Niedziela Palmowa (A)

publikacja 04.04.2017 22:54

Siedem homilii

Oddać chwałę Bogu

ks. Leszek Smoliński

W Niedzielę Palmową wpatrujemy się w pokornego Jezusa, którzy wjeżdża na osiołku do Jerozolimy. To On jest głównym bohaterem dzisiejszej liturgii. Jesteśmy świadkami, jak tłumnie zgromadzeni ludzie słali „swe płaszcze na drodze, a inni obcinali gałązki z drzew i słali nimi drogę. A tłumy, które Go poprzedzały i które szły za Nim, wołały głośno: «Hosanna Synowi Dawida. Błogosławiony Ten, który przychodzi w imię Pańskie. Hosanna na wysokościach»”. W ten sposób ludzie oddawali chwałę Panu. Chwalić kogoś znaczy uznać, że jest dla nas ważny. Kiedy zatem oddaję Bogu chwałę, to uznaję, że tylko On jest ważny, że On jest na pierwszym miejscu. Jeśli to rozumiemy i przyjmujemy – jeśli każdy z nas to rozumie, odkrywamy wówczas i akceptujemy siebie przed Bogiem i przed drugim człowiekiem. Wtedy też na pewno zaczną się lepiej układać nasze wzajemne relacje.

Jedną z chorób współczesnego człowieka jest przywłaszczanie sobie chwały. Jeśli ktoś z nas myśli: „ja jestem ważny”, to z tego punktu widzenia ocenia innych, jako mniej ważnych, będących tłem na własnej „ważności”. I traktuje ich „z góry”. A jedynym uzasadnieniem dla patrzenia na kogoś z góry jest pochylenie się nad nim, żeby pomóc mu się podnieść. Właściwe patrzenie na świat niszczy zatem grzech, głownie grzech pychy, który nie pozwala odkrywać bogactwa chwały Bożej. To grzech pychy zaślepił serca tych, którzy, kiedy usłyszeli od Jezusa słowa prawdy, zamiast radosnego „Hosanna”, zaczęli krzyczeć złowrogie „ukrzyżuj”.

Aby oddawać Bogu chwałę swoim życiem, winniśmy nieustannie łączyć się z Jezusem Chrystusem przez miłość. Jego szlak wiedzie od tryumfalnego „Hosanna” do ufnego zawierzenia woli Ojca, który najlepiej wie, czego nam potrzeba, wpierw, zanim Go jeszcze o to poprosimy. Mamy nieustannie śpiewać „Hosanna” pięknym życiem, opartym na skale, którą jest Boży Syn. To On pomaga nam przetrwać życiowe burze, dźwigać krzyż niezrozumienia, braku sensu życia, zagubienia w świecie nadmiaru informacji i propozycji na szczęśliwe życie. To On pomaga nam wybierać dobro, piękno, prawdę, stawiając tamę głupocie, chamstwu i niszczeniu własnego i cudzego życia. Soeren Kierkegaard snuje taką refleksję w książce pt. Bojaźń i drżenie: „(…) każdy był wielki na swój sposób, a każdy w zależności od wielkości tego, co umiłował. Albowiem ten, kto umiłował siebie, był wielki sam przez siebie; ten, kto kochał ludzi, stał się wielki przez swoje oddanie; ale ten, kto Boga ukochał, stał się największy ze wszystkich” (s. 14).

Rozpoczynając Wielki Tydzień największych tajemnic naszej wiary, chcemy podążać za prorokiem, który prowadzi nas do poznania pełnej prawdy o otaczającym świecie i o nas samych. Wybierając Jezusa nie tylko oddajemy cześć Bogu Ojcu, ale dostępujemy również wywyższenia. Dzięki Jego łasce zostajemy oczyszczeni z grzechu, który nas zaślepia i możemy służyć Chrystusowi obecnemu w braciach potrzebujących. Wszystko na większą chwałę Tego, „Który jest, i Który był i Który przychodzi”.

Odpowiedzialność, miłość, posłuszeństwo

Piotr Blachowski

Niedziela Palmowa, w czasie której wspominamy triumfalny wjazd Chrystusa do Jerozolimy, jest jakby świątecznie przystrojoną bramą wprowadzającą nas w Wielki Tydzień. To tydzień Męki Pana Naszego Jezusa Chrystusa, w czasie którego kościół kieruje nasze myśli i serca, nasze spojrzenia na Krzyż wiary i nadziei, Krzyż Odkupienia człowieka i świata. Niedziela Palmowa przypomina nam wstrząsające wydarzenia: z jednej strony możemy podziwiać triumfalny wjazd Pana Jezusa do Jerozolimy, z drugiej strony śledzimy tragedię Wielkiego Piątku.    

A jednak stało się, rozpoczął się proces powrotu człowieka do Boga. Dzięki Chrystusowi nasze usynowienie nabrało wyrazistości i realności. I to trwa do dziś. Historia, którą poznajemy poprzez czytania z Pisma Świętego, uczy nas realizmu chrześcijaństwa, uczy nas wyczekiwania na to, co ma się zdarzyć, a jednocześnie uczy nas pokory i miłości.

To, co dzisiaj przekazują nam czytania, a szczególnie Ewangelia, to obraz wielkiej tragedii, a zarazem wielkiego poświęcenia Jezusa. To obraz brutalności i obłudy tłumu, a z drugiej strony cierpienia Syna proszącego o zbawienie świata, Matki, na wpół przytomnej z żalu i bólu, uczniów, którzy prawie z obłędem w oczach są świadkami śmierci Jezusa. A równocześnie jest to moment narodzin Zbawienia dla całej ludzkości.

Ewangelia uczy nas także tego, jak Jezus Chrystus określił Eucharystię – nasz pokarm i  bilet do życia wiecznego: „bo to jest moja Krew Przymierza, która za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów. Lecz powiadam wam: Odtąd nie będę już pił z tego owocu winnego krzewu aż do owego dnia, kiedy pić go będę z wami nowy, w królestwie Ojca mojego».” (Mt 26,28-29).

Wprowadzając nas już bezpośrednio w klimat Wielkiego Tygodnia, Ewangelia relacjonuje przebieg całego Misterium Męki i Śmierci Pana Jezusa, na każdym kroku podkreślając olbrzymi ciężar odpowiedzialności. Przyjęcie śmierci krzyżowej za nasze grzechy, a w rezultacie nasze Zbawienie, wynika z wielkiej Miłości do nas, ludzi, i z nadzwyczajnego posłuszeństwa wobec Boga Ojca. To posłuszeństwo widoczne jest w każdej chwili, począwszy od sądu, poprzez biczowanie, drogę na Golgotę, aż do Śmierci na Krzyżu.

Trzeba, byśmy zapamiętali trzy ważne słowa: odpowiedzialność, miłość i posłuszeństwo, które spowodowały tak niesamowity zwrot w życiu całej rodziny ludzkiej, zmieniły porządek historii, odmieniły nasz los. Warto się nad nimi zastanowić w przededniu Wielkiego Tygodnia.

Jezu Chryste uwielbiany, a później wyszydzany i ukrzyżowany, pozwól nam pojąć ogrom Twojej odpowiedzialności, miłości i posłuszeństwa, byśmy mogli zrozumieć Twoją śmierć Krzyżową, czekali na Twoje Zmartwychwstanie, a w konsekwencji na  Paruzję. 

Ryzyko zbawiania świata

ks. Zbigniew Niemirski

Nieważne, o jakiej epoce mówimy, sala przesłuchań połączonych z torturami zawsze budzi trwogę. Nawet jeśli oprawcy nie usłyszą odpowiedzi na stawiane pytania, triumfują, bo mogą bezkarnie bić osadzonego kijami, rwać mu brodę, pluć i rzucać zniewagi.

W takim położeniu znajdujemy Sługę Boga w trzeciej pieśni z Księgi Izajasza. Ów, wybrany przez Boga, dostaje się w ręce bezlitosnych oprawców. Czego chcą? Kontekst niewoli babilońskiej, bo w tym czasie powstaje ta scena, każe brutalnie przesłuchiwanemu wyrzec się marzeń o wolności. Ale ten, mimo grozy sytuacji, przemawia. Wieści wbrew okolicznościom, bo swą moc zakorzenia w Bogu. To Pan obdarza go językiem wymownym, każdego rana pobudza ucho, wspomaga i sprawia, że pojmany Sługa jest nieczuły na obelgi, a swą twarz czyni jak głaz.

Prorockie orędzie staje wbrew oczekiwaniu świata. Nie do końca rozumiane zapowiedzi mesjańskie widziały w tym, co ma nadejść, spektakularny doczesny – by nie powiedzieć – czysto polityczny sukces. Nasze bożonarodzeniowe obrazy, tak często spłaszczane i osładzane w popkulturze, widzą w nowej erze czas łatwego sukcesu, który przybywa na saniach, rozdaje prezenty i ośnieża świat ciepłymi płatkami. Tymczasem zmaganie o zbawienie świata każe stawać do bezkompromisowej walki, w której dobru, głoszonemu w porę i nie w porę, przyjdzie toczyć bój złączony z ryzykiem bicia kijami, rwania brody, zniewagami, opluciem i obelgami.

Prorok z Księgi Izajasza jest wielkim realistą. Rozumie szerzej i głębiej. Doskonale wie, że orędzie o zbawieniu nie jest jakąś sentymentalną zapowiedzią czasów, gdy Ktoś zrobi wszystko za nas, a nam przyjdzie jedynie spijać śmietankę. On podpowiada, że za dzieło zbawienia trzeba kłaść samego siebie, ryzykując wszystko. Sługa Boży z Księgi Izajasza w pierwszej pieśni przyszedł jako ten, który nie gasi knotka o nikłym płomyku i nie łamie nadłamanej trzciny, a przecież świat tego nie poznał i nie uznał. Pojmał go i poddał brutalnemu przesłuchaniu. Czego chciał się dowiedzieć? Może tego, że Bóg jest brutalną siłą. Ale On jest miłością. Kto wytrwa, głosząc tę prawdę, tak jak Sługa Boga Jahwe nie dozna wstydu.

Dwie formy jednej miłości

ks. Wojciech Węgrzyniak

Są słowa, o których dyskutuje się przez wieki. Takim słowem niewątpliwie jest morfe. Pisząc do Filipian, św. Paweł użył go dwukrotnie: „Chrystus Jezus, istniejąc w postaci (morfe) Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać (morfe) sługi, stawszy się podobnym do ludzi” (Flp 2,6–7).

Kiedy zajrzymy do słownika, wyczytamy, iż morfe może znaczyć: „kształt, postać, forma, wygląd, natura, istota, rodzaj, odmiana”, a nawet „gestykulacje”. Idąc dalej tym tropem, dowiadujemy się, iż w świecie antycznym mówiło się o morfe posągu ust, roślin, liści, ale także o morfe bardziej abstrakcyjnych idei jak życie, sen czy sposób. Ksenofont we „Wspomnieniach” cytuje Sokratesa, który miał powiedzieć do rozmówcy o morfe bogów: „Poznasz, że to, co mówię, jest prawdziwe, kiedy zamiast czekać, aż zobaczysz postać bogów, zaczniesz ich wielbić, widząc ich dzieła”.

Greccy tłumacze Starego Testamentu używali tego słowa na określenie zewnętrznego wyglądu, dostrzegalnej wzrokiem postaci (por. Sdz 8,18; Mdr 18,1; Iz 44,13). W Nowym Testamencie, poza Listem do Filipian, morfe użyte jest tylko jeden razy. Św. Marek pisze, iż po swoim zmartwychwstaniu Jezus „ukazał się w innej postaci (morfe) dwom z nich na drodze, gdy szli do wsi” (Mk 16,12). Zapewne chodzi o uczniów idących do Emaus.

O co chodziło więc Pawłowi z Tarsu, kiedy pisał, że Chrystus istniał w postaci Bożej i przyjął postać sługi? Czy o filozoficzne pojęcie formy na określenie czynnika nadającego kształt i postać danej rzeczy? (w duchu Arystotelesa). Czy o zewnętrzny przejaw ukazujący istotę jakiegoś bytu (w duchu Filona, Józefa Flawiusza czy papirusów)? A może o samą istotę, skoro w Bogu nie ma rzeczywistej różnicy między naturą a jej przejawami (w duchu Ojców Kościoła)?

A może trzeba iść jeszcze dalej i szukać odpowiedzi wśród rozlicznych propozycji specjalistów od Biblii: chodzi o stan, status, pozycję czy sposób bycia Jezusa Chrystusa. Morfe Jezusa zapewne pozostanie zagadką dla rozumu aż do końca czasów. Niemniej jednak serce czuje po swojemu, że Chrystusowe przejście od morfe Boga do morfe sługi oznaczało kosmiczne przybliżenie się Boga do człowieka i było postacią tak niepojętej miłości, której krzyż – choć najpiękniejszym i najgłębszym – jest tylko wyrazem. Powiedzieć po Chrystusie, że Bóg nie kocha człowieka, to trzeba chyba być istotą bez żadnej „formy”.

Niespodziewana zmiana

 

Augustyn Pelanowski OSPPE

Przyglądając się opisowi rozpra- wy nad Synem Bożym, dostrzegamy zadziwiające za- miany. Zamiast Bara- basza, ukrzyżowany jest Jezus. Sędzia świata, Bóg, staje przed winnymi wielu grzechów ludźmi i daje się osądzić. Nie Jezus stwierdza własne królowanie, tylko Piłat. Jezus zostaje obciążony drewnianym klocem, ale zamiast Niego, przymuszony Szymon niesie Jego ciężar. Wszystkie te zamiany przywodzą na myśl zamianę winnego w niewinnego i niewinnego Chrystusa w winnego skazańca. Ktoś tu zostaje uniewinniony, choć jest winny. Ktoś inny zostaje obciążony winą, choć na to nie zasłużył.
Człowiek unika tego, co przykre, trudne, i ucieka w mniemanie, iż wszystkich może spotkać cierpienie, tylko nie jego. Tymczasem nawet Syna Bożego nie ominęły fałszywe oskarżenie, wredny proces, męka, odtrącenie, odrzucenie, pobicie, hańba, obelgi i śmierć. Męka Chrystusa gromadzi w sobie wszelkie rzeczywistości, przed którymi uciekamy w świat nieprawdziwych przekonań o życiu.

Kardynał Vanhoye zwrócił uwagę na pokaźne rozmiary opisu męki w stosunku do innych wydarzeń związanych z życiem Jezusa. Kościół pierwotny widział w męce Chrystusa wyjątkowo cenny skarb prawdy, nie tylko o zbawieniu, ale i o człowieczym losie. Mamy tendencję do unikania niewygodnych prawd, a wśród nich prawdy o naszej śmierci. Zacieramy ślady porażki, spychamy w zapomnienie możliwości poniesienia konsekwencji własnych obłędnych wyborów. Tymczasem Jezus w swojej męce przypomina nam o tym, o czym nie chcemy pamiętać. Nie unikniemy porażki, nie unikniemy cierpienia, nie unikniemy śmierci. Unikniemy jednak czegoś gorszego niż to wszystko – unikniemy potępienia, bo On dokonał zbawczej zamiany. Bez odwoływania się do męki Chrystusa nasze zmaganie z losem jest skazane na zderzenie, które może nas zmiażdżyć.

Św. Mateusz pisze, że w chwili agonii Jezusa umarli powstali z grobów. Tylko w Chrystusie możemy pokonać dotąd niepokonalną rzeczywistość: śmierć! Tylko dzięki Niemu najskrytsze zakamarki nieśmiertelnej świętości Boga stają się dostępne na zawsze.

 

Ogołocił samego siebie

 

ks. Antoni Dunajski

W liturgii Niedzieli Palmowej pradoksalnie nakładają się na siebie dwa gromkie okrzyki: „Hosanna Synowi Dawida” i „Na krzyż z nim!”. Te dwa tak różne zdania wykrzykują ci sami ludzie. Były one też skierowane pod adresem tej samej osoby – Jezusa Chrystusa. Jak niewiele trzeba, aby w ciągu kilku dni zmieniły się poglądy tłumu, ludzkie przekonania i postawy. Nie mówmy, że to zrobili „oni”, że nas tam nie było. A jeśli nawet nas tam nie było, to jesteśmy tam dzisiaj, przechodząc spod jednego sztandaru pod drugi, zależnie od koniunktury.

„..I już nie wiem, czym jest moja barwna/ w wypalonym dzbanie smukła palma/ czy radością jest dla mego oka/ czy też bólem, czy też śmiercią Pana Boga” – ta rozterka Antoniego Gołubiewa jest rozterką każdego z nas. Palma jest uniwersalnym symbolem zwycięstwa i chwały. Pozostaje jednak pytanie, czy w moich zwycięstwach zwycięża także Bóg i Boże sprawy? Według Norwida zwycięstwo jest „wiecznie coś warte”. To, co przynosi tylko chwilowy triumf, jest zaledwie „sukcesem”. Ci, którzy podczas triumfalnego wjazdu Chrystusa do Jerozolimy podnosili sztandary palm i śpiewali Mu „Hosanna”, nie mieli wątpliwości, że Jezus, Syn Dawida, odnosi sukces. Czy jednak wierzyli, że odniósł zwycięstwo? Nie ulega wątpliwości, że w zwycięstwo Chrystusa tak naprawdę wierzyli tylko ci, którzy wytrwali z Nim do końca, gdy sztandarem stał się krzyż. I tylko ci, którzy wierzą, że właśnie w tym Znaku, to znaczy przez cierpienie i samouniżenie, Chrystus zwyciężył śmierć, piekło i szatana, zdolni są ogarnąć całą głębię liturgii Palmowej Niedzieli.

Tajemnica naszego Boga objawia się między innymi w tym, że jest tak wielki, że może sobie pozwolić na „słabości”. Nie w sensie etycznym, lecz egzystencjalnym. Św. Paweł pisze, że „Chrystus Jezus, istniejąc w postaci Bożej nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie... stawszy się podobnym do ludzi”. Idąc tym tropem, warto zauważyć, że Jezus Chrystus nie tylko „ogołocił” siebie z przywilejów przysługujących Bogu, lecz także z praw, które przysługują zwykłemu człowiekowi (jak choćby prawo do sprawiedliwego procesu). Pięknie wyraził to na przełomie pierwszego i drugiego tysiąclecia chrześcijaństwa Grzegorz z Narek:

Stałeś przed trybunałem twoich stworzeń w naturze, która jest moją
nie przemówiłeś, Ty, który obdarzasz słowem,nie podniosłeś głosu, Ty
który stworzyłeś język,nie krzyczałeś, Ty, który wstrząsasz ziemią...
Ty sam obarczyłeś się drzewem cierpienia, jakobyś był winny,na swych
ramionach niosłeś broń życia, jakby kwiat lilii, co rośnie w
dolinie...

Ten wielki średniowieczny pisarz, mistyk i poeta ormiański pomaga nam także dzisiaj odczytać z Ewangelii to, co tak łatwo uchodzi naszej uwagi. Całe wydarzenie Jezusa Chrystusa, a zwłaszcza Jego męka i śmierć, nie były jakimś pechowym zrządzeniem losu ani owocem ludzkiej pomyłki co do osoby lub charakteru winy. To było ujawnienie ceny, jaką jest gotów zapłacić Bóg, by ratować człowieka.

 

Ja, Piłat

 

Augustyn Pelanowski OSPPE

Kiedy Piłat spoglądał na Jezusa, widział w Nim wszy-stko to, czego nienawidził w sobie i w innych. Widział Człowieka przegranego, opuszczonego, bezbronnego i przeklinanego. Jezus był kimś, kim Piłat za nic nie chciałby być. A jednak Piłat, patrząc na Jezusa, widział w nim swój lęk przed przyszłością, przed przeszłością, przed wspomnieniami, przed upokorzeniem, bólem, niechęcią do siebie samego. Zobaczył to wszystko, czego żaden człowiek nie chce w sobie widzieć, nie chce przeżyć, nie chce wspominać. Zobaczył Jezusa w nędzy i pogardzie, człowieka bez szans. A jednak taki człowiek miał w sobie nie tylko podobieństwo do Boga, ale sam był Bogiem.

Co Jezus widział w Piłacie? Piłat stał przed Jezusem w najmodniejszym ubraniu, pachnący, schludny, czysty, mocny, wykształcony, dobrze zarabiający, otaczany szacunkiem, a nawet wzbudzający lęk. Miał dumne spojrzenie, udane życie. Zrobił karierę. Miał dużo pieniędzy, ludzie go słuchali i kłaniali mu się nisko. Każdy z nas chciałby być taki jak Piłat! Nikt nie chciałby być taki jak Jezus. Prawda jest taka, że każdy z nas jest taki jak Jezus, a najwyżej udajemy, że jesteśmy tacy jak Piłat. Kiedy umarł Piłat i stanął przed Bogiem, spuścił głowę, i może ją do dziś trzyma spuszczoną w czyśćcu albo „piętro niżej”. Tego nie wiemy.

Bóg chciał objawić się w człowieku przeklętym i przegranym. Takie świadectwo dał Jezus o prawdzie. Taką prawdę o człowieku objawił Syn Boży. Kiedy mówimy, że coś jest „boskie”, to mamy na myśli, że coś jest najlepsze, wspaniałe, wyjątkowe, ponadludzkie! Każdy chce być najmądrzejszy, najlepszy, przystojny, lubiany, chwalony itd. Każdy chce wspinać się w górę, mieć dobre dzieci, najlepszego męża albo idealną żonę. Wszyscy dążą do tego, co piękne, idealne, wybitne. Ina-czej mówiąc, chcą stać po stronie Piłata, a nie po stronie Jezusa.

Boskość promieniowała z odartego z godności, poranionego, przeklętego Człowieka. Dlaczego Jezus to uczynił? Żebyś Ty nie musiał się potępiać za to, co było ciemną stroną twojego losu.