5. Niedziela zwykła (B)

publikacja 05.02.2015 15:26

Sześć homilii

Odpocznijcie nieco

ks. Leszek Smoliński

Wokół Jezusa gromadziły się rzesze ludzi. Spragnieni byli słowa, jakie im Jezus głosił. Przychodzili także, by szukać uzdrowienia duszy i ciała. Jak mówi Ewangelista: „Uzdrowił wielu dotkniętych rozmaitymi chorobami i wiele złych duchów wyrzucił”. Możemy sobie wyobrazić, jak bardzo był zajęty. Ale nie dał się pochłonąć do końca szaleńczej aktywności. „Nad ranem, gdy jeszcze było ciemno, wstał, wyszedł i udał się na miejsce pustynne i tam się modlił”. Wiedział, jak wielu jest jeszcze nieuzdrowionych, że tylu przychodzi do Niego ze swoimi bolączkami, tylu przecież cierpi po dziś dzień, na całym świecie – a jednak usuwał się w cień, aby trwać na modlitwie. Nawet Jezus potrzebował czasu dla siebie, odpoczynku, modlitwy. Potrzebował przede wszystkim kontaktu ze swoim Ojcem i to był sekret Jego ogromnej mocy i skuteczności działania.

My także potrzebujemy kontaktu z Bogiem, aby naładować się Bożą energią, która pomaga pełniej i sensowniej żyć. Dzisiejszy człowiek popada, jak nigdy dotąd, w różnego rodzaju depresje, gubi się w życiu. A to dlatego, że zagubił nieraz zdolność kontaktu z Bogiem, zastępując go różnego rodzaju „liturgiami”, choćby przed telewizorem, na stadionie czy w galerii handlowej. Wydaje się, że współczesnemu człowiekowi najbardziej potrzeba refleksji, czyli zastanowienia się i rozmyślania nad samym sobą, nad wartością i celem swojego życia, wybiegającym daleko poza ziemię.

Godne podziwu są często nasze poświecenia dla innych. Ale potrzebujemy też troski o samych siebie, chwili odpoczynku, spokoju. Potrzebujemy czasu, aby wznieść myśl do Boga, aby w jego świetle wszystko poustawiać w swoim życiu na właściwym miejscu. I pełniej żyć. Gdy tego zabraknie, możemy się zredukować do roli robota, który po zużyciu nikomu nie jest potrzebny. A ponadto może się okazać, że to nasze poświecenie nie wyszło na dobre naszej rodzinie lub też nie doczekaliśmy spokojnej przyszłości.

Jak zauważył Pius XI w encyklice Mens nostra, „najcięższą chorobą naszych czasów jest brak refleksji”, która jest „obfitym źródłem zła”. Ta choroba przejawia się w tym, że „człowiek ustawicznie i gwałtownie wylewa się na zewnątrz”, kierowany „nienasyconą żądzą bogactw i rozkoszy”. Człowiek porwany przez „rzeczy zewnętrzne i przemijające”, nie wgląda w swoje wnętrze i nie myśli o Bogu, który jest początkiem i kresem.

Jakże często dzisiejsi ludzie pochłonięci bez reszty zewnętrznymi sprawami, zapatrzeni w obrazy telewizyjne, strony internetowe nie znajdują czasu na to, aby spojrzeć w swoje wnętrze i wsłuchać się w głos Boży, który w nim rozbrzmiewa. Tymczasem ekranu sumienia, na którym człowiek widzi samego siebie, nie zastąpi nigdy ekran telewizyjny. A przecież od naszego wnętrza napełnionego Bogiem zależy doskonałość naszych czynów zewnętrznych. To właśnie w kontakcie z Bogiem odnajdujemy siłę i mądrość życia. Św. Josemaría Escriva przypomina: „Na pierwszym miejscu modlitwa, potem pokuta, na trzecim miejscu, bardzo 'na trzecim miejscu', działanie” (Droga, n. 82).

Ewangelizacja

Piotr Blachowski

Przypuszczam, iż pośród nas nie ma nikogo, kto nie był w szkole, nie był nauczany. Od małego jesteśmy pojeni nauką, wiadomościami, katechezami, stopniowo przyswajamy wiedzę, ale także prawdy Boże, prawdy i dogmaty kościelne. Ze zdobytych wiadomości wyłuskujemy treść pozwalającą nam wierzyć, myśleć i być świadomym tego, co nas otacza, co nami kieruje, czym my mamy się kierować.

A wiedzy jest tyle, że nie sposób jej udźwignąć, nie sposób pojąć do końca. Nawet gdybyśmy kształcili się ustawicznie (a zdarzają się tacy), to i tak nie osiągniemy właściwego poziomu we wszystkich dziedzinach. Stąd też wskazana jest tzw. specjalizacja w określonej dziedzinie nauki. To samo dotyczy wiedzy o Bogu, o wierze, o naszym statusie religijnym. I tutaj też mamy specjalistów, którzy służą nam pomocą w rozwiązywaniu różnych problemów związanych z naszą egzystencją i proegzystencją. Są to przede wszystkim duchowni, ale ostatnio przybywa ewangelizatorów świeckich, którzy z ramienia ordynariusza miejsca otrzymują dekrety dotyczące dzieła ewangelizacji.

Jakie stoją przed nimi zadania? Mają nam przybliżać Pismo Święte, ewangelizować nas i wspierać duchowo w naszej drodze ziemskiej, byśmy odchodząc z tego świata byli świadomi, do jakiej rzeczywistości duchowej się wybieramy, co po sobie pozostawiamy i co ze sobą zabieramy. Chociaż to ostatnie jest oczywiste, to nie każdy zdaje sobie z tego sprawę. Przecież trumna nie ma kieszeni, więc pozostają tylko dobre lub, niestety, złe uczynki, które będą o nas świadczyć. Dobrze określa to Hiob: „Czyż nie do bojowania podobny byt człowieka? Czy nie pędzi on dni jak najemnik? Jak niewolnik, co wzdycha do cienia, jak robotnik, co czeka zapłaty.” Hi (7,1-2).

Trzeba jednak pamiętać o tym, że z racji przynależności do Kościoła Chrystusowego każdy z nas ma prawo i obowiązek głosić Ewangelię. Jak? Dobrym słowem, uczynkiem, cierpliwością, a przede wszystkim miłością. Przykładem niech będzie dla nas święty Paweł, który mówi: ”Świadom jestem ciążącego na mnie obowiązku. Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii!” (1 Kor 9,16b) „Wszystko zaś czynię dla Ewangelii, by mieć w niej swój udział.” (1 Kor 9,23). Ano właśnie, by mieć w niej udział…

Jezus, najlepszy nauczyciel i wzór niedościgły, mówi do nas to samo, co rzekł do swoich uczniów: „«Pójdźmy gdzie indziej, do sąsiednich miejscowości, abym i tam mógł nauczać, bo na to wyszedłem». I chodził po całej Galilei, nauczając w ich synagogach i wyrzucając złe duchy.” (Mk 1,38-39). Idźmy Jego śladem i ewangelizujmy.

Maryjo, Boża Rodzicielko, Matko nasza, przez Twoje wstawiennictwo prosimy o zdolność takiego wsłuchania się w każde skierowane do nas słowo Boga, byśmy w każdej chwili i w każdym miejscu potrafili je przekazać tym, którzy na nie czekają.

Wszyscy Cię szukają!


ks. Tomasz Horak

Zobaczyć cierpienie z bliska... Poszedłem kiedyś z grupą młodzieży do domu opieki dla dzieci kalekich. Dziewczęta i chłopcy wiedzieli, dokąd idą i chcieli tam pójść. Dla większości był to jednak wstrząs. Co innego o cierpieniu słyszeć, a co innego zobaczyć je z bliska.

Kiedyś złożył wizytę ludziom cierpiącym Adam Chmielowski. Krakowski artysta z przyjaciółmi znudzonymi nieco karnawałowym balem. Odwiedzili przytułek dla bezdomnych zwany „ogrzewalnią”. Tej nocy „umarł” Adam Chmielowski, a narodził się brat Albert. Zobaczyć cierpienie z bliska...

A zostać dotkniętym cierpieniem? Jak świat światem – tak problem cierpienia drąży ludzi wszystkich epok. Czytamy dziś we Mszy fragment Księgi Hioba napisanej kilka wieków przed Chrystusem. Ani jedno zdanie tej Księgi nie straciło swej aktualności.

Cierpienie jest zagrożeniem najgłębszych warstw ludzkiej istoty. Ból fizyczny powoduje cierpienie ducha. Cielesne kalectwo potrafi okaleczyć także duszę. Nazbyt wielkie cierpienie może unicestwić nadzieję, odebrać wiarę, zniweczyć poczucie jakiegokolwiek sensu istnienia. Jako ksiądz nieraz spotykałem się z tym właśnie powodem utraty wiary: nie rozwiązany problem cierpienia. Dzisiejszy fragment Ewangelii dotykając problemu ludzkiego cierpienia, wiąże je z tajemniczą postacią „złych duchów”. Jest to zaledwie cząstka odpowiedzi na pytanie o cierpienie. Wskazanie szatana jako przyczyny zła robi wrażenie przesunięcia problemu, ale przecież już coś mówi. To mianowicie, że zło moralne prędzej czy później, w ten czy inny (najczęściej nieobliczalny) sposób rodzi cierpienie. To tylko cząstka odpowiedzi. A Jezus? Jaką dał odpowiedź na nękające pytanie? Nie znajdziemy w Ewangelii prób teoretycznego rozwiązywania problemu cierpienia. Nawet słowa: „Kto chce iść za mną, niech weźmie swój krzyż i niech mnie naśladuje” (Mt 16, 24) nie są częścią traktatu o cierpieniu, lecz wyrazem postawy samego Jezusa wobec cierpienia. Bo tym jest Ewangelia: zmaganiem się z cierpieniem. Od płaczu Niemowlęcia w Betlejem, po wołanie z krzyża „Boże mój, czemuś mnie opuścił”.

„Złe duchy... wiedziały, kim On jest” – powiada Ewangelista. A kim On jest? Staje pośrodku odwiecznej walki zła przeciw dobru. Zło ma wiele twarzy: zło moralne zwane grzechem, zło fizyczne zwane cierpieniem, zło biologiczne zwane bólem, zło psychiczne zwane zmartwieniem, zło duchowe zwane rozpaczą. Niepełna i umowna to lista. Z tym wielorakim, wielogłowym (jak hydra) złem zmagać się musi dobro. To właśnie czynił Jezus. Jego portret odmalowany na kartach Ewangelii to obraz człowieka (więcej niż człowieka) bezgranicznie dobrego. „Złe duchy... wiedziały, kim On jest”. Wiedziały, że to ich największy wróg. Bo dobro było w Nim wszystkim. Dlatego chrześcijanin, gdy staje wobec problemu cierpienia (a więc wobec problemu zła) nie może pominąć postaci Jezusa. Bez Niego, bez Jego śmierci i zmartwychwstania, nie sposób rozwiązać ten dramatyczny problem.

„Pójdźmy i gdzie indziej” – mówi Jezus. Ewangelia miłosierdzia wobec cierpiących jeszcze nie wszędzie dotarła. Wtedy – i dziś. Dziś także całe obszary ludzkiej egzystencji są „wyjęte” spod błogosławionego wpływu Jezusa i jego Ewangelii. Czy to popatrzeć na całe połacie kontynentów dotkniętych głodem i skrajną biedą. Czy to popatrzeć na wrogość (a co najmniej obojętność) wobec ludzi dotkniętych niektórymi szczególnymi chorobami. Czy popatrzeć na milionowe rzesze narkomanów, których takimi uczynili jedni – a pogardzają drudzy. Czy popatrzeć na nie brane pod uwagę prawa dzieci... Tych, którzy by z Jezusem poszli „i gdzie indziej”, aby nieść Ewangelię miłosierdzia, ciągle mało. Bo nie jest to Ewangelia słów – ale czynów. Jej program krótko streścił dziś apostoł Paweł, pisząc: „Dla słabych stałem się jak słaby...” . Właśnie tego potrzeba: pójść tam, gdzie cierpienie.

A kto mi za to zapłaci?


Augustyn Pelanowski OSPPE

Sprawiedliwy Hiob oczekiwał zapłaty za noce udręki i miesiące męczarni, ale jego oczekiwania nie spełniły się szybko. Wiele nocy było dla niego długich jak wieczność i targanych bólem. Gdzieś w cieniu naszej szlachetności, jak pies za murem rzeźni, ukrywa się oczekiwanie gratyfikacji za życie ciemniejsze niż noce. Któż z nas nie skarży się jak Hiob na cierpienie? Wychowanie dzieci, tworzenie dobrych relacji ze współmałżonkiem, troska o przeżycie każdego dnia w czystości sumienia, walka o każdy grosz, zmaganie o rozwój duchowy, zaliczenie egzaminów, znoszenie upokorzeń, spełnienie wymagań stanu i powołania – to wszystko jest męczące, ale popatrz na Jezusa, Hioba, Pawła.

Paweł nie liczył na żadną zapłatę za trud głoszenia i obdarowywania innych tajemnicą odkupienia, chociaż za swoją bezcenną i wyniszczającą pracę powinien dostać najwyższe wynagrodzenie oraz urlop w śródziemnomorskim kurorcie. On jednak pracował jak niewolnik. Dawał nie tylko Jezusa i skarb Ewangelii, ale też całego siebie, aby tym liczniejsi byli ci, którym się oddawał. Zaprzedawał się, by odkupić choćby niektórych. Benedykt XVI powiedział, że brak postawy służby w kapłaństwie jest profanacją kapłaństwa.

Kiedy Jezus wieczorem dokonał uzdrowienia teściowej Piotra, był zapewne zmęczony i powinien udać się na zasłużony odpoczynek. Zaszło już zmęczone słońce, a całe miasto było zebrane u drzwi, które nie zamykały się do późnej nocy. Mało tego, kiedy po wyczerpujących uzdrowieniach i egzorcyzmach powinien pozwolić sobie na dłuższy sen, On wstał, gdy jeszcze było ciemno, i modlił się. Pracował dla ludzkiego zbawienia po zachodzie słońca, a o mrocznym poranku, zanim słońce wstało, modlił się. Zbawienie jest totalnym samoofiarowaniem się Boga ludziom. Dzięki niemu człowiek został odkupiony, całkowicie pozyskany. Jezus, dając się nam bez reszty, kupił nas też bez reszty dla nieba. Zdobył nas na zawsze, ponieważ nam się oddał na zawsze. Został na wieki królem, ponieważ pracował nad naszym zbawieniem jak niewolnik. Jaką nagrodę wdzięczności otrzymał od nas?

Teksty dzisiejszych czytań mogą Cię wybawić z roszczeń, narzekań, pretensji i oczekiwań na gratyfikację za to, co przeżyłeś. Jan Paweł II był już bardzo słabym, starym i chorym człowiekiem, ale ciągle wypływał na głębię dalekich podróży, aby pozyskiwać ludzi dla Jezusa. Ktoś inny na jego miejscu poprosiłby już dawno o emeryturę i zamieszkał w ciepłym mieszkanku, z daleka od ludzkich łez, emocjonując się jedynie telewizyjnymi wiadomościami. Jakiś czas temu byliśmy świadkami niesamowitej wyprawy na biegun północny Marka Kamińskiego i Janka Meli. Pokonywali ogromne przestrzenie dla zdobycia najzimniejszego punktu na ziemi. Czy dla zdobycia dla Ewangelii jednego zmarzniętego serca nie warto zaryzykować dalszej podróży?

Opuścić, aby odnaleźć


Augustyn Pelanowski OSPPE

Oddal na pół godziny wszystkich i wszystko, a odkryjesz bliskość Boga. Poczujesz, jak ujmuje cię za dłoń.
Życie nigdy nie zamknie się w jakiś system, który uwolni od lęku i błędu. A mimo tej oczywistej prawdy ciągle pytamy: Dlaczego tak trudno żyć? Dlaczego tak trudno jest uwierzyć w szczęście i tak łatwo dajemy opętać się beznadziei? Życie bez choćby próby zrozumienia jest więcej niż marnotrawstwem. Dopóki nie spotkamy naprawdę Tego, który potrafi ująć nas za rękę i podnieść z tego pożaru beznadziei, jaki nas trawi miesiącami i latami; dopóki nie spotkamy Tego, który jednym słowem odpędzi od nas sforę demonów, nic nie możemy ani dla siebie, ani dla innych uczynić. Bez spotkania z Bogiem, który z troski o nas stał się człowiekiem, błądzimy w udręce.

Uzdrowieniem ze zwątpienia i hiobowych rozpaczy jest bliska obecność Boga. Na pewno jakimś rodzajem pozyskania tego przywileju bliskości jest ewangelizowanie, przekonywanie o zbawieniu w Jezusie. „Biada mi, gdybym nie głosił Ewangelii”. Ta wypowiedź nie jest wyznaniem znerwicowanego faryzeusza, który głosi miłość Boga, ponieważ lęka się zemsty Wszechmogącego. To nie był lęk przed niewypełnieniem „micwy” nowotestamentowej. Powiedział te słowa, bo zdał sobie dogłębnie z tego sprawę, że prawdziwą przyczyną rozpaczy jest po prostu oddalenie od Boga, a nie może być blisko Boga ten, kto innych do Niego nie przybliża.

Istnieją ludzie, którzy zbliżają się do Boga raz do roku, na jedną godzinę, choćby w okresie spowiedzi wielkopostnej, i to im wystarcza. Nie czują tęsknoty. Czy to nie tłumaczy tego, skąd u nich biorą się hektolitry łez rozpaczy? Bliskość miłości daje nie tylko poczucie bezpieczeństwa, ale i szczęścia. Nawet oddalenie od drugiego człowieka budzi ból, cierpienie, tęsknotę palącą jak gorączka, a niekiedy nawet coś w rodzaju opętanego przymusu połączenia się z osobą kochaną i oddaloną. Ale są i tacy, dla których opuszczenie Boga tylko na jedną godzinę powoduje osunięcie się w mroki niewymownej nostalgii i smutku. Do których należysz? Istnieją różne wrażliwości. Czy wiesz, dlaczego tak trudno ci żyć?

Obecność i bliskość Jezusa jest dla każdego rozpalonego cierpieniem człowieka, który swe dni i noce przeżywa w udręce i w walce, niczym ujęcie za rękę. Jest poderwaniem z upadku. Kiedy On jest blisko, mija każda gorączka, opuszcza nas każdy demon. Opuszcza nas opuszczenie. Trzeba koniecznie doznać tej bliskości, dowiedzieć się, gdzie i w jaki sposób można jej doświadczyć! Na pewno nie musisz udać się do Tybetu ani wyjechać do Jerozolimy czy Mekki. Oddal na pół godziny, na godzinę, wszystkich i wszystko, a odkryjesz bliskość Boga. Poczujesz, jak ujmuje cię za dłoń. Jezus, pragnąc spotykać się z Ojcem, oddalał się nawet od apostołów, oddalał się nawet od tych, którzy go szukali. Poszedł w sam środek pustego miejsca.

Pójdźmy gdzie indziej...


Ks. Stanisław Obirek SJ (homilia z roku 2003)

Jakże różne źródła budzą niepokój ludzkiego serca. Może to być pragnienie spocznienia w Bogu, jak u św. Augustyna, może to być dramatyczne szukanie przyczyn bólu, jak u biblijnego Hioba, może to być potrzeba dzielenia się nowym zrozumieniem religii, jak u św. Pawła. Tych powodów jest tak wiele, jak wielu jest słuchaczy Słowa Bożego.

Każdy z nas, wsłuchując się w niedzielne teksty Liturgii Słowa, nie tylko próbuje zrozumieć przesłanie zawarte we fragmentach Pisma Świętego, ale również chce znaleźć odpowiedzi na pytania własnego, niespokojnego serca. Zrozumienie świętego tekstu to zwykle owoc spotkania przesłania biblijnego z naszą dzisiejszą sytuacją egzystencjalną. Dlatego marzy mi się niekiedy, zwłaszcza wtedy, gdy przygotowuję niedzielną homilię, by usłyszeć głos moich słuchaczy, tych, którzy zapewne inaczej niż ja rozumieją czytania, w które wspólnie przecież się wsłuchujemy.

Właśnie z takiego dzielenia zrodziła się, zbyt jednostronnie chyba u nas oceniana, teologia wyzwolenia na kontynencie Ameryki Łacińskiej. Oto jak we wprowadzeniu do Teologii wyzwolenia określa swoją metodę Gustavo Gutierrez, jeden z najwybitniejszych przedstawicieli tego kierunku, a od kilku lat członek zakonu dominikanów: „Książka stanowi próbę refleksji opartej na Ewangelii i na doświadczeniu ludzi zaangażowanych w proces wyzwolenia, rozwijający się na uciskanej i wyzyskiwanej ziemi Ameryki Łacińskiej”, i dodaje: „Zamierzeniem naszym (...) jest rozważenie raz jeszcze wielkich kwestii chrześcijańskiego życia w radykalnie zmienionej perspektywie oraz w odniesieniu do nowych zagadnień wynikających z owego zaangażowania. Taki jest cel tak zwanej teologii wyzwolenia”. Czyż nie żyjemy w naszym kraju w „radykalnie zmienionej perspektywie”? Oprócz niewątpliwych niebezpieczeństw, związanych z bezkrytycznym niekiedy przyjmowaniem marksistowskiej analizy ekonomicznej, zawiera ona przecież niezwykły dynamizm pozwalający zrozumieć przemieniającą siłę Ewangelii - Bóg wchodzi w moją historię, by tak jak w dziejach Izraela i w życiu uczniów Jezusa dokonać wielkiego dzieła przemiany.

A wracając do tekstów przewidzianych na dzisiejszą piątą niedzielę zwykłą, co znajdujemy? Zrozpaczonego człowieka dotkniętego ogromnym cierpieniem. Iluż pośród nas ludzi dotkniętych nieoczekiwanym cierpieniem, ilu wysadzonych z siodła, bezsilnie kierujących niemą skargę ku niebu? Dlaczego właśnie ja, dlaczego akurat mnie musiało się to przydarzyć? Dlaczego to ja utraciłem pracę, dlaczego mnie przydarzył się nieszczęśliwy wypadek, dlaczego mnie dotknęła nieuleczalna choroba?
Tych „dlaczego” bez odpowiedzi jest dużo, dramatycznie dużo. Nie powinniśmy od tych pytań bez odpowiedzi uciekać. Nie uciekł od nich Hiob, posuwając się do bluźnierstwa, do przeklinania dnia, w którym się urodził. A jednak to właśnie jego, a nie przyjaciół, znajdujących zbyt łatwe wyjaśnienia, pochwalił Bóg.

Zupełnie odmienną sytuację życiową widzimy u Autora Pierwszego Listu do Koryntian. Święty Paweł to człowiek oszołomiony spotkaniem z Jezusem, które całkowicie odmieniło jego sposób widzenia Boga, drugiego człowieka i siebie samego. Zbyt dobrze znamy jego historię życiową, by ją tu przywoływać, ale przecież tak mało się z tej historii uczymy. Szaweł naprawdę był prześladowcą pierwszych chrześcijan, naprawdę wtrącał do więzienia i naprawdę był przyczyną cierpień wielu niewinnych ludzi. I to właśnie jego Bóg wybrał na głosiciela Dobrej Nowiny. Mógł wybrać kogoś, kto miał czysty życiorys, bez kłopotliwych obciążeń. A jednak wybrał Szawła, który stał się Pawłem. Prawdopodobnie takie obciążenia pozwalały mu pełniej zawierzyć i pełniej zrozumieć, co znaczy, że wszystko zawdzięcza Bogu, że sobie niczego nie może przypisywać.

W Ewangelii Jezus postępuje wbrew wszelkim regułom biznesu i marketingu. Zamiast wykorzystać sukces i niewątpliwe powodzenie u ludzi, choćby do tego, by pokazać swoim przeciwnikom, kto tu ma rację, prawie ucieka, usuwa się w samotną modlitwę, a potem z uczniami idzie gdzie indziej: „Pójdźmy gdzie indziej, do sąsiednich miejscowości, abym i tam mógł nauczać”. Ci z Kafarnaum już się dowiedzieli, jaki jest prawdziwy Bóg, a więc mogą o własnych siłach do Niego dążyć, Ja muszę budzić innych.

Dzisiaj Jezus chce obudzić nas, gdyż naprawdę zbliżyło się do nas królestwo Boże.