Wywiad z Ojcem Marianem Żelazkiem, przeprowadzony 12.06.2002 r. w gdańskim ośrodku Ruchu Solidarności z Ubogimi Trzeciego Świata MAITRI. Rozmawiał Marcin Dybuk.
Marcin Dybuk: Co Ojciec czuł, gdy dowiedział się o swej nominacji do Pokojowej Nagrody Nobla?
O. Marian Żelazek: Kiedy dotarła do naszej kolonii informacja o tym, byłem zdziwiony, choć wcześniej słyszałem, iż w Warszawie noszą się z takim pomysłem. Z czasem jednak powoli zacząłem się przyzwyczajać do tej myśli. Wielkiego wrażenia na mnie to nie robiło. Bardziej byłem zaniepokojony, jak to wszystko będzie wyglądało. Zastanawiałem się także, czy zasługuję na takie wyróżnienie, czy należy się ono misjonarzowi.
52 lata pracy w Indiach, z czego ponad 20 lat z trędowatymi, to wielkie dzieło. Wyróżnienie też musi być wyjątkowe.
Od początku traktuję to jako wyróżnienie dla wszystkich misjonarzy, których jeden musi reprezentować. 5 lat spędziłem w obozie koncentracyjnym. Traktuję to też jako ukoronowanie oczekiwań moich współbraci, którzy umarli w obozie. Było nas tam 26 młodych kleryków, z czego 14 nie przeżyło. Każdy z nich przed śmiercią przekazywał swój zapał misyjny kolegom, którzy żyli. To wyróżnienie jest ukoronowaniem ich i mojego powołania. To jest nagroda dla ich męczeństwa i cierpień, które znosili w obozie.
Gdyby Ojciec otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla, na co by przekazał pieniądze?
Aby na wszystko starczyło, musiałbym dwa razy otrzymać Nagrodę. Potrzeby na misji są bardzo duże. Najpierw dałbym pieniądze kuchni miłosierdzia, opiekującej się 80 trędowatymi, które nie radzą sobie w życiu. Są ciężko chorzy. Pieniądze wpłaciłbym do banku, a z odsetek zabezpieczyłbym przyszłość kuchni. Część nagrody przeznaczyłbym dla naszego szpitala i szkoły. Przyszłość placówek zostałaby zabezpieczona.
Prowadzi Ojciec szkołę. Uczą się w niej dzieci trędowate i z rodzin ubogich. Czym dla tych dzieci jest nauka?
W wysiłku rehabilitacyjnym trędowatych dzieci szkoła jest najważniejsza. Należy budować nowe pokolenie, które już zdrowe przejmie opiekę nad wioską i zadba o jej przyszłość. Mogę się pochwalić, że nasza szkoła już teraz ma dobre wyniki. Wśród absolwentów naszej placówki mamy inżyniera komputerowego! Był rok 1975. Maleńki zaniedbany chłopczyk siedział zawsze na kolanach u chorej babci. Staruszka była ślepa, a zamiast rąk miała tylko kikuty bez palców. Pieściła go tymi swoimi chropowatymi kikutami. Dzisiaj, dzięki Kościołowi katolickiemu, dzięki naszej chrześcijańskiej miłości, ten chłopczyk ukończył szkołę, poszedł do gimnazjum państwowego, potem na uniwersytet i został inżynierem. Ma własny motocykl. A co najważniejsze, nie wypiera się swojej rodziny, przyjeżdża do kolonii trędowatych i pomaga.
Jaka jest przyszłość wioski, w której mieszkają trędowaci?
Jeszcze długo będzie potrzebna. Nie wiadomo skąd, ale zawsze znajdują się jacyś nowi trędowaci: okaleczeni, upokorzeni, odrzuceni i nieszczęśliwi. Prawdopodobnie w początkowym stadium choroby ukrywają się, a kiedy ran już nie da się ukryć, trafiają do nas. Niestety, często wtedy jest już za późno na leczenie. Przygarniamy ich, bo nie mają dokąd pójść. Pocieszające jest to, że z roku na rok jest coraz mniej nowych przypadków. W 2001 było tylko 59. Myślę, że w ciągu 20 lat kolonia przemieni się w normalną nowoczesną osadę. Ale ja już tego nie doczekam.