„Przyszło jakieś światło”

GN 14/2012 |

publikacja 04.04.2012 00:15

O „przypadkach” zapierających dech w piersiach z Sylwią Juszkiewicz rozmawia Marcin Jakimowicz.

„Przyszło jakieś światło” Henryk Przondziono/GN Sylwia Juszkiewicz – pielęgniarka (pracuje w krakowskiej Klinice Neurologii), która opiekowała się konającym o. Joachimem Badenim

Rzadko miewam takie chwile. Gdy przed rokiem pojechałem do krakowskich dominikanów, by porozmawiać z braćmi o ostatnich dniach ojca Joachima Badeniego, przeor klasztoru o. Paweł Kozacki rzucił: – Właściwie powinieneś pogadać z panią Sylwią, pielęgniarką. Ona towarzyszyła ojcu Joachimowi w ostatnich dniach. – Ale jak ją znajdę? – Ooo… – odpowiedział zaskoczony dominikanin – właśnie wchodzi przez furtę.

Podszedłem. Zaczęliśmy rozmawiać. O walce duchowej ojca Badeniego, która intensyfikowała się w czasie większych świąt. O tym, jak raz poprosił o zastrzyk uśmierzający ból, a potem… bardzo przepraszał, że nie potrafił dać świadectwa przyjęcia cierpienia. O świętości dominikanina-arystokraty. Na zakończenie pani Sylwia rzuciła: – Czy nie dostał pan kilka lat temu karteczki, że ktoś zamówił za pana Mszę świętą? – Hm – zacząłem przeczesywać pamięć – rzeczywiście przyszła taka informacja do redakcji. Tyle że do dziś nie wiem, od kogo. – Ode mnie – speszyła się pani Sylwia. Dlaczego padło na mnie? Po roku znów ruszyłem do Krakowa. Po to, by potwierdzić, że „przypadki” są jedynie w gramatyce.

Marcin Jakimowicz: Co Panią „podkusiło”, żeby zamówić za nieznajomego faceta Mszę?

Sylwia Juszkiewicz: – Przyszło jakieś światło, rozeznanie. Widocznie było to panu potrzebne (śmiech).

Czy to prawda, że zamówiła Pani Msze już za kilkadziesiąt tysięcy ludzi?

– Nie wiem. Może? Nie prowadzę statystyk.

Kiedy zamówiła Pani pierwszą Mszę?

– Sprzątałam dom po babci (mam tendencję do porządkowania!) i w jej szafce znalazłam folder na temat takich Mszy. Postanowiłam „spróbować”. Zaczęło się od tego, że z koleżanką z podstawówki zamawiałyśmy Msze za osoby, które zginęły w tragicznych okolicznościach w naszym rodzinnym miasteczku. Ale potem doszłam do wniosku, że to jest trochę… za późno. Pomyślałam: łaska jest potrzebna ludziom jeszcze za życia. Pracuję w pogotowiu w Klinice Neurologii i wiem, że w medycynie profilaktyka jest ważniejsza niż leczenie (śmiech). Gdy trafiłam do Krakowa, postanowiłam sobie, że będę zamawiała Msze za ludzi, z którymi pracuję. A ponieważ rotacja była ogromna, te intencje zaczęły się mnożyć…

Jak zareagowali koledzy z pracy w szpitalu w Krowodrzy, za których zamówiła pani Msze?

– Przeróżnie. W ogóle ludzie różnie reagują. Kiedyś jedna kobieta nakrzyczała na mnie, ale często widzę, że ludzie mają w oczach łzy. Czasem przychodzi odpowiedź, podziękowanie. Ludzie jakimś cudem znajdują mnie i piszą listy. A często wysyłam te obrazki anonimowo...

Dlaczego wybrała Pani akurat taką formę modlitwy?

– A jaki większy dar możemy komuś ofiarować?

Jeżdżąc karetką, widzi Pani często obrazek: łzy, rozpacz, histerię, panikę, krew. Czy jest czas na to, by przez chwilkę pogadać z ludźmi?

– Raczej nie. Decydują sekundy. Mam temperament i nie pozwalam „po sobie jeździć”. Ale gdy trafiamy na jakąś melinę czy krwawą bójkę kibiców, te moje emocje nie przesłaniają mi troski o dobro tych ludzi. I o ich zbawienie. Pomagam, ile mogę jako pielęgniarka, a potem… daję otwarte pole działania Panu Bogu. Często nie stać mnie na to, by z kimś pogadać, a najczęściej nie ma na to po prostu czasu. Pozostawiam więc pole do popisu Panu Bogu. Chyba nieprzypadkowo znalazłam się przed laty jako pielęgniarka u dominikanów. Oni mają w charyzmacie troskę o zbawienie innych. Dominik leżał nocami na posadzce bazyliki św. Sabiny i płakał: „Boże, co się stanie z grzesznikami”. Ja nie płaczę, ale naprawdę zależy mi na zbawieniu tych ludzi. Stąd te karteczki z intencjami…

Zazwyczaj osoby niosące światło innym same stoją „po drugiej stronie reflektora”. W ciemności.

– U mnie jest podobnie. Każdy, kto chce czynić dobro, dostaje po tyłku. To normalne. Tyle że ja nie mam poczucia, że robię coś wyjątkowego. Bóg często weryfikuje moje intencje. Wiele razy chciałam to wszystko rzucić. Pracuję w pogotowiu na półtora etatu i nachodziła mnie myśl: „Koniec. Basta. Mam już dosyć”. Ale Pan Bóg wówczas pokazywał mi, że to zły pomysł.

Jakiś przykład?

– Mnóstwo nieprzypadkowych „przypadków”. 7 kwietnia 2010 zamówiłam Mszę za prezydenta Kaczyńskiego. Trzy dni później…

Kiedyś postanowiłam, że kończę z tym „zamawianiem”. Przestałam „nasłuchiwać”, przez miesiąc nie wysłałam żadnej intencji. „Muszę odpocząć” – kombinowałam. „Pójdę do filharmonii. Nie jestem wprawdzie melomanką, ale chcę odreagować. Zamiast wysyłać pieniądze na Mszę, kupię bilet na koncert. Koniec z zamawianiem! To pewnie jakaś moja obsesja – postanowiłam i poszłam do pracy na poranny dyżur. Nagle zawołała mnie pani ordynator. Chciała porozmawiać. „Wyjeżdżam na weekend” – rzuciła. „A mam dwa bilety… do filharmonii. Może pani pójdzie?”. Zamurowało mnie. Nie byłyśmy w bliskich relacjach, jestem szeregową pielęgniarką. Nikomu nie zwierzałam się ze swojego pomysłu, nie rozmawiałyśmy o muzyce.

Poszła Pani?

– Tak. Z koleżanką. Siedziałyśmy w loży... Dla mnie był to wyraźny znak: „Sylwia, zamawiaj te Msze. W ten sposób pomagasz”. Pomyślałam sobie wtedy, że nawet jeśli to światło, te natchnienia, że komuś potrzebna jest Msza, są jedynie złudzeniem, to przecież nie robię nikomu krzywdy, zamawiając za niego Eucharystię. A poza tym słucham cały czas uważnie kierownika duchowego. Jeśli powie „stop”, przestanę. To naprawdę nie jest moje hobby…

Widzi Pani czasem owoce tych modlitw?

– Tak. Nieczęsto, ale widzę. Kiedyś czułam, że powinnam zamówić Mszę za pewną psychicznie chorą kobietę, która przychodzi do dominikanów. Ale jak się przełamać? Jak podejść do niej i zapytać o imię i nazwisko? Nie miałam odwagi. Skapitulowałam. Wieczorem przyszło wezwanie. Pojechaliśmy karetką na interwencję. Otwieram drzwi i znajduję się w mieszkaniu… tej chorej kobiety. Dane spisałam z dowodu osobistego. To takie „odgórne” niespodzianki, które sprawiają, że przestaję się szarpać, bo widzę, że sam Bóg się o tych ludzi upomina.

Dopiero po śmierci ojca Bade-niego okazało się, jak wiele osób prosiło go o modlitwę. W jaki sposób się za nich modlił?

– Ja czuwałam przy nim, gdy był już konający. Nie modlił się wówczas głośno, ale trwał zatopiony w Bogu. Niewiele widział, prawie nic nie słyszał. Kiedyś leżał odwrócony tyłem do drzwi. Nagle w drzwiach stanął przeor. A leżący tyłem ojciec Joachim odezwał się: „Dziękuję ojcu przeorowi za łóżko. Jest bardzo wygodne”. A przecież nie mógł go zobaczyć ani usłyszeć! Po plecach chodziły ciarki…

Modli się Pani za jego wstawiennictwem?

– Ja mam przez cały czas poczucie jego dyskretnej obecności… Opowiem o dwóch „przypadkach”. Dostałam po ojcu Joachimie jego laskę i Biblię. Dali mi je niezależnie od siebie dwaj różni ojcowie. Przyszłam do domu, otwarłam tę Biblię i… znieruchomiałam. Znalazłam zaznaczony ołówkiem (przez ojca Joachima?) jeden rozdział: „Laska Aarona”. Ojciec Badeni umierał, ściskając w ręku ryngraf z Matką Boską. Przed rokiem daliście w „Gościu” zdjęcie braci, którzy trzymali w ręku ten spory ryngraf. Minęło trochę czasu, gdy „Gość” ukazał się drukiem, zawołała mnie sekretarka na pogotowiu: „Pani Sylwio, ja też mam w domu po ciotce jakiś ryngraf. Może go pani wziąć? Proszę…”. Co było robić? Zgodziłam się. Bez entuzjazmu. Nie zbieram obrazków ani figurek. Widziałam, że jej na tym zależało… Przyszłam na dyżur 10 marca, a ona wręczyła mi ryngraf. Ugięły się pode mną kolana. Był identyczny. A naprawdę (długo potem szukałam!) nie znalazłam u ludzi takich medalionów. Był to dzień konania ojca Joachima. Zmarł rok wcześniej. Gdy brat Paweł Pawlikowski, góral, który nieustannie przy sobie nosi ryngraf ojca Joachima, zobaczył na Mszy, że trzymam w ręku identyczny medalion, złapał się za habit, by sprawdzić, czy mu nie podwędziłam oryginału (śmiech). A potem zapytał zdumiony: „Sylwia, skąd to masz? Z nieba?”. No i co miałam odpowiedzieć?

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.