Katecheza chrzcielna

Janusz Jędryszek OFM conv.

publikacja 04.04.2007 13:55

Przez chrzest, który jest zanurzeniem w męce, śmierci, zmartwychwstaniu Chrystusa, jesteśmy uzdolnieni do miłowania w wymiarze krzyża.

Katecheza chrzcielna

Katechezę chrzcielną trzeba najpierw głosić rodzicom, aby dobrze zrozumieli, na czym polega istota Chrztu Świętego. Dopiero to pozwoli im wprowadzać dzieci w tajemnice rzeczywistości ich chrztu. Kościół w czasie obrzędów chrztu wskazuje na wagę tego zobowiązania, które biorą na siebie rodzice:

"Drodzy rodzice, prosząc o chrzest dla swoich dzieci, przyjmujecie na siebie obowiązek wychowania ich w wierze, aby zachowując Boże przykazania, miłowali Boga i bliźniego, jak nas nauczył Jezus Chrystus. Czy jesteście świadomi tego obowiązku?"

Rodzice odpowiadają:
"Jesteśmy tego świadomi"

Myślę jednak, że przeważająca część rodziców odpowiada bez świadomości.

Ta katecheza ma za zadanie wpłynąć na rodziców, by zbyt pochopnie nie chrzcili swoich dzieci. Kościół ustanowił prezbitera stróżem sakramentów, aby nikt, kto nie jest powołany, nie miał do nich dostępu. Sakramenty należą do tajemnicy Kościoła, są jego skarbem. Tajemnica wykradziona lub nierozpoznana potrafi zniszczyć, zmiażdżyć. Tak samo sakrament przyjmowany bez świadomości może obrócić się przeciwko człowiekowi. W związku z tym przyjrzyjmy się najpierw temu, czym chrzest z całą pewnością nie jest.

Niektórzy myślą, że koniecznie trzeba ochrzcić dziecko jak najszybciej po urodzeniu, bo może umrzeć. Tymczasem chrzest nie uratuje go od śmierci. Zapewniam was, że zarówno wy jak i wasze dzieci pomrzecie. Chrzest właśnie na tym polega, aby codziennie umierać dla siebie, dawać się wykorzystywać, niszczyć. Ma uzdalniać nas do tracenia życia, bo droga Chrystusowa jest drogą wyniszczenia, prowadzi przez śmierć i to na co dzień, gdy nieustannie trzeba rezygnować, przyjmować ból, nie odpłacać złem za zło, akceptować brak pieniędzy i tych, którzy nas niszczą. Gdy wchodzimy w śmierć dobrowolnie jak Chrystus, to z tej postawy wypływa błogosławieństwo i życie.

Z tej przyczyny właśnie Kościół pierwotnie chrzcił tylko w Wielką Noc - chrzest bowiem znajduje się w samym centrum Paschy. Obecnie rodzice, którzy chcą poczekać z chrztem do Wielkiej Nocy, muszą wiele wycierpieć, a najwięcej ze strony tych „pobożnych", którzy często mówią:
"Słyszał kto, aby tak długo poganina trzymać".

Tymczasem dziecko rodziców chrześcijańskich nie jest poganinem, lecz katechumenem! W pierwszych wiekach chrześcijaństwa wcale nie spieszono się z chrztem, a były to przecież czasy prześladowań. Osoby związane z chrześcijaństwem żyły w stałym niebezpieczeństwie śmierci. Z tego wynika, że chrzest o niczym jeszcze nie przesądza, bo wcale nie jest powiedziane, że tylko ochrzczeni będą zbawieni. Nie gwarantuje również tego, że dzieci będą zdrowsze, mądrzejsze, lepsze, że będą miały powodzenie, osiągną sukces i nic złego się im nie stanie. Nie jest więc "sposobem na Pana Boga," gwarancją, że będzie On błogosławił naszemu dziecku. Bóg błogosławi każdemu dziecku, nie tylko ochrzczonemu. On miłuje wszystkich. W religiach naturalnych jest ukryta intencja, by zdobyć "sposób na Boga". My możemy być pewni, że On jest po naszej stronie i nie musimy zabiegać o Jego względy.
Bóg jest życzliwy dla każdego, nie ma względu na osoby, nie miłuje nas bardziej od pogan. Słowo Boże mówi, że:
"Słońce Jego wschodzi nad zlymi i nad dobrymi i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych" [Mt 5,45].

Powtarzam, że chrzest nie ma też na celu zagwarantowania nam zbawienia, bo zbawieni będą też inni, lecz jest nam dany po to, byśmy mogli pełnić swoją misje jako chrześcijanie w świecie. Chrześcijaństwo jest powołaniem. Bóg wybiera niektórych nie tylko dla ich osobistego zbawienia, lecz po to, aby przez nich zbawić innych. Gdy Chrystus mówił o naszym powołaniu, używał obrazów takich jak: sól, światło, miasto położone na górze. Odczytajmy znaczenie tych porównań.


Sól nadaje potrawom smak i chroni je przed zepsuciem. Dlatego też zadaniem chrześcijan jest objawianie ludziom, na czym rzeczywiście polega życie, jaki jest jego prawdziwy smak. Mamy też chronić świat przed zepsuciem. Kościół ma spełniać swoje zadanie wobec świata, tak jak dziesięciu sprawiedliwych wobec Sodomy i Gomory. Tylu wystarczyło, by uratować te miasta od zagłady [por. Rdz 18, 32].

Dalej chrześcijanie mają spełniać rolę światła, aby inni nie błąkali się po omacku, by poznali kierunek życia ludzkiego. Nie chodzi o to, by każdemu dać odrobinę światła, zaledwie kaganek, lecz żeby było to mocno świecące światło w Kościele. Błędem jest, gdy traktujemy Kościół masowo, minimalistycznie i dajemy każdemu niewielkie światełko, zamiast cały wysiłek poświęcić małym wspólnotom, które będą biły wielkim blaskiem i dawały światło innym. To nie liczba ochrzczonych, lecz wiara chociażby niewielu ma moc objawiania Boga światu.

Miasto położone na górze pełni funkcję punktu orientacyjnego. Właśnie chrześcijanie w świecie mają być punktem orientacyjnym „latarnią morską", żeby inni się nie zagubili. Tą orientacją jest życie wieczne, bowiem „przemija postać tego świata"[l Kor 7,31]. Żeby człowiek o tym nie zapomniał, potrzebni są wierzący, którzy żyliby tą prawdą i świadczyli swoim życiem, że skarby, o które ludzie zabiegają, są przemijające. Tak zdefiniowaną misję wypełnia Kościół nie przez mówienie, lecz przez znaki, które nie wymagają wiary, lecz ją wzbudzają. Jezus wyraźnie powiedział:
"Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie" [Mt 5, 16]. i "po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali " [J 13,35].

Właśnie miłość w wymiarze krzyża, taka jaka była udziałem Chrystusa, jest znakiem wzbudzającym wiarę. Jezus powiedział
również:
"To jest moje przykazanie abyście się wzajemnie : miłowali tak jak Ja was umiłowałem" [J 15, 12].

Jest to nowe przykazanie miłości. On umiłował nas bardziej niż własne życie, oddał je za nas, za grzeszników, ludzi żyjących w nieprzyjaźni z Bogiem. Katechizmowo tak możemy sformułować
to przykazanie:
"Miłuj bliźniego swego bardziej niż siebie samego ".

W ten sposób wyraża się zasada tracenia, bo droga życia chrześcijańskiego jest drogą oddawania życia i to za nieprzyjaciół. Jeżeli tak będziemy miłować drugiego człowieka, to będziemy solą, światłem, miastem położonym na górze.

Jednak wyraźnie trzeba powiedzieć, że człowiek nie potrafi tak kochać o własnych siłach. To, że mężczyzna kocha kobietę lub matka kocha swoje dziecko, nie jest niczym nadzwyczajnym - jest to miłość naturalna. Ale czy sam z siebie potrafisz miłować wroga, nieprzyjaciela bardziej niż siebie samego? Ja tego nie umiem. Nie mamy już takiej wrodzonej zdolności. Być może umiemy zdobyć się na heroiczny czyn miłości, ale żeby stale kochać np. teściową, która niszczy ciebie i twoje małżeństwo, męża pijaka, który cię maltretuje? To przekracza nasze możliwości. Do miłości nadprzyrodzonej, wyrażającej się w miłości do nieprzyjaciela, może nas uzdolnić tylko sam Jezus. Czyni to właśnie przez chrzest, który jest uzdolnieniem do miłowania na sposób samego Boga.

Katechizm podaje nam, że chrzest gładzi grzech pierworodny. Istotą tego grzechu jest to, że człowiek stracił zdolność do kochania. Bóg stworzył człowieka na swój obraz i swoje podobieństwo [por. Rdz l, 27], W raju widzimy, że Adam i Ewa są jedno i żyją w miłości. Jednak pierwsi rodzice poszli za katechezą szatana i uwierzyli, że Bóg ich nie kocha, bo ogranicza ich wolność. Tymczasem Bóg dał to przykazanie nie ze względu na siebie, lecz dla dobra człowieka. Powiedział:
"Z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść, bo gdy z niego spożyjesz, niechybnie umrzesz". [Rdz 2, 17]

Istotą grzechu nie jest to, że coś jest nam zabronione, lecz to, że grzech nam samym szkodzi. Myślimy w swej naiwności, że gdy popełniamy grzech, to krzywdzimy Boga albo Go zasmucamy. Bóg jest Bogiem, a nie człowiekiem i nic Mu nie możemy dodać ani odebrać. Grzech nas niszczy, jest jak bumerang - gdy go popełniamy, prędzej czy później nas uderza. Słowo Boże mówi:
"Zapłatą, za grzech jest śmierć" [Rdz 3, 23].

Bóg nie chce naszej śmierci i dlatego daje nam ograniczenia. Człowiek zaznaje śmierci, gdy sięga po zakazany owoc. Śmierć w Słowie Bożym oznacza nie tylko śmierć fizyczną, lecz jest przede wszystkim niezdolnością do miłowania. Człowiek, który nie miłuje, jest „chodzącym trupem''. Miłość jest istotą życia. Bóg jest miłością. Ten, kto doświadczył śmierci przez grzech, jest trzymany w terrorze szatana. Boimy się śmierci, więc za wszelką cenę chcemy zatrzymać życie dla siebie, nawet „idąc po trupach". Zobaczmy, że Adam odkrywa po grzechu, że jest nagi - człowiek stał się zagrożeniem dla samego siebie. Gdy chce ratować siebie za cenę Ewy - zostaje przerwana ich jedność i miłość.



Jezus pokazuje nam miłość w wymiarze krzyża. On sam dobrowolnie wchodzi w śmierć. Jezus ukazuje nam, że życie nie kończy się na śmierci, że nie jest ona kresem. Krzyż jest źródłem życia, błogosławieństwem. Chrystus zachęca nas, byśmy podobnie jak On weszli w tę śmierć, byśmy zaakceptowali to, że inni nas niszczą, są dla nas niesprawiedliwi. Wobec krzyża możemy przyjąć tylko dwie postawy - przyjąć go lub odrzucić. Jednak wyeliminować krzyża z naszego życia nie możemy. Chrystus pierwszy pokazał, że krzyż nie niszczy, nie miażdży. Za śmiercią jest życie. Szatan daje nam namiastkę życia, jedynie jego atrapę. On kłamie mówiąc: "Musisz unikać śmierci, bólu i cierpienia, bo tam kończy się życie". Tymczasem przez chrzest, który jest zanurzeniem w męce, śmierci, zmartwychwstaniu Chrystusa, jesteśmy uzdolnieni do miłowania w wymiarze krzyża. Aby lepiej zrozumieć, na czym polega to uzdolnienie, potrzebna jest nam katecheza ze Starego Testamentu.

Przyjrzyjmy się sytuacji Izraelitów na pustyni. Pustynia to symbol śmierci. Również człowiek, który nie miłuje, jest martwy. Na pustyni nikt o własnych siłach nie przeżyje - nie ma na niej wody ani pokarmu. Bóg każe Mojżeszowi uderzyć laską w skałę i wyprowadza z niej wodę [por. Wj 17,1-7].Wszystko jest tutaj figurą chrztu: Mojżesz jest typem Jezusa: laska, którą uderza w skałę jest figurą krzyża; skała jest symbolem ludzkiego serca niezdolnego do miłości, natomiast źródło, które tryska ze skały, oznacza życie - miłość.

Potrzebujemy, aby nowy Mojżesz - Chrystus laską, czyli krzyżem, otworzył źródło w skale naszego serca. O tej potrzebie mówi Jezus w rozmowie z Samarytanką [por. J 4,10-14]. Właśnie na Chrzcie Świętym dokonuje się owo uderzenie - Bóg otwiera nasze serca i uzdalnia nas do miłości. Jednak jest to zaledwie uzdolnienie. Chrzest niczego jeszcze nie załatwia. Nie jest problemem ochrzczenie wszystkich, lecz to, czy ochrzczeni będą umieli uzdolnienie to wykorzystać, czy będą je rozwijać. Bóg nie daje nam nic gotowego. Prawdą jest, że źródło zostało przez chrzest otwarte, ale to nie wystarcza. Koniecznością staje się formacja chrześcijańska, czyli katechumenat, w tym wypadku po chrzcie. Potrzebna jest ona, by źródło nie zostało od razu zagruzowane, zasypane, lecz by coraz bardziej otwierało się i rzeczywiście mogło bić z mocą. Uzdolnienie nas nie determinuje, nadal jesteśmy wolni. Wobec każdego daru Bożego człowiek zachowuje wolność.

Aby dobrze to zrozumieć, spójrzmy na Maryję. To, co my otrzymujemy na chrzcie świętym Ona, ze względu na swą wyjątkową rolę w historii zbawienia, otrzymała w chwili swojego poczęcia. Nazywamy to Niepokalanym Poczęciem. Maryja już w tym momencie została uzdolniona do miłości, lecz aby mogła wypełnić swoje powołanie, musiała w pełni odpowiedzieć na Słowo Boże. Maryja była wolna, nie była zdeterminowana swym poczęciem. Bóg w zwiastowaniu wychodzi do Niej z propozycją, którą Ona może przyjąć bądź odrzucić [por Łk 1, 26-38].

Gdy źródło nie jest pielęgnowane przez rodziców i chrzestnych, szybko ulega zagruzowaniu, zasypaniu. Tymczasem trzeba skierować wszystkie wysiłki, aby miłość mogła z nas rzeczywiście tryskać i by inni mogli korzystać z naszego życia. Po chrzcie nie należymy już do siebie samych. Nasze życie jest dla Boga i dla innych. Wtedy spełniamy naszą role w świecie - światła, soli, zaczynu - gdy miłujemy Boga z całego naszego serca, z całej naszej duszy i ze wszystkich swoich sił [por. Pwt 6, 5; Łk 10, 27], a bliźnich tak, jak Jezus nas umiłował, czyli aż do oddania swojego życia za nich [por. J 15, 12].

Co się dzieje, gdy ktoś został ochrzczony, a nie żyje według przykazania miłości? Tym gorzej dla niego, że ma chrzest. Lżej będzie ludziom bez chrztu na Sądzie Ostatecznym, niż ochrzczonym, którzy nie miłowali. Bognie będzie nas sądził z tego, czy jesteśmy ochrzczeni lub czy chodziliśmy do kościoła, lecz z tego, jak wypełniliśmy przykazanie miłości. Powie do nas:

"Byłem w więzieniu, byłem nagi, byłem bezdomny, byłem chory, byłem spragniony" [por. Mt 25, 31-41].


Nie będziemy się mogli tłumaczyć: "Panie, to było ponad nasze możliwości", bo skoro jesteśmy ochrzczeni, to Bóg nas uzdolnił do takiego życia. Wtedy chrzest obróci się przeciwko nam. Nieochrzczeni zgodnie z prawdą będą mogli powiedzieć, że taka miłość przekraczała ich możliwości.
Nie wolno więc lekkomyślnie podchodzić do chrztu. Rodzice chcą dobra dla swoich dzieci, ale często nieświadomie sprowadzają na nie zło. Dlatego wzywam wszystkich, by się dobrze zastanowili, zanim przyjmą na siebie tak zobowiązujące zadanie.