7. Niedziela zwykła C

publikacja 20.02.2004 06:48

Trzy homilie

Promocja na dzień sądu


Augustyn Pelanowski OSPPE

Św. Paweł w Liście do Rzymian pisze, że Bóg nas pokochał, gdyśmy byli jeszcze Jego nieprzyjaciółmi. Bóg potrafi tak kochać wroga, aż ten stanie się przyjacielem! Jestem tego głęboko świadomy, że On mnie kochał jeszcze wtedy, gdy Go lekceważyłem, oskarżałem za swoje cierpienia, ignorowałem, a nawet nienawidziłem. Im bardziej Go raniłem, tym bardziej On leczył mnie swoim przebaczeniem. Przemógł mnie i zgodziłem się w końcu na to, by mnie mógł kochać i bym sam odważył się kochać. Wcale nie jest łatwo podjąć decyzję o tym, by od pewnego dnia zacząć kochać innych. Żeby nienawidzić, nie trzeba podejmować żadnych decyzji, wystarczy przestać myśleć. Bóg wybaczył mi tak wiele grzechów i to nawet te grzechy, za które nie miałem odwagi prosić o przebaczenie! Nie potrafiłem Go niczym zniechęcić do siebie. Byłem nawet zły na to, że On nie chciał być zły na mnie, ale i to nie pomogło!

Jaki więc mam być wobec innych? Jaki mam być wobec tych, którzy dla mnie są tacy, jakim ja byłem przez tyle lat dla Niego? Czynić dobro wobec tych, którzy są złośliwi, dobrze życzyć tym, którzy źle mi życzą, błagać za tych, którzy mnie przeklinają. Pogodzić się z tym, że ktoś będzie mnie oszukiwał, nie domagać się sprawiedliwości wobec tych, którzy będą niesprawiedliwi. Obserwując z takiej perspektywy przyszłość, doznaję utraty tchu, jakbym stał nad bezdenną przepaścią. Kiedy się już tam rzucę, nie będę mógł się cofnąć. Spadać ciągle w coraz głębszą miłość przebaczającą wydaje się zatratą siebie. Czy wyobrażasz sobie siebie samego nad taką krawędzią decyzji, by od tego dnia już tylko przebaczać? Skoro i tak świat jest pełen niesprawiedliwości, możesz uczynić z tego, co przeżywasz jako skrzywdzenie, najwspanialszą okazję, by stać się takim jak Bóg – miłosiernym! Dorastamy dzięki temu, co nas przerasta. Nie można być miłosiernym wobec tych, którzy cię kochają i szanują. To jest niemożliwe. Miłosierdzie jest miłością tam, gdzie powinna istnieć już tylko zemsta.

Czy Bóg zechciałby mnie lub ciebie ukarać za wszelką podłość, jakiej dopuściliśmy się w przeszłości, jeśli ja lub ty nie tylko nie będziemy domagać się ukarania tych, którzy wobec nas okażą się podli, ale nawet za nich będziemy prosili o zbawienie? Oto Wszechmogący daje nam wielką promocję, dzięki której nie będziemy obawiać się dnia sądu. Ta promocja to przebaczenie. Ale kiedy On przebacza, to tym samym mówi: PRZEBACZAJ TAK JAK JA! Przebaczaj w takim stylu jak Ja! Z takiej perspektywy można mówić Bogu: jak dobrze, że posłałeś na moją ścieżkę złych ludzi! Bóg obdarza nas największymi łaskami właśnie wtedy, gdy życie wydaje się najmniej łaskawe.

Miłość trudna jak chrześcijaństwo


ks. Antoni Dunajski

Wyobraźmy sobie, że oto dziś staje pośród nas ktoś cieszący się dużym autorytetem społeczno–moralnym i ogłasza swój program ideowy: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają i módlcie się za tych, którzy was oczerniają”. Gdyby nawet przemilczał, że chodzi jeszcze o nadstawianie drugiego policzka, udzielanie pożyczki bez naliczania procentu i rezygnację z dochodzenia swoich praw, ilu ludzi poszłoby za tym człowiekiem? Ilu ludzi potraktowałoby to przesłanie z całą powagą? Czy znaleźliby się tacy, którzy dla poparcia tego programu oddaliby swój głos? Nie jest to zwykłe gdybanie ani problem czysto teoretyczny. Bo gdyby tacy ludzie się nie znaleźli, to by oznaczało, że po blisko dwóch tysiącach lat nie ma już pośród nas prawdziwych chrześcijan.

Dość często spotykamy się z wyznaniem: „Jestem chrześcijaninem, ale tylko do momentu, w którym nakłania się mnie do miłości nieprzyjaciół”. Ci, którzy tak twierdzą, nie zdają sobie sprawy, że tam, gdzie w ich mniemaniu chrześcijaństwo się kończy, tam się ono właściwie dopiero zaczyna. Zdaniem znanego historyka kultury Michaela Harta to właśnie przykazanie miłości nieprzyjaciół i wezwanie do zaniechania zemsty stanowi najbardziej charakterystyczną dla nauki Chrystusa zasadę etyczną, odróżniającą w sposób najbardziej wyrazisty chrześcijaństwo od innych religii i systemów etycznych. Jednocześnie Hart ubolewa, że ten najbardziej oryginalny element nauki Jezusa pozostaje wciąż „intrygującą, ale w zasadzie nie zrealizowaną sugestią”. Gdyby to była prawda, byłoby to bardzo smutne.

Na szczęście historia przytacza wiele świadectw ludzi, którzy właśnie w imię ewangelicznego radykalizmu potrafili żyć tą zasadą, jak np. św. Franciszek z Asyżu, Walerian Łukasiński, św. Maksymilian Kolbe, Reinhold Schneider i wielu innych. Prawdą jest jednak i to, że we wszystkich wypadkach uznano ich sposób postępowania za heroiczny, a nie po prostu chrześcijański. Czym więc należy tłumaczyć nasz opór, by przykazanie miłości nieprzyjaciół potraktować jako rzeczywistą dyrektywę moralności chrześcijańskiej, a nie tylko jako tej moralności metaforę?

Wydaje się, że trudności z zaakceptowaniem tego przykazania wynikają z błędnego rozumienia istoty miłości. Rozumie się ją zwykle jako wysublimowane uczucie sympatii do drugiego człowieka, połączone z pragnieniem trwania w jego bliskości. Jest rzeczą oczywistą, że tak rozumiana miłość w odniesieniu do nieprzyjaciół jest niemożliwa. Skoro bowiem już sama sfera uczuć wymyka się spod kontroli naszej woli, to tym bardziej trudno wymusić uczucie sympatii do kogoś, kto mi wyrządza krzywdę, kto jest moim nieprzyjacielem lub wrogiem. Istota miłości nie leży jednak w uczuciach, lecz w pragnieniu i urzeczywistnianiu dobra drugiej osoby.

W praktyce może to oznaczać danie szansy nawrócenia, podjęcie działań prowokujących do poprawy lub jak by to powiedział Norwid – podniesienie nieprzyjaciół „do godności znośnych sąsiadów”. Trzeba więc jasno powiedzieć, że dając nam przykazanie miłości nieprzyjaciół Chrystus nie wymaga od nas, byśmy tych nieprzyjaciół lubili i czuli do nich sympatię. Chrystus nie każe nam ich lubić, lecz miłować, to znaczy pragnąć ich dobra i starać się to dobro urzeczywistniać.

Wykonał własny testament


Ks. Jan Dzielny

To było przed kilkoma laty. Odwiedzając chorych w jednej z parafii, na twarzy umierającego człowieka zauważyłem promienny uśmiech. Myślałem, że to z powodu przyjętych sakramentów, ale on opowiedział o źródle swojej radości. - Wie ksiądz - mówił - dawno temu pokłóciłem się z moim rodzonym bratem. Obaj mieliśmy trudny charakter. Nie było nas stać na pojednanie. Nie pomagały żadne negocjacje ani przypadkowe spotkania. Trwaliśmy w gniewie do teraz. Ale na szczęście przyszedł mnie odwiedzić i teraz mogę spokojnie umrzeć.

Ta historia, choć na pewno pouczająca, nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Dopiero kiedy z ciekawości zapytałem o powód ich kłótni, do dziś nie mogę zapomnieć o tym, co wtedy usłyszałem. Ten starszy człowiek zwyczajnie nie pamiętał, jaka była przyczyna ich niezgody. Prawdopodobnie obaj nie wiedzieli, o co się gniewali. Wiedzieli jedynie, że przez te wszystkie lata nie mogą sobie podać ręki do zgody ani ze sobą rozmawiać.

Do tamtego dnia myślałem, że chrześcijańska skłonność do zgody polega na umiejętności ustępowania. Jeśli ktoś wie, że nie ma racji - powinien uznać wyższość drugiej strony. Dziś - po tamtym spotkaniu - wiem więcej. Nawet jeśli masz pewność, że znasz prawdę, zastanów się, czy warto o nią walczyć. Może od najprawdziwszej prawdy w niektórych sytuacjach ważniejszy jest człowiek. I może lepiej jest go przyjąć, nawet kiedy błądzi, niż przekreślić w imię „prostowania” poglądów. Może na tym polega miłość?

Ludzie lubią mówić o miłości. Wystarczy wsłuchać się w treść niedzielnych kazań albo wczytać w niezliczone tomy literatury pięknej. W miłości musi tkwić tajemniczy powab, skoro jej piewców znajdujemy nie tylko wśród zakochanej młodzieży, ale nawet wśród natchnionych autorów biblijnych.

Jednak we fragmencie Ewangelii św. Łukasza z dzisiejszej niedzieli znajdujemy coś niespotykanego. Chrystus zachęca do miłości nieprzyjaciół. Wyjątkowość tej nauki jest widoczna nie tylko w odniesieniu do Starego Testamentu, gdzie tak często spotykamy zasadę „oko za oko”, ale także w odniesieniu do współczesnego świata. Można zaryzykować twierdzenie, że Chrystusowe nawoływanie wyróżnia Jego orędzie. Żadna inna religia czy ideologia albo filozofia nie akcentowały miłości nieprzyjaciół tak bardzo i z takim powodzeniem.

„Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają”.

Mogłoby się wydawać, że wystarczy pokornie znosić niesprawiedliwość. Jednak Chrystusowi chodzi o coś znacznie większego: dobrze czynić tym, którzy nas prześladują. Być może dotykamy tutaj sedna chrześcijańskiego powołania.

Mogłoby się także wydawać, że ciężar Bożych wymagań przerasta nasze siły. I na pewno w jakiś sposób nie jesteśmy w stanie sprostać im do końca. To prawda, że mamy świętych, tych wyniesionych i niewyniesionych na ołtarze. Możemy sobie przypomnieć ich heroizm i łatwiej znosić trudy codzienności. Ale żaden przykład nie ma takiej siły przekonywania jak ten, za którym stoi Autor pouczenia z dzisiejszej Ewangelii.

On stał się wykonawcą własnego testamentu. Nie tylko wtedy, kiedy modlił się na Golgocie za swoich prześladowców, ale już wcześniej, kiedy bez szemrań godził się na hańbę śmierci krzyżowej.
„Dręczono Go, lecz sam się dał gnębić, nawet nie otworzył ust swoich. Jak baranek na rzeź prowadzony, jak owca niema wobec strzygących ją, tak On nie otworzył ust swoich (...). Spodobało się Panu zmiażdżyć Go cierpieniem” (Iz 53, 7-10).