31. Niedziela zwykła (C)

publikacja 05.10.2016 22:21

Sześć homilii

Życiowe poszukiwania

ks. Leszek Smoliński

Szybkie zmiany w codziennej rzeczywistość, do których trudno się dostosować, sprawia, że nieustannie za czymś gonimy. Boimy się zatrzymać, aby inni nas nie wyprzedzili, bo wtedy odpadniemy w rywalizacji. Boimy się stracić to, co udało nam się od życia wyszarpać. Jesteśmy jak worki bez dna, bez względu na to ile włożymy i tak będzie mało. Dlaczego? Bo człowiek jest z natury istotą poszukującą.

Jednego z takich poszukujących możemy zobaczyć w dzisiejszej Ewangelii. To Zacheusz człowiek bardzo bogatego. Jako zwierzchnik celników zatrudniał na podległym mu terenie poborców i ustalał wysokość cła za sprzedawane towary. Z jednej strony jego stanowisko zapewniało mu pokaźny dochód, z drugiej – było przyczyną nienawiści ze strony ludu. Mimo iż Zacheusz był daleki duchowo od Jezusa, pragnął jednak Go zobaczyć. W tym celu wspina się na sykomorę, by nie przeoczyć momentu przejścia Jezusa. Ewangelista Łukasz ukazuje to spotkanie, by zwrócić naszą uwagę na sens posłannictwa Bożego Syna. Jest nim odnalezienie tych, którzy pogubili się na życiowych ścieżkach, a przez ludzi zostali odepchnięci i skazani na potępienie.

Postawa Zacheusza bardzo dobitnie wskazuje na fakt, że spotkanie z Jezusem może zmienić dotychczasowe życie, nawet człowiek, który po ludzku znajduje się na pozycji przegranej. Znakiem rozpoczęcia przez Zacheusza nowego życia jest chęć naprawienia wyrządzonych wcześniej krzywd. Zacheusz nie musiał, lecz chciał dać połowę majątku na rzecz potrzebujących. Również nie musiał zwracać aż tak wiele tym, których okradł. Ale zrobił to, ponieważ spotkał Zbawiciela. Nie była to więc tylko pusta deklaracja, skoro Jezus mówi w odpowiedzi: „Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu”. Postawa Zacheusza tak poruszyła jego rodzinę, że wszyscy przyjęli zbawienie Boże przez wiarę w Jezusa. W odróżnieniu od bogatego młodzieńca przeżywa radość, ponieważ spotkanie zmieniło jego sposób patrzenia na życie i było momentem objawienia wewnętrznej wolności w stosunku do posiadanego majątku.

Jezus Chrystus został posłany na świat przez kochającego Ojca. A „każdy, kto w Niego wierzy, ma życie wieczne”. Drogą do spotkania z Jezusem jest otwarcie na łaskę i wewnętrzne nawrócenie. Wejście na drogę Jezusa jest nie tyle zasługą człowieka, co raczej uprzedzającą łaską dobrego Boga. Kard. Martini zauważa w odniesieniu do dzisiejszej sceny, że „Zacheusz zmienia się w momencie, gdy ten, o którym myślał, że go nie ceni – Zacheusz, jest grzesznikiem i wykluczonym ze wspólnoty – okazuje mu osobiście szacunek".

Bóg, który oczekuje na spotkanie z człowiekiem, zawsze zaczyna rozmowę w tym miejscu, w którym się człowiek znajduje – „w pobliżu sykomory”. Przekonują nas o tym niemal wszystkie ewangeliczne spotkania Jezusa z ludźmi. Bóg oczekując na człowieka sam stał się człowiekiem, naszym Bratem. To w Nim mamy orędownika u Ojca. Aby zmienić swoje życie potrzebne jest spotkanie z Boża miłością i rozeznanie swojej sytuacji. Pomocą może stać się modlitwa oparta na lekturze słowa Bożego. Wtedy mamy szansę odkryć, że Bóg daje nam łaskę pocieszenia nawet w największych trudnościach i łaskę, aby zacząć od nowa.

Zobaczyć Jezusa

Piotr Blachowski

Gdy człowiekowi stanowczemu bardzo zależy na tym, aby coś zdobyć lub zobaczyć, poświęci wiele i na pewno uczyni wszystko, aby to osiągnąć. Niestety, ludziom mniej stanowczym najczęściej się to nie udaje. Bo pragnąć czegoś, a zdobyć to „coś”, to dwie różne sprawy. Nie dotyczy to tylko kwestii materialnych, ale również duchowych.

Każda nasza prośba, każde nasze słowo kierowane do Boga są wysłuchiwane z cierpliwością i miłością. Pan wręcz oczekuje naszego słowa codziennie, nieustannie. „Miłujesz bowiem wszystkie stworzenia, niczym się nie brzydzisz, co uczyniłeś, bo gdybyś miał coś w nienawiści, nie byłbyś tego uczynił.” (Mdr 11,24) „Dlatego nieznacznie karzesz upadających i strofujesz, przypominając, w czym grzeszą, by wyzbywszy się złości, w Ciebie, Panie, uwierzyli.” (Mdr 12,2). A my jesteśmy niecierpliwi, chcielibyśmy wszystko mieć już, od razu. Nie potrafimy czekać.

I jedynie wierząc w miłość i dobroć Boga, możemy mieć nadzieję na realizację naszych próśb i oczekiwań. „Prosimy was, bracia, abyście się nie dali zbyt łatwo zachwiać w waszym rozumieniu ani zastraszyć bądź przez ducha, bądź przez mowę, bądź przez list, rzekomo od nas pochodzący, jakoby już nastawał dzień Pański.” (2 Tes 2,1b-2). Święty Paweł w tym samym Liście daje nadzieję ludowi Tesalonik, a pośrednio i nam: „Dlatego modlimy się zawsze za was, aby Bóg nasz uczynił was godnymi swego wezwania, aby z mocą udoskonalił w was wszelkie pragnienie dobra oraz czyn [płynący z] wiary.” (2 Tes 1,11).

W Ewangelii słyszymy o Zacheuszu, bogatym celniku, który za wszelką cenę „chciał zobaczyć Jezusa” (Łk 19,3), chciał zrealizować swoje marzenie. Zacheusz „chciał zobaczyć Jezusa” – to stwierdzenie jest bardzo ważne i odnosi się do nas wszystkich, do każdego człowieka. Ten problem po dwóch tysiącach lat jest tak aktualny jak wtedy, gdy Jezus chodził przez miasta i wioski swojego kraju. Jest to problem aktualny dla każdego z nas osobiście: czy chcę? Chcę naprawdę? A może raczej unikam spotkania z Nim, nie podchodzę zbyt blisko, aby On nie zobaczył zbyt wiele ... , abym ja nie musiał przyjąć całej prawdy, która pochodzi od Niego, od Chrystusa? Nie dajmy się zastraszyć, odrzućmy wszelki wzgląd na ludzką opinię, niech nas nie martwi, „co ludzie powiedzą”. Zacheusz zobaczył i został dostrzeżony. To znaczy, że sam zobaczył Chrystusa, ale równocześnie, że Chrystus przeniknął jego serce i sumienie. Dokonało się nawrócenie, bo taki właśnie jest owoc „zobaczenia” Jezusa, spotkania z Nim w prawdzie. Celnikowi, którego faryzeusze uważali za grzesznika nieodwracalnie straconego, zostało dane zbawienie. On je przyjął, otwierając swój dom i serce Zbawicielowi. Chrystus Pan czyni ten sam dar każdemu człowiekowi, każdemu z nas (Ap 3,20). Czy jednak ja – jak Zacheusz – robię wszystko, aby „zobaczyć” Jezusa? Aby Go przyjąć w swoim domu, w sercu swoim?

Prośmy w modlitwie o odwagę, abyśmy nie dali się zastraszyć zalewem zeświecczenia i obojętności wobec wartości wyższych, aby naszym celem było pragnienie „zobaczenia Jezusa”, naszego Zbawiciela, i przyjęcie ZBAWIENIA.

Matko Miłosierdzia, prosimy, wstawiaj się za nami u Syna Twego, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę naszej śmierci. Przez Chrystusa, z Chrystusem i w Chrystusie.

Mało poważny pan

Augustyn Pelanowski OSPPE

Chcąc bardzo dostrzec Mesjasza, sam został dostrzeżony w wyjątkowy sposób przez Niego. Nasze pragnienia zwracają uwagę Boga bardziej niż nasze uczynki. Na drzewa wspinają się małe dzieci, ale czasami jest to jedyny sposób, by wypełnić „micwę” Jezusa, który mawiał, że kto nie stanie się jak dziecko, nie wejdzie do królestwa niebieskiego! Dorosły mężczyzna na drzewie może wyglądać śmiesznie, dziecinnie.

Żeby sobie pozwolić na taki czyn, trzeba zrezygnować z powagi, prestiżu i stać się jeszcze mniejszym, niż się jest. Zacheusz był niewielkiego wzrostu, ale wdrapywanie się na sykomorę uczyniło go zapewne jeszcze mniejszym. A gdy już Jezus wszedł pod jego dach, budzący respekt zwierzchnik celników jeszcze bardziej pomniejszył swoją wartość, wyrzekając się znacznej części swej fortuny. Im bliżej Boga, tym mniejszy jest człowiek w oczach innych, a na pewno w swoich. Świętość najłatwiej odnajduje tych, którzy uważają, że zgubili do niej wszystkie drogi.

Obecność Jezusa u każdego ze spotkanych powodowała, że stawało się widoczne to, co było w tych ludziach najprawdziwsze. Niekiedy nieprawość pewnych osób wcale nie jest ich naturą, lecz brzemieniem narzuconym przez krzywdy. Gdy spotykają się z Mesjaszem, wyzwala się w nich to, co najprawdziwsze, co jest ich zagłuszoną istotą. Budzi się w nich drzemiąca od dawna prawda, godna kanonizacji. Nigdy więcej niczego już o Zacheuszu nie napisano. Raz w życiu spotkał Jezusa i ten jeden raz wystarczył, by jego czyn określił całe jego życie i ukierunkował go na wieczność.

Na naszej planecie żyli ludzie, którzy hodowali nieprawości całymi latami, jak stado nie swoich wieprzy, i jednym czynem potrafili je wszystkie porzucić, przypomniawszy sobie prawdziwe swoje pochodzenie. Inni, podobnie jak ów wieprz z żartu Grenniusa Corocotty, zapisują w testamencie swoim kuzynom szynki, kiełbasy i boczki. Ale podarować komuś „świństwo” nie jest aktem miłosierdzia, nawet jeśli jest to jedyny spadek po życiu. Jałmużna wynagradza łajdactwa, a nie nimi obdarowuje. Jałmużna gładzi wszystkie grzechy, gdy wypływa bardziej z pragnienia uczynienia przyjemności Bogu niż z pragnienia poprawy swego wizerunku moralnego.

Pociesza mnie słowo Jezusa, który wyznaje, że przyszedł na świat szukać tych, którzy się zagubili. Gdy czytam ten jeden wiersz, umacniam w sobie wiarę w odnalezienie mnie przez Niego. Pewnego dnia dotrze też do mnie i obym wtedy jednym czynem i jedną radością potrafił wynagrodzić Mu smutek mojej nieobecności w Jego sercu. Radosnego dawcę Bóg miłuje! Czekam na ten dzień, w którym pokuta i zadośćuczynienie nie będą dla mnie już smutkiem, lecz radością, i w którym porzucenie grzechów nie będzie oznaczało utraty, tylko uwolnienie.

Na drzewo

 

Augustyn Pelanowski OSPPE

Jerycho było wielkim centrum handlowym, gdzie można było spotkać rzymskich celników i żołnierzy, kupców i złodziei. Wiadomość o Rabbim z Nazaretu, który manifestował współczucie i miłosierdzie wobec potępianych, rozniosła się powszechnie i rozbudziła w Zacheuszu nadzieję. Ulice były zatłoczone, niski Zacheusz nie mógł niczego dojrzeć, nawet przepychając się wśród innych. Nikt nie zważał na jego bogate szaty i pozycję społeczną. Wspiął się więc na starą sykomorę i utknął gdzieś w koronie gałęzi. W pewnej chwili pod pniem drzewa, na którym siedział w tak dziecinnej pozycji, zatrzymał się tłum i sam Jezus. „Zacheuszu, zejdź prędko, bo dziś muszę się zatrzymać w twoim domu”. Zacheusz wspiął się na drzewo, żeby zobaczyć Jezusa, ale zapewne i dlatego, że wszyscy go przerastali, a może dlatego, bo chciał być zauważony? Ludzie poniżeni przez życie często mają marzenia, żeby wspiąć się wysoko w karierze, stać się sławnymi aktorami, wokalistami, chcą być piękni lub wykształceni. Jezus zobaczył nie tylko Zacheusza w koronie sykomory, ale i człowieka wspinającego się ku górze, który chce zdobyć trochę uznania, chociaż tak naprawdę gardzi sobą samym. Zobaczył też, że ta sama tendencja może uaktywnić w nim pragnienie wspinania się ku niebu, od uniżenia aż do korony chwały.

Człowiek wszędzie może zacząć swoje nawrócenie. Żeby jednak w ogóle coś dobrego zaczęło się w nas dziać, potrzeba od czegoś zacząć – nie od czegoś heroicznego i rewolucyjnego, ale czegoś zwykłego, jednego kroku, choćby wejścia na drzewo. Wszystko zaczyna się od kroku w stronę Jezusa. Zacheusz nie przypuszczał nawet, że tak niewinny krok w Jego stronę, może być nie tylko zauważony przez Niego, ale i stać się początkiem przemiany życia. Gdy ty i ja zaczniemy się wspinać na sykomorę modlitwy, zobaczymy nie tylko Jezusa i Jego dobroć względem nas, ale też naszą złość wobec innych.

Sykomora to rodzaj dzikiej figi, która ma owoce o gorszym smaku niż zwykły figowiec. Aby owoce nadawały się do spożycia, na kilka dni przed zerwaniem należało je naciąć na szczycie specjalnym nożem. Jeśli nie były nacięte, pojawiało się robactwo i już tylko ptaki mogły się nimi zająć. Nacięty owoc wydzielał etylen, który przyśpieszał dojrzewanie nawet sąsiednich owoców. Takim nacięciem jest słowo Boga, które rani prawdą i powoduje dojrzewanie do jej wyznania. Jeśli nie, pojawiają się robaki, złe duchy, a nasze serce psuje się jak gnijąca figa. Kiedy Zacheusz widział Jezusa w swoim domu, przyszło mu na myśl to wszystko, co złego uczynił. Przed jego oczami pojawiły się setki ludzi, których oszukał, brutalnie potraktował, wykorzystał, zranił, skrzywdził. Miłosierdzie Chrystusa nie jest dywanem, pod który zamiatamy niewyznane i wciąż popełniane grzechy. Żadna skrucha nie jest autentyczna, jeśli nie pociąga za sobą konkretnych decyzji. Kiedy w szczerości serca patrzymy Bogu w oczy, nie możemy nie zobaczyć zła, które ukrywa się za naszymi powiekami.

 

Dwie pokusy

 

ks. Tomasz Horak

Przyszedłem kiedyś do moich znajomych. Młodzi ludzie, religijni, życzliwi, pracowici. Zastałem ich siedzących wokół stołu, było pod wieczór i mroczno. Bożena czytała coś, przechylając ku oknu plik maszynopisu. „Niech ksiądz siada i słucha!” Siadłem i nastawiłem uszu. Czytała jakieś proroctwa. Wszyscy, nie wyłączając mnie, słuchali nieomal z wypiekami na twarzy. Przestrogi, zapowiedzi wojen, jakichś niesamowitych zjawisk i kataklizmów. Mimo woli rodził się lęk. W pewnym momencie próbowałem przerwać, coś wyjaśnić, dopowiedzieć. Nie dali mi. Oni musieli tego wysłuchać. To było nieomal jak narkotyk: odurzało, napawało trwogą, a nie można było od tego się oderwać. Mimo, że minęło już kilkanaście lat, ciągle mam w pamięci ów niesamowity wieczór. Pamiętam też, jak głęboko zapisało się to w sercach moich przyjaciół. Zapisało się lękiem! Niepotrzebnym, paraliżującym lękiem, który przyszło z trudem i długo rozładowywać. Wielu ludzi w całym świecie przeżywa podobne chwile. Jakby w człowieku drzemała narzucająca się potrzeba lęku. Na tej pożywce wyrastają sekty, w których zapowiedzi kataklizmów, wojen i końca świata odgrywają tak znaczącą rolę, bardzo skutecznie paraliżując tysiące ludzi. Czy stają się oni przez to lepsi?

Lęk, szukanie przeżyć pełnych grozy to jeden biegun życia. Druga skrajność to żywiołowe szukanie wolności, tej niczym nieskrępowanej „liberalnej wolności”. Świat jest piękny (a jest), życie krótkie (i to prawda), więc żyjmy „na luzie”. Przecież dobry Bóg uśmiecha się do nas z nieba i błogosławi naszej radości (to też prawda). Wszelako rezultaty tego szczególnego pojmowania wolności bywają przerażające: rodzi się skrajny, z niczym i nikim nie liczący się egoizm. Chciałoby się zacytować słowa, które Jezus włożył w usta przewrotnego sędziego: „Boga się nie boję, ludzi się nie wstydzę” (Łk 18,4).

Dwie pokusy towarzyszące człowiekowi także naszych czasów: pokusa liberalizmu i moralnego relatywizmu, aż po przewrotne hasło „hulaj dusza, piekła nie ma”. I druga - pokusa lęku. A bać się można także Boga. Nie, nie mówię o pełnej szacunku bojaźni, lecz o strachu przed Bogiem wyobrażanym jako despota, bezduszny mściciel, nieludzki sędzia. Strach przed tak wyimaginowanym Bogiem paraliżuje, jest straszną pokusą. To strach, który nie prowadzi do dobra. Obie pokusy, obie postawy są z gruntu niechrześcijańskie.

Dzisiejsze czytanie z Księgi Mądrości to jedna z piękniejszych kart Starego Testamentu: „Miłujesz, Panie, wszystkie stworzenia... nad wszystkim masz litość... to wszystko twoje, miłośniku życia!” Bóg – wielki i potężny, i świat - tak mały wobec Boga. A przecież Bóg ten świat ukochał. Dlatego nie powinno być lęku w człowieku. Dlatego straszenie Bogiem rozmija się z prawdą o Nim. Dlatego z psalmistą podejmujemy pełną ufności pieśń: „Pan jest łagodny i miłosierny... Pan jest dobry dla wszystkich. Będę Cię wielbił, Boże mój i Królu!” Ten sam motyw podejmuje Apostoł Paweł, gdy powiada: „Nie dajcie się zastraszyć!” Ale Paweł wie, że nadejdzie kiedyś „Dzień Pański”, dzień sądu. Wie, i nieraz w swoich listach przypomina, że człowiek będzie musiał zdać sprawę wobec Boga ze wszystkich swoich czynów (2 Kor 5,10). Świadomość tego nie paraliżuje Apostoła. I nie tylko jego. Chrześcijanin to przecież człowiek Ewangelii, dobrej i radosnej nowiny o Bogu, który jest Ojcem i Przyjacielem. Wymagającym i kochającym zarazem.

Przyszedł kiedyś Jezus do Jerycha. Tłum oblegał Mistrza. I Zacheusz, bogaty i nieuczciwy człowiek chciał Jezusa zobaczyć. Czy tylko zobaczyć? Czy w Zacheuszu nie drzemało poczucie winy? Może nawet brzydził się sam sobą. A przecież nie miał siły, aby sprzeciwić się sobie, aby przerwać proceder nieuczciwego zdobywania pieniędzy, aby przestać nadużywać swej pozycji państwowego urzędnika podatkowego. A Jezus nie musiał nic mówić. Sama jego obecność była wymagająca. Może właśnie dlatego osoba Jezusa budziła (i dalej to czyni!) tyle sprzeciwu. Bywało, że swe wymagania wypowiadał słowami, jak do owej kobiety w Jerozolimie: „Nie potępiam cię, idź i od tej chwili już nie grzesz!” (J 8,11). Zacheuszowi nie było potrzebne takie wezwanie. Publicznie deklaruje nie tylko wolę zmiany życia, ale i sprawiedliwe zadośćuczynienie wszystkim, których pokrzywdził.

Ewangelia jest pomiędzy lękiem a liberalizmem. Nieokiełznana wolność jest jej obca tak samo, jak obca jest bojaźń. „Doskonała miłość usuwa lęk” – pisze inny z apostołów, Jan (1 J 4,18). Sądzę, że wielu ludzi wokół nas dlatego boi się Kościoła, gdyż sądzą jakoby najważniejszą „bronią” religii było zastraszanie, budzenie lęku. Inni znów gardzą nim, bo widzą coraz bardziej panoszący się wśród chrześcijan moralny liberalizm widoczny na wielu odcinkach życia. Trzeba zatem, byśmy, jak Zacheusz, zeszli z drzewa. Byśmy ukazali nie słowem, lecz życiem piękno i głębię Ewangelii, która jest drogą przysłowiowego złotego środka pomiędzy lękiem a liberalizmem.

 

Chciałbym być Zacheuszem

 

ks. Tomasz Horak

W sprawie przyjścia Pana naszego Jezusa Chrystusa i naszego zgromadzenia się wokół Niego, prosimy was, bracia, abyście się nie dali zbyt łatwo zachwiać ani zastraszyć.

Jezus otwarcie mówił o swoim powtórnym przyjściu. Podsumowaniem i potwierdzeniem tego były słowa aniołów w dniu Jego wniebowstąpienia: „Ten Jezus, wzięty od was do nieba, przyjdzie tak samo, jak widzieliście Go wstępującego do nieba” (Dz 1,11). Pierwsze pokolenia chrześcijan żyły więc oczekiwaniem. Jezus zapowiadając swe powtórne przyjście, posługiwał się językiem obrazowym, choć mówił o czymś niewyobrażalnym. To powodowało, że pierwsi chrześcijanie każdego dnia czekali na Jego powrót. Równocześnie ciągle mieli przed oczyma obrazy ziemskiego życia Jezusa – jak chociażby ten, opowiedziany dziś w ewangelii przez Łukasza. Realistyczny, a zarazem niecodzienny. Poważny, a przecież ze szczyptą humoru: tłumy ludzi, na drzewie znany urzędnik. Przechodzący obok Jezus zwraca się do niego: Zacheuszu, zejdź prędko! Widzę oczyma wyobraźni, jak naczelnik ówczesnego „urzędu skarbowego”, zdemaskowany przez Jezusa, zsuwa się w dół, czując na sobie spojrzenia niechętnych mu ludzi. Cała sprawa, przynosząc sporo duchowego ciepła i pokoju, ma bardzo głęboki wydźwięk. Czyżby takie miało być Jezusowe przyjście i nasze z Nim spotkanie? Zwykłe i niezwykłe? Poważne i nieco zabawne? W tłumie ludzi, a jednak bardzo osobiste? Oczekiwane, a przecież zaskakujące?

W ciągu prawie dwóch tysięcy lat oczekiwania postawy chrześcijan wobec problemu powtórnego przyjścia Jezusa były i są bardzo różne. Z jednej strony jest to lęk. Z drugiej strony lekceważenie. Lęk – bo zwykło się mówić o końcu świata i ostatecznym sądzie. Lekceważenie – bo skoro tak długo nie wydarzyło się nic, to i pewnie się nie wydarzy. Stąd wyważone ale i zdecydowane słowa apostoła w liście do Tesaloniczan: nie dajcie się ani zachwiać, ani zastraszyć. Nie tylko wtedy, ale także dzisiaj co rusz odżywają zapowiedzi różnej maści „proroków”, którzy przepowiadają i dzień, i straszne okoliczności „końca świata”. Nie baczą przy tym, że Jezus mówił, że „o dniu owym lub godzinie nikt nie wie, ani aniołowie w niebie, ani Syn, tylko Ojciec” (Mk 13,32). Z drugiej zaś strony nie brakuje prześmiewczych komentarzy ludzi niewierzących, którzy „takie widzą świata koło, jakie tępymi zakreślają oczy” (z Mickiewicza).

A zatem? A zatem jak Zacheusz. Przynajmniej z ciekawością. Jeśli nawet nie we wszystko potrafię uwierzyć, to może warto wdrapać się na drzewo choćby po to, by zobaczyć i samemu się przekonać. Innymi słowy – potrzebna jest otwartość, gotowość przyjęcia wszystkiego, co okaże się prawdą. I jeszcze coś – potrzebna jest gotowość przemiany serca, sumienia, życia. Jak u Zacheusza. Taka postawa – otwartości i gotowości pomaga odnaleźć samego siebie. Umożliwia także szersze, dalej sięgające spojrzenie na świat, na życie, na Boga. Wtedy któregoś dnia na naszej drodze stanie Jezus, każe zejść z drzewa i wprosi się do naszego domu. I to wcale nie będzie koniec, lecz początek nowego świata, nowego życia. Chciałbym być Zacheuszem, wyzbyć się zła, bez reszty uwierzyć w Boga i Bogu. Bo i we mnie jest Jego nieśmiertelne tchnienie.