10. Niedziela zwykła A

publikacja 03.06.2005 11:34

Trzy homilie

Wyjście z klatki


ks. Tomasz Jaklewicz

Kim był Mateusz, bohater dzisiejszej Ewangelii? Pracował jako poborca podatków. Był więc urzędnikiem rzymskiego okupanta. Przeliczał kasę, księgował w słupkach przychody: imię, nazwisko, suma. Z pewnością nie był lubiany w Kafarnaum. Słowo „celnik” brzmiało w jego czasach jak obelga. Celnik to sprzedawczyk, zdrajca, prawdopodobnie też oszust, a przynajmniej ktoś, kto dla pieniędzy zrobi wszystko.

Szokuje lakoniczność opisu jego powołania. „Jezus ujrzał człowieka imieniem Mateusz, siedzącego w komorze celnej, i rzekł do niego: Pójdź za Mną! On wstał i poszedł za Nim”. Czy to możliwe? Tak po prostu zostawić cały swój świat i pójść za Nieznajomym w siną dal. Może Mateusz znał już wcześniej Jezusa, może słuchał jego nauki i czuł, że to jest właśnie to, czego szuka? A może dojrzewała w nim niechęć do samego siebie, do tej nieszczęsnej komory celnej, która stała się jego smutnym więzieniem? Słowa Jezusa mogły zabrzmieć w uszach Mateusza jak wyzwolenie, jak zaproszenie do wyjścia ze swojego dusznego, smutnego świata.

Ewangelia jest oszczędna w słowach, zredukowana do tego, co najważniejsze. Jest tak pewnie po to, aby jej słuchacz mógł łatwiej odnaleźć w niej siebie, swój własny przypadek, swoją historię. Każdy z nas ma jakąś komorę celną, w której się dusi. Chodzi o jakiś rodzaj uwikłania w grzech, jakiś kompromis ze złem. To miejsce, w którym zrezygnowałem z walki o lepsze, sensowne, prawe, uczciwe życie. Przyznajmy, mamy tendencję do budowania takiego małego światka (czy raczej półświatka), w którym wszystko jest poukładane, żyje się w nim wygodnie i bezpiecznie, ale brakuje tlenu. Łatwo stać się zakładnikiem pewnych sytuacji, okoliczności, nacisków tzw. życia, które nas przerasta. Ceną za kompromis ze złem jest utrata szacunku do siebie samego, gorycz, poczucie klęski… I dokładnie do tego chorego „miejsca” przychodzi Jezus. Odwiedza moją komorę celną. Tam, gdzie wszystko mówi mi, że jestem do niczego i że nic nie da się już zrobić. Właśnie tam Jezus patrzy na mnie. Miłosiernie. Nieskończenie miłosiernie.

Bóg zna dobrze mój mały grzeszny świat, w którym schroniłem się przed samym sobą i przed głosem sumienia. My nie zawsze wierzymy w Boga, ale Bóg zawsze wierzy w nas. Wywieszamy łatwo białą flagę, Bóg nigdy. On wciąż nas szuka. Mateusz tylko na chwilę podniósł wzrok znad swoich papierów i pieniędzy. Wystarczyło jedno wyzwalające spojrzenie w stronę Boga, by przeskoczyła iskra dająca ogień, początek nowego życia.

Mateusz po latach apostolskiej pracy wrócił do pisania. Tyle że to już nie były słupki rozliczeń, ale słowa niosące życie. Ja też mogę stać się kimś innym, niż jestem. Mogę zostawić moją komorę celną. Trzeba jedynie uwierzyć, że Ewangelia to nie tylko opowieść o celniku Mateuszu, ale także opowieść o mnie.

Miłość i świecidełka


ks. Tomasz Horak

Po co właściwie uszczęśliwiamy się prezentami? Najpierw trzeba coś wymyślić, potem kupić. Obdarowany jest szczęśliwy. A potem dyskretnie odstawia to gdzieś w kąt, bo po co mu to. Przesadzam, wiem. Ale jutro sam pójdę kupić mały prezencik na czyjeś urodziny.

Nie potrafimy z pustymi rękoma składać życzeń, dziękować, przepraszać. I nic dziwnego. Wszak być człowiekiem znaczy należeć do materialnego świata – zatem materialny dar przynosimy, aby łatwiej wypowiedzieć treści duchowe. Bywamy w tym czasem śmieszni. Chcąc więcej „powiedzieć” ofiarowanym prezentem, silimy się na jego oryginalność, wielkość, cenę. Choć doskonale wiemy, że nie o to chodzi. Wartość daru mierzy się inaczej.

Jakbym mógł z pustymi rękoma stanąć przed Bogiem? Od wieków ludzie mają kłopot z darami dla Boga. Wszystko jest Jego, a z materialnego świata On niczego nie potrzebuje. To zupełnie oczywiste. Ale tak samo jest oczywiste, że coś muszę ofiarować. Muszę! Zatem – wspaniała świątynia. Przepych i bogactwo gmachów wznoszonych na chwałę Boga. Bez względu na to, jak tego Boga (czy boga) człowiek nazywał. Wystarczy przeczytać opis świątyni Salomona – choć mizerna ona była w zestawieniu z tym, co budowano w Egipcie czy Babilonie. We wszystkich świątyniach płonęły ofiarne stosy, na nich „zamienione w dym” tysiące ofiarnych zwierząt. Człowiek szukał po omacku. I, nie wątpię, rozumiał, że to co czyni, to ledwie cień cienia.

Zażądał Bóg od Abrahama, by syna na ofiarnym stosie złożył. Abraham, zauważmy, nie zdziwił się! Bo i taką formę ofiary znał ówczesny świat. Okrutne, powiecie? Ale czy nie kryje się za tym tragicznie wielkie wyznanie wiary, że Bóg jest ponad wszystko? Dosłownie: ponad wszystko! Na pewno jest ponad wszystko. Ale człowiek jakby nie pomyślał, że treści duchowe można wypowiedzieć inaczej, niż przez dar materialny. „Miłości pragnę, nie krwawej ofiary, poznania Boga bardziej niż całopaleń” – woła Bóg ustami proroka. Ale czym jest miłość? „Chmurą na świtaniu albo rosą, która prędko znika?” Łatwiej kupić na świątynnym bazarze baranka niż miłość ofiarować! Jezus rozpędził handlarzy prezentami dla Boga, bo zbyt łatwo baranki i gołębie zastępowały miłość. Gdyby tak za naszych dni obszedł chrześcijańskie świątynie – i te małe, i te wielkie... Czy nie wpadłby w gniew, widząc, jak łatwo przychodzi nam kupić prezencik dla Jego Ojca? Jak łatwo ofiarować świecidełko, zapominając o miłości?

Co działo się w duszy Mateusza – poborcy podatków? W oczach płatników – zdzierca i złodziej. Hurtem kwalifikowano celników jako grzeszników. Jakby cała reszta była bezgrzeszna. I jakby ta cała reszta miała do zaofiarowania Bogu coś więcej. W duszy Mateusza coś dojrzewało. Myślę, że dojrzewał w nim pokłon, który chciał Bogu złożyć. Bo po latach właśnie on będzie opisywał jak urzeczony w Ewangelii kolejne pokłony składane Jezusowi: od Mędrców z Betlejem po niewiasty przy pustym grobie. W duszy Mateusza coś dojrzewało – dlatego jedno krótkie „Pójdź za mną!” starczyło, by poszedł za Jezusem. Zostawił wszystko. Czy nie to jest miłością? Sprzedać wszystko, co się ma, by kupić jedną perłę, tę najcenniejszą? To właśnie Mateusz zapamiętał przypowieść o perle. I to on zanotował pytanie Piotra: „Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą, cóż więc otrzymamy?” (Mt 19,27). Miłość jest nagrodą za miłość.

Po cóż więc iść do handlarzy prezentami? Czy nie prościej i nie lepiej ofiarować Bogu siebie? Ofiarować miłość przeistoczoną w miłosierdzie? Właśnie tak powiedział Jezus do faryzeuszów gorszących się tym, że jada wspólnie z celnikami i grzesznikami: „Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary”. Być człowiekiem to znaczy należeć do materialnego świata – zatem miłość należącą do świata ducha trzeba przemieniać w miłosierdzie, w dobry czyn. Choćby najmniejszy. I wcale nie musimy być w tym śmieszni. Bo Bóg zna ludzką miarę daru rodzącego się z miłości. Po to stał się człowiekiem.

Przecedzanie komara


Augustyn Pelanowski OSPPE

Wyobrażamsobie Mateusza jako dojrzałego mężczyznę, któremu ciągle towarzyszy myśl, że źle podliczył rachunki. Zaczyna jeszcze raz, a gdy skończy, nie ma pewności, czy czegoś nie pominął i zaczyna liczyć od początku. Nigdy nie jest pewny, nigdy nie jest zdecydowany. To człowiek, którego męczą skrupuły.

Podobne sytuacje zdarzają się podczas spowiedzi. Wyznajesz grzechy i kiedy kończysz, natychmiast masz wątpliwość, czy wszystko powiedziałeś. Skąd się biorą skrupuły? Z doświadczenia wiem, że ludzie ogarnięci potrzebą idealnego oczyszczenia, w przeszłości pomijali grzechy ciężkie. Dawniej połykali wielbłądy, a teraz przecedzają komary. Osobę, która przez kilka lat zaniedbywała sumienie i świętokradczo przyjmowała Komunię świętą, po jakimś czasie sumienie w swej wynaturzonej formie zacznie niepokoić tam, gdzie nie ma mowy o grzechu. Skrupulanctwo ma korzenie w przemieszczeniu się poczucia winy z tego, co istotne, na to, co nieistotne. Ktoś może kraść miliony, ale rozliczać siebie lub innych z groszy!

Kiedy Jezus wszedł do Mateusza, nie zrobił mu kontroli, remanentu, nie wykrył manka w rachunkach, nie szukał jego pomyłek albo niedoskonałości. Spojrzał na niego i go powołał. Dał mu miłość, która go wyprowadziła z neurotycznej potrzeby rozliczania siebie i innych.

Skrupulant chce być absolutnie autentyczny i rozliczony z Bogiem i sobą aż do najmniejszego szczegółu. Człowiek jednak nie jest aniołem, a Bóg nawet w aniołach dostrzega braki. Powtarzanie spowiedzi, lęk przed przeoczeniem jakiegoś „grzeszku”, nieustanne niezadowolenie z siebie w końcu dają efekt odwrotny do zamierzonego: zamiast pokoju płynącego z doskonałości, przynoszą niepokój podejrzeń o niedoskonałość i przerzucanie swojego niezadowolenia na innych – w złośliwym krytykowaniu, narzekaniu, obwinianiu innych o własne niezrównoważone nastroje. Skrupulant ma wrażenie, że w każdej chwili grzeszy. Dlatego ciągle się spowiada. Jest przekonany, że musi płacić Bogu najlepszymi uczynkami za tolerancję, bo na miłość, jak uważa, nie zasługuje.

Słowo „skrupuł” pochodzi od łacińskiego scripulum. Jest to rzymska miara ciężaru wynosząca 1,137 grama. Skrupuł jest więc drobiazgiem, najmniejszą z możliwych miar, najlżejszym ciężarem. Takie nastawienie do sumienia nie ma nic wspólnego z życiem duchowym, gdyż jest problemem psychologicznym. Dopóki nie uzdrowimy w Jezusie swoich zahamowań i zwyrodnień osobowościowych, nie ma sensu mówić o życiu wewnętrznym czy duchowym, bo nie jest to żadna asceza, tylko nerwica lękowa. Duchowość chrześcijańska nie ma na celu osiągnięcia wewnętrznej doskonałości, ale spotkanie z Jezusem, życie Jego miłością, Jego spojrzeniem. Tu nie chodzi o rachunki, lecz o miłość, która się liczy z człowiekiem, a nie rozlicza z nim!