangelii niż rok wystąpień po całym świecie”. Paweł pisał, że możemy się chlubić, gdy możemy trochę pocierpieć dla Jezusa. To jest jeszcze przede mną.

Paweł pisał też: „stanąłem przed wami w słabości i w bojaźni, i z wielkim drżeniem”. Przeżywa Ojciec coś takiego?

– Tu chyba chodzi o takie drżenie, że ten, do kogo mówisz, musi wiedzieć, że go kochasz. To jest bardzo ważne, żeby słuchacz nie był ci obojętny. Spowiednik musi przez kratkę jakby przytulić grzesznika. I jeszcze jedna rzecz. To drżenie Pawła wynikało z tego, że on miał doświadczenie Jezusa. Wiedział, że jego głoszenie to wielka misja. A takie buraki jak ja to sobie nie zdają sprawy, że to jest taka święta rzecz. My nigdy nie wiemy, czym Pan Bóg zbawia. Jeździłem kiedyś z obrazem jasnogórskim jako kierowca samochodu-kaplicy. W jakiejś miejscowości jechało razem z nami 12 wozów strażackich. Syreny tak wyły, że aż uszy bolały. Myślałem, że się wścieknę. Potem proboszcz tej parafii opowiedział mi, że po północy przyszedł do kościoła człowiek, który zarzekał się, że jego noga nigdy tam nie postanie. Bo w 1939 roku, kiedy bombardowali jego miasto i kiedy słyszał wyjące syreny, powiedział sobie: „Nie ma Boga, skoro jest możliwe takie piekło”. I teraz po latach te syreny tak podziałały na niego, że nie mógł w domu wysiedzieć. Chlapnął sobie na odwagę i przyszedł do kościoła. Nawet syrena strażacka może nawrócić… (śmiech).