Trzy góry

ks. Włodzimierz Lewandowski

publikacja 25.02.2013 23:45

Miejsca oglądania przez zasłonę, niekiedy przez łzy, a innym razem patrzenia z perspektywy wieczności.

Trzy góry Józef Wolny/Agencja GN "Do nieba. Miejsca wiecznego uścisku Boga i człowieka."

Są miejsca i spotkania głęboko zapadające w pamięci, w sercu, zmieniające życie. Miejsca oglądania przez zasłonę, niekiedy przez łzy, a innym razem patrzenia z perspektywy wieczności. Zaskakujące dynamiką wydarzeń. Miejsca, jak chcą niektórzy, lęku i fascynacji. Topniejącego lęku i coraz większej fascynacji. Miejsca podejmowania radykalnych decyzji i nowych wyzwań. Miejsca i ludzie. Dokąd nas zaprowadzą?

Karmel. Spotkanie w szczelinie skały.

Zniechęcony Eliasz. Walka z Jezabel i fałszywymi prorokami, jak na siły jednego człowieka, była wyczerpująca. Ma dość. (Któż nie miał kiedyś dość?) Ucieka. Chce umrzeć. Wybrał do tego dobre miejsce. Pustynia. Dobre dla człowieka. Ale i dla Boga. Na pustyni lepiej słychać.  Głosu nic nie zagłusza. Musiał usłyszeć wezwanie, zaproszenie… Co kryło się w jednym słowie „idź”? Musiało brzmieć zachęcająco, by zdobył się na otrząśnięcie z marazmu, zniechęcenia i wyruszenie. Czym ujął Pana, że ten postanowił dać mu szansę?

Piękna scena. Najczęściej kojarzona z piosenką. „W lekkim powiewie przychodzisz do mnie, Panie.” A przecież był jeszcze grad, trzęsienie ziemi, burza. Zapowiedź nadejścia Najwyższego? Oswajanie serca człowieczego z lękiem przed Bogiem? Czy lęku Boga przed spotkaniem z człowiekiem? Może wszystko razem wzięte. Ostatecznie postawił go w szczelinie i nie ukazał mu swej twarzy, każąc zadowolić się plecami. Znów lęk? Że nie wytrzyma spojrzenia i umrze? Że padną sobie w objęcia i nic nie będzie w stanie uwolnić ich z uścisku? A tam, na dole, misja do spełnienia. Czekające na wyprostowanie drogi. Pagórki do wyrównania. Więc szczelina skały i plecy. Bo kochającym tyle wystarczy.

Eliaszowi też wystarczyło. Zszedł z góry. Choć tak bardzo chciał na niej pozostać.

Golgota. Spotkanie przez łzy.

Uciekli jak Eliasz. Z lęku przed spełniającym się proroctwem czy ze strachu o własną skórę? Nieważne. Ich ucieczka też była spełnieniem proroctwa. Ważne kto został. I co zobaczył.

Matka – to zrozumiałe. Jak każda matka. Chętnie by na drzewie zawisła za Syna. By ocalić. Jest też najmłodszy. Brzmiało mu jeszcze w uszach bicie serca, zasłyszane poprzedniego wieczoru, gdy miał głowę złożoną na Jego piersi? Czy też dziecięca wciąż ufność zamknęła mu oczy na niebezpieczeństwa i przeszkody? A może dlatego, że był umiłowany. Z wzajemnością. I jeszcze Maria Magdalena. Ta, której wiele odpuszczono. Bo bardzo umiłowała.

Wbito ostatnie gwoździe i postawiono drzewo. Żołnierze odeszli na bok i grali w kości, od czasu do czasu leniwie zerkając na skazańca. Wreszcie mieli trochę czasu dla siebie. Żołnierze i trójka najbardziej wytrwałych. Trzy godziny mowy bez słów. Wymiana spojrzeń. Oczu zalanych krwią. Bo podobno przez krew najlepiej widać człowieka. I oczu zalanych łzami. Bo one podobno oczyszczają. Co zobaczył Bóg przez krew? Co trójka najwierniejszych zobaczyła przez łzy? Koniec? Pustkę? Próg rozpaczy?

Nie! Gdy spojrzenie przez krew krzyżuje się ze spojrzeniem przez łzy, miłość ofiarna z miłością bezsilną, rodzi się nadzieja. Bo ona zawsze jest wbrew wszystkiemu. Na przekór, choć przekora nie jest tu najlepszym słowem. I ma swoją cenę. Łez i krwi. Bez ceny nie ma nadziei.

Krew i łzy. Boga i człowieka. To wystarczyło. By zejść, iść do Wieczernika, umacniać pogrążonych w beznadziei. I czekać. Bo nadzieja zrodzona z miłości to czekanie. Niekiedy długie czekanie.

Góra Oliwna. Spotkanie z niebem w tle.

Aż chciało się żyć. Po godzinach lęku i niepewności, siedzenia za zamkniętymi drzwiami (jakżeż denerwował widok spokojnych twarzy Jana i Marii), po tej stawiającej na nogi wieści o pustym grobie (gdzież On jest?), pierwsze spotkania. Pałające serca, beztroskie śniadanie po cudownym połowie, pytania unieważniające zdradę i ucieczkę. Wszystko jak dawniej. A może jeszcze lepiej. Nic zatem dziwnego, że słowa o koniecznym odejściu poszły w zapomnienie. Dobrze nam tu. Więc to wyjście na Górę Oliwną wydawało się kolejnym spacerem braterskiej wspólnoty. On jeden tylko wiedział, że rozstanie nie jest nieobecnością, ale obecnością jeszcze bardziej intensywną.

„Kiedy uporczywie wpatrywali się w Niego” anioł zapytał o niebo. On to niebo? Niebo to On? Nie było czasu na pytania. Anioł też nie kwapił się do dialogu. „Czemu” brzmiało jak upomnienie ucznia po raz kolejny nie potrafiącego odrobić pracy domowej.  „Wtedy wrócili”. Czekać, aż przyjdzie. Choć nie wiedzieli, nie przeczuwali, przyjścia w wichrze i Ogniu. W Duchu, z Duchem, przez Ducha.

A jednak anioł nie miał racji. Niebo. Za każdym razem, gdy padały kamienie, gdy ich krzyżowano, gdy ginęli prześladowani… Za każdym razem widzieli niebo. Nie błękitne obłoki roziskrzone słońcem. Nie gwiazdy i księżyc. Niebo i Syna Człowieczego, stojącego po prawicy Ojca.

To wystarczyło, by kolejne pokolenia z wiarą przyjmowały ich świadectwo i szły ich śladami. Do nieba. Miejsca wiecznego uścisku Boga i człowieka.