21. Niedziela zwykła (C)

publikacja 18.08.2016 11:16

Pięć homilii

Na arenie zmagań

ks. Leszek Smoliński

Dzisiejsza liturgia słowa podejmuje temat drogi do nieba, czyli „sposobu” w jaki możemy i powinniśmy się tam dostać. Co robić, jak żyć, aby przekroczyć bramy nieba, przez które wielu ludzi będzie chciało przejść? Wypowiedź Jezusa, zanotowana przez św. Łukasza, jest naznaczona atmosferą pewnej rywalizacji, wysiłku i napięcia między ludźmi, którzy chcą dostąpić zbawienia. Okazuje się, że efekt, tej „rywalizacji” będzie zaskakujący: Oto są ostatni, którzy będą pierwszymi i pierwsi, którzy będą ostatnimi.

Samo słowo „rywalizacja” i zdobywanie miejsc natychmiast kojarzy się nam ze współzawodnictwem sportowym, w którym bez większych problemów można wskazać, kto jest pierwszy, a kto ostatni. Już samo uczestnictwo w zawodach jest wyróżnieniem dla sportowców, pewną formą nagrody i uwieńczeniem ich kilkuletniej pracy. Są także inne mistrzostwa, w których uczestniczy ponad miliard zawodników! Nie są to igrzyska sportowe, lecz „mistrzostwa duchowe” – „Boże igrzyska”, w których uczestniczą mieszkańcy wszystkich „narodów i języków”. Izajasz w prorockiej wizji opisywał, że uczestnicy tych „igrzysk” przybędą na koniach, na wozach, w lektykach, na mułach i na dromaderach". My natomiast, ludzie żyjący w XXI w., opieramy się już nie tylko na prorockiej wizji, ale na faktach z własnego życia.

Dla każdego chrześcijanina, osobistym momentem inaugurujący „duchowe mistrzostwa” stanowi chrzest. To tak, jak byśmy zostali powołani do „olimpijskiej reprezentacji”. Od tego momentu mam pełne prawo i szansę na zdobycie nagrody. Jest to nagroda dużo trwalsza od olimpijskiej sławy, majątku czy złota. Nagrodą „mistrzostw duchowych” jest wieczność, szczęście, którego smak zaczynamy poznawać już w trakcie ziemskiego życia. I ta obietnica zbawienia obejmuje wszystkich bez wyjątku.

Nie jest to jedyna różnica miedzy mistrzostwami duchowymi, a sportowymi. O ile w sportowych liczy się szybkość, to w duchowych ważna jest umiejętność zatrzymania i systematycznego wsłuchiwania się w głos swojego sumienia. Mistrzostwa sportowe są kolorowe i widowiskowe, wręcz momentami krzykliwe. Duchowe zaś prezentują się na zewnątrz bardziej skromnie, ale w tej skromności ukryte jest prawdziwe dobro i szczera radość. Każdy sportowiec ociera się przynajmniej o chwilową sławę i zysk, natomiast w codzienność chrześcijanina wpisana jest ofiara, służba i poświecenie. Stąd dużo łatwiej jest o zniechęcenie i rezygnację. Być może dlatego słowa Listu do Hebrajczyków brzmią jak pocieszenie: „wyprostujcie opadłe ręce i osłabłe kolana! Proste czyńcie ślady nogami… Bóg obchodzi się z wami jak z dziećmi”. W duchowych zmaganiach najważniejsze jest nie to, co zewnętrzne i widoczne dla oka, tutaj liczy się wnętrze „zawodników”, które najlepiej zna sam Bóg – sprawiedliwy Sędzia.

Chcąc zdobyć medal, sportowcy codziennie przynajmniej przez kilka godzin pracują ze swoim trenerem. Będąc chrześcijaninem, jestem „zawodnikiem igrzysk duchowych”. Skoro doba ma 96 kwadransów, to ile z nich poświęcam na mój kontakt z Bogiem? Czy ja w ogóle walczę o niebo? Nieba nie zdobywa się bowiem przy okazji, o nie trzeba świadomie zabiegać.

Zysk czy strata?

Piotr Blachowski

Posiadanie czegokolwiek, jest w naszych czasach nobilitacją, a zarazem koniecznością. Dobra służące nam w życiu codziennym, kiedyś określane jako luksus, z czasem stają się standardem potrzebnym do życia. Jednakże są wartości – dobra, które nie zdeaktualizują się z biegiem lat i wzrostu techniki, czy cywilizacji, do dobra nie materialne a duchowe.

Zgodnie z czytaniem Joela, dobra, które zsyła nam Pan, powodują, iż obfitując w nie, „Wówczas naprawdę będziecie mogli najeść się do sytości i chwalić będziecie imię Pana Boga waszego, który uczynił wam dziwne rzeczy, a lud mój nigdy nie będzie pohańbiony” (Jl 2,26). A więc życie zgodne z tym co nam zaleca Pan, może nam obfitować w dobro doczesne, a zarazem dobro niematerialne – duchowe. Czy mamy wybór? Sądzę iż rachunek jest prosty, żyjąc pod parasolem Boga, żyjemy dobrze, dostatnio, wielbiąc Boga za jego czyny, chwałę i dobroć.

To zresztą przekazuje nam Święty Paweł w Liście do Tymoteusza, pisząc: „Nic bowiem nie przynieśliśmy na ten świat; nic też nie możemy [z niego] wynieść. Mając natomiast żywność i odzienie, i dach nad głową, bądźmy z tego zadowoleni! A ci, którzy chcą się bogacić, wpadają w pokusę i w zasadzkę oraz w liczne nierozumne i szkodliwe pożądania. One to pogrążają ludzi w zgubę i zatracenie. Albowiem korzeniem wszelkiego zła jest chciwość pieniędzy. Za nimi to uganiając się, niektórzy zabłąkali się z dala od wiary i siebie samych przeszyli wielu boleściami. Ty natomiast, o człowiecze Boży, uciekaj od tego rodzaju rzeczy, a podążaj za sprawiedliwością, pobożnością, wiarą, miłością, wytrwałością, łagodnością!” (1Tm 6,7-11). Dlaczego aż tak długi fragment? Bo to on właśnie ukazuje nam właściwą prawdę, postawę i określa nam, nasz sposób życia i postępowania. Konsekwencją wyboru jest właściwe życie i podejście do naszego życia.

W rozmyślaniu nad naszym życiem możemy odczytać właściwie przypowieść Ewangeliczną Jezusa. Nie twierdzę, że źle jest, gdy posiadamy, i pomnażamy nasze dobra, ale czynić to powinniśmy z umiarem, by nie zapędzić siebie w „kozi róg”. Nie możemy zjeść ciastka i ciastko. Sztuka wyboru, wolności i naszej woli są nam dane od Boga, ale jak my nimi zadysponujemy tak nasze życie będzie biegło i owocowało. Owoce te, nie są tylko naszą własnością, należą również do Pana, jeśli Tak dzieje się z każdym, kto skarby gromadzi dla siebie, a nie jest bogaty przed Bogiem». (Łk 12,21)

Jezu Chryste, pozwól nam właściwie planować nasze życie, by prowadziło do życia wiecznego, a poza dobrem doczesnym tętniło miłością i wiarą.

Co może matka?

O. Augustyn Pelanowski OSPPE

Przyjdzie taki czas, kiedy drzwi zaczną się zamykać, staną się ciasne. W końcu docisną się i wielu stanie wobec niemożliwości przedostania się do wieczności. Wielu świętych twierdziło, że bez oddania się Maryi przekroczenie bram zbawienia jest mało prawdopodobne. Wysnuwali ten wniosek z faktu Wcielenia: jeśli Bóg mógł stać się człowiekiem, oddając się Jej zupełnie, to jakim cudem człowiek może zbliżyć się do Boga, pomijając ten krok? Kiedy Dawid był starym człowiekiem i większość czasu spędzał leżąc na łożu, jego synowie zaczęli rywalizować o dziedziczenie tronu.

Spośród nich wyniosły i próżny Adoniasz wyglądał na najsilniejszego pretendenta. Zmobilizował grupę popleczników i wydawało się, że nikt nie będzie mógł z nim współzawodniczyć. Prorok Natan, widząc spiskujących dworzan, którzy popierali Adoniasza, przybył do Batszeby, matki Salomona, i namówił ją, by poszła do Dawida i wymogła na nim odziedziczenie tronu przez Salomona. Nie czuł się na siłach, by przekonać króla, choć był jego przyjacielem. Misja Batszeby okazała się skuteczna. Dawid kazał posadzić Salomona na własną mulicę i wieźć do Gichonu, gdzie mieli go namaścić na króla Natan i Sadok.

Dziś źródło Gichonu jest nazywane źródłem Najświętszej Maryi Panny. Bez obecności Miriam każde drzwi są dla nas zbyt ciasne, a przede wszystkim te prowadzące do nieba.

Przywiązanie do Jezusa jest cechą, która nam się udziela dzięki Maryi – dzięki wpływowi Jej miłości do Jezusa na nasze serce. Grecy, jak twierdzi C.S. Lewis, nazywali ten rodzaj miłości storze i definiowali ją jako przywiązanie, szczególnie odczuwane przez rodziców w stosunku do potomstwa, a także przez dzieci wobec rodziców. Przywiązanie jest najskromniejszą z miłości.

Jest też najmniej wybredną z miłości: „Potrafimy się przywiązać do osób brzydkich, głupich, nawet irytujących. Szczególnie wspaniałe w przywiązaniu jest to, że potrafi połączyć nawet ludzi, którzy nie są dla siebie stworzeni”. Niekiedy samych siebie postrzegamy bardzo zaniżająco, myśląc o sobie jak o głupim i upartym ośle. Przestrzeń między człowiekiem a Bogiem wydaje się wtedy nie do pokonania. Przywiązanie łączy nawet najbardziej odległe istnienia. Ostatni osioł może liczyć na przywiązanie z pierwszym Jezusem, jeśli tylko człowiek odda się Jego Matce.

W sensie humorystyczno-mistycznym, ów osioł, który był przywiązany do drzwi, gdy Jezus posłał apostołów przed wkroczeniem wśród palm i radosnych okrzyków do Jerozolimy, to dusza człowieka, która związała się z Chrystusem, z Jego słowem, siłą miłości rodzinnej. Ten rodzaj miłości jest dostępny tym ludziom, którzy mają tę samą Matkę co Jezus. Ktoś taki szybko staje się christoforos, czyli niosącym Chrystusa.

 

Nadzieja otwartych drzwi

 

Ks. Tomasz Horak

Skoro Pan domu wstanie i drzwi zamknie, wówczas stojąc na dworze, zaczniecie kołatać do drzwi i wołać: Panie, otwórz nam! Motyw zamkniętych drzwi znamy z przypowieści o pannach mądrych i głupich (Mt 25,1nn). Drzwi dla jednych zamknięte, dla innych są otwarte. I to jest niepokojące. Przecież chodzi o drzwi do domu Ojca, gdzie Jezus poszedł nam przygotować miejsce (J 14,2). Niepokojąca jest też wymiana zdań pomiędzy Panem i ludźmi stojącymi za zamkniętymi drzwiami. Przecież jadaliśmy i piliśmy z Tobą, na ulicach naszych nauczałeś. Odpowiedź jest twarda: Odstąpcie ode Mnie wszyscy dopuszczający się niesprawiedliwości!

I to jest jedyny warunek – sprawiedliwość. Wobec Boga nieważne jest pochodzenie: Przyjdą ze wschodu i zachodu, z północy i południa i siądą za stołem w królestwie Bożym – byle tylko byli ludźmi sprawiedliwymi. Wieki wcześniej prorok Izajasz mówił o tym samym: Z wszelkich narodów przyprowadzą w ofierze dla Pana wszystkich waszych braci... Nie rasa, nie religia – choć na pewno wiara. I sprawiedliwość – czyste ręce i czyste serce.

Jak z każdym wyzwaniem, tak i tu miewamy trudności. Chcielibyśmy zawłaszczyć Jezusa i Jego Ewangelię. Kto? My, chrześcijanie. Obietnicę zbawienia, obietnicę otwartych drzwi do domu Ojca gotowiśmy odnosić tylko do siebie. „My, chrześcijanie”, albo skrajnie „my, katolicy”. Pewność zbawienia gotowiśmy zamienić w lekceważenie bądź pogardę wierzących inaczej lub niewierzących. Bywa też, że gorliwi w wyznawaniu wiary podejrzliwie patrzymy na mniej gorliwych albo zgoła niepraktykujących. Nie, Jezus nie chce nas odwieść ani od gorliwości, ani od wyznawanej wiary, ani od przyznawania się do imienia chrześcijan. Chce powiedzieć, że to wszystko samo przez się nie wystarczy. To zbyt mało powiedzieć: Chodziłem na Msze i pielgrzymki, składałem ofiary na tacę i kopertę na kolędzie dawałem. Śpiewałem w parafialnym chórze. Należałem do grona ministrantów. Czytałem „Gościa Niedzielnego” i słuchałem Radia Maryja. Dobrze, że to wszystko czynimy. Ale Jezus dziś rzuca nam większe wyzwanie. Jakie?

Gdyby odpowiedź była prosta i łatwa, nie byłoby tylu błędów i pomyłek zarówno w życiu każdego z nas, jak i w historii Kościoła. Trzeba zatem zapytać: Co jest najważniejsze? To pytanie padło już dwa tysiące lat temu (Mt 22,36). Pamiętamy odpowiedź: Miłość Boga i bliźniego. Nie ma miłości bez sprawiedliwości, a więc bez szanowania wolności i praw drugiej osoby. I bez stosowania się do prawa – przede wszystkim prawa Dekalogu. Miłość jest radością z istnienia i obecności drugiej osoby. Zatem radość na widok każdego człowieka. I troska o niego. Także radość promieniująca z wiary i modlitwy, z posłuszeństwa przykazaniom. To wszystko wymaga wytrwałości. Stąd zachęta Apostoła z drugiego czytania: Wyprostujcie opadłe ręce i osłabłe kolana! Proste czyńcie ślady nogami, aby kto chromy nie zbłądził!

Cieszę się, że jestem chrześcijaninem. Mając przed oczyma Ewangelię, mając do dyspozycji siłę sakramentów, mając wokół siebie wspólnotę Kościoła, łatwiej iść, nie błądząc. Łatwiej prostować się, gdy zło przygniecie do ziemi. Łatwiej powstać, gdy siły osłabną. Mam nadzieję, że drzwi będą otwarte, gdy dojdę.

 

Od ciekawości do mądrości

 

ks. Roman Kempny

Pytanie uczni—w postawione w Ewangelii jest często i naszym: „Panie, czy tylko nieliczni będą zbawieni?” Pytanie kładzie nacisk na liczbę: ilu się zbawi, wielu czy niewielu? Odpowiedź Jezusa przesuwa punkt ciężkości z „ilu” na „jak” się zbawić. Nie jest dziwna, ani niegrzeczna. Chrystus chce nauczyć uczniów, żeby przechodzili od ciekawości do mądrości, od sensacji pasjonujących ludzi do prawdziwych problemów służących Królestwu. Wykorzystuje okazję, żeby uświadomić, jakie są wymagania zbawienia.

Wskazuje na to, co nie wystarcza do zbawienia oraz na to, co mu służy. Nie wystarcza sam fakt poznania Jezusa ani przynależność do konkretnego narodu, do danej rasy, tradycji lub instytucji. „Jadaliśmy i piliśmy z Tobą, i na ulicach naszych nauczałeś. Powiadam wam, nie wiem, skąd jesteście”. Potrzeba czegoś więcej.

I właśnie to coś „więcej” Jezus chce ukazać, mówiąc o ciasnych drzwiach. Za tym „więcej” kryje się osobista decyzja każdego z nas. Podjęcie stromej i wąskiej drogi, bycie znakiem sprzeciwu. Ostatecznym owocem jest prawdziwa wolność i radość dzieci Bożych. W ten sposób ukazuje Jezus dwa sposoby bycia w Kościele: chrześcijanin uważających, że nie mają sobie nic do zarzucenia, gdyż należą do Kościoła, są ochrzczeni lub chrzczą swoje dzieci, kultywują pewne zwyczaje religijne – oraz chrześcijan naprawdę żyjących swoją wiarą, starających się kochać braci, modlących się, współpracujących w miarę swoich możliwości w rozszerzaniu Królestwa.

O chrześcijańskiej postawie mówi następujące świadectwo.

„Pewnego dnia poszłam z grupą przyjaciół z klubu filmowego na film. W miarę oglądania zauważyłam, że o ile strona artystyczna tego filmu była bardzo dobra, o tyle świat, który ukazywał, był nieprawdziwy i okropny: zdominowany przez hedonizm, wypaczony, pusty, brudny. Bohaterowie dążyli tylko do tego, żeby osiągnąć w życiu jak najwięcej przyjemności. Ale widać też było, że wcale nie znajdowali szczęścia, że byli tylko marionetkami kierowanymi w jakiś sposób przez panujące trendy, przez modę. Przez cały czas projekcji, już od pierwszej chwili czułam, że powinnam wyjść. Również ze względu na niektóre sceny, bardzo wulgarne. Zabrakło mi odwagi. Wydawało mi się, że jeśli wyjdę, wszyscy to od razu zauważą. Po filmie, kiedy poszliśmy do kawiarni i zaczÍliúmy dyskutować na temat filmu, początkowo się nie odzywałam. Słuchałam opinii innych. Były bardzo entuzjastyczne, pełne zachwytów nad techniką, artyzmem... Ale nikt nie mówił o treści. Poczułam, że nie mogę tak tego zostawić, że muszę zareagować, bo sposób życia, jaki wybrałam, wymaga płynięcia pod prąd zła i przemocy. Powiedziałam więc, co myślę o filmie. Zapadła cisza, która zaczęła mnie przygniatać. Poczułam się okropnie osamotniona, już nie wiedziałam, co zrobić: wyjść, zostać? Wszyscy patrzyli w ścianę, albo przed siebie... Nagle wszyscy zaczęli mówić. Okazało się, że mieli podobne zdanie jak ja. Nikt nie chciał zgodzić się z treścią filmu, ale jednocześnie milczał, bo bał się wyróżnić z grupy.

Po pewnym czasie poproszono nas o recenzję tego filmu dla jednej z gazet. Napisaliśmy ją wspólnie, starając się przedstawić nasze zdanie i opowiedzieć, jak odebraliśmy obraz. Jednak redaktor gazety odrzucił naszą recenzji. Był z niej tak niezadowolony, że zerwał z nami współpracę. Tak to się zakończyło. Mimo to wszyscy czuliśmy, że postąpiliśmy słusznie, a nasze świadectwo nie było bezowocne. Dzięki temu wydarzeniu kontakty między nami stały się głębsze, a sami staliśmy się bardziej wolni od zewnętrznych uwarunkowań”.