Powołania w kulturze tymczasowości

KAI |

publikacja 20.04.2013 23:02

Z ks. dr. Wojciechem Bartkowiczem, rektorem Wyższego Metropolitalnego Seminarium Duchownego w Warszawie, rozmawia Grzegorz Polak - KAI.

Powołania w kulturze tymczasowości Jakub Szymczuk /GN

KAI: Z jakich motywacji młodzi chłopcy wstępują dzisiaj do seminarium?

– Motywacje są bardzo różne. Przy coraz większym dystansie naszej cywilizacji do chrześcijaństwa, przy hiperkrytycznym podejściu do Kościoła instytucjonalnego (z uosabiającymi go księżmi na czele), dostrzegam, że młodzi są z biegiem lat coraz mocniejsi w poczuciu, że wstępując do seminarium decydują się na coś trudnego i wymagającego. Wydaje mi się, że jest coraz mniej takich, którzy przychodzą do seminarium z przypadku bądź z nastawieniem, że przeżyją jakąś „fajną” życiową przygodę. Oczywiście, ta przygoda przychodzi, ale jest zawsze produktem ubocznym krzyża kapłańskiego życia.

KAI: Czy utrzymuje się tendencja powołań późnych?

– Ona zaznacza się najbardziej w seminariach, które są w dużych ośrodkach. Młody człowiek wstępujący do naszego, warszawskiego seminarium ma przeciętnie 22,5 roku. Skoro zatem około połowa kandydatów to maturzyści, to drugą część stanowią 25, 30-latkowie. Pamiętajmy jednak, że nie zawsze późniejsze przyjście do seminarium oznacza, że mamy do czynienia z bardziej dojrzałym człowiekiem. Tak się zdarza, ale nie jest to reguła.

KAI: Jakie problemy stwarza dla wychowawców sytuacja, gdy mają do czynienia z kandydatem do kapłaństwa pochodzącym z zaniedbanej religijnie lub rozbitej rodziny, czasem nawet wrogo nastawionej do Kościoła?

– Rzeczywiście, coraz więcej seminarzystów pochodzi z rodzin dysfunkcyjnych i niepełnych. Nie można jednak zapominać, że także tzw. normalne rodziny są w coraz słabszej kondycji. Formowanie dojrzałej osobowości kandydatów wymaga zatem coraz większego nakładu sił i coraz dłuższego czasu. Studia teologiczne w seminarium da się zrealizować w określonych ramach czasowych, jednak coraz większa liczba kandydatów wymaga dłuższego niż sześć lat czasu formacji osobowości. To wszystko wymaga coraz większej liczby osób zaangażowanych w formację.
Starsi księża reagują z niedowierzaniem na wiadomość, że dzisiaj w seminarium jest tak wielu wychowawców i ojców duchownych. Wspominają, że za ich czasów było 200-300 alumnów, którym służył jeden ojciec duchowny, jeden prefekt i to wystarczyło. Dzisiejsze młode pokolenie wymaga większej pomocy w drodze do kapłaństwa i coraz bardziej indywidualnego podejścia do kandydata w toku formacji.

KAI: Ilu jest obecnie alumnów, a ilu opiekunów i wychowawców w seminarium warszawskim?

– Część macierzysta, czyli roczniki od drugiego do szóstego, liczy ok. stu wychowanków, przeciętny rocznik ma więc ok. 20 seminarzystów. Jeden wychowawca – prefekt, opiekuje się jednym rocznikiem, czyli średnio dwudziestoma alumnami, natomiast ojciec duchowny ma pod swoją opieką dwa roczniki. Kiedyś seminarium liczące 200 alumnów miało jednego, bohaterskiego ojca duchownego, ks. Czesława Miętka, którego z sentymentem wspominają starsi kapłani.

KAI: Odnoszę wrażenie, że mimo liczebniejszej niż dawnej kadry seminaryjnej młodzi księża są dzisiaj mniej zahartowani i odporni na stres niż ich koledzy choćby z czasów PRL-u, którzy musieli znosić różne trudności, szykany, a nawet prześladowania.

– Trudno mi te odczucia zweryfikować. Wiem natomiast, że wówczas funkcjonował inny typ formacji, inny był świat, w którym działali księża. Wtedy też było dużo przypadków załamań, odejść ze stanu kapłańskiego, ale odbywało się to według innego scenariusza. Powiem obrazowo: dawniej kapłan był formowany na kształt twardego, mocno stojącego drzewa, rosnącego samotnie we wrogim środowisku. Jednak gdy napór tych wrogich sił przekroczył pewną wartość graniczną, drzewo z hukiem się wywracało. Dzisiaj natomiast księża są formowani i przygotowywani bardziej do otwartego przeżywania swoich kłopotów, kryzysów, problemów. W tym scenariuszu mamy drzewo, które ugina się pod naporem wichury, ale niekoniecznie musi się od razu łamać. Rozbudowuje się mechanizmy rewitalizacji, czyli ratowania księży, którzy swoje problemy sygnalizują. W seminarium powtarzamy jak refren proste pryncypium formacyjne: nie ma takich problemów, których by w dialogu z Bogiem i przy pomocy wspólnoty Kościoła nie dało się rozwiązać. Tylko trzeba je z Bogiem i ze wspólnotą Kościoła przeżywać! Najgorszy scenariusz, to zamknięcie się w samoiluzji, że oto przeżywam chwilowe problemy, że sam dam sobie radę. Jeśli tak myślę, to sam zapracowuję na katastrofę mego powołania – to wielkie, rozłożyste drzewo, ten „twardziel”, wywróci się powodując swoim upadkiem wiele dramatów ludzi, którym przyszło rosnąć obok.

KAI: W jaki sposób dzisiejsza cywilizacja wpływa na dynamikę powołań?

– Współczesna kultura podkreśla tymczasowość, epizodyczność, jako dominanty ludzkiej egzystencji. Pozornie odpowiada to ewangelicznemu stylowi życia pielgrzyma zdystansowanego do świata. Ponowoczesność inaczej jednak rozkłada akcenty. Nie chodzi o dystans do doczesności, do siebie samego – chodzi o zdystansowanie się wobec wszelkiej definitywności, wobec absolutnych wartości i podejmowanych w ich kontekście wielkich, nieodwołalnych wyborów. Wszystko jest na jakiś czas, na próbę, wszystko jest do wyeksplorowania i porzucenia. Taki styl życia preferują elity dyktujące mainstreamowi mody kulturowe i intelektualne. „Nieznośna lekkość bytu” oznacza w konkrecie: koniecznie spróbuj coś zmienić – zajęcie, miejsce zamieszkania, profesję, partnera. W tym kontekście chrześcijanom jest trudniej decydować się na „mocne” wybory życiowe – tak na małżeństwo, jak i na pójście drogą służby kapłańskiej, czy profesji zakonnej.
Mam wrażenie, że ten kryzys sposobu przeżywania wiary w dzisiejszym świecie dotyka wszystkich młodych. Stąd opóźnianie się wieku wchodzenia w związki małżeńskie, stąd częstokroć dramatycznie szybkie rozpady małżeństw, skoro kultura nie wzmacnia "etosu wytrzymania", tylko wzmacnia "etos zmiany". Jakiej siły wiary trzeba, by się temu oprzeć!

KAI: Co robić, żeby to nie wpływało negatywnie na formację młodych ludzi?

– Z jednej strony pokazujemy kandydatom, jak fascynująca – od strony wewnętrznej i zewnętrznej – jest droga życia kapłańskiego. To droga, która naprawdę może nasycić serce człowieka oczekującego bogatego, pełnego wrażeń życia. Z drugiej strony chcemy im pokazać, że możliwa i konieczna jest, jakbym to określił, definitywność wyboru miłości. Sam Jezus o tym mówi i my nie możemy zrobić nic więcej jak powtórzyć Jego wezwanie, że trzeba być konsekwentnym w miłowaniu i że na tej drodze trzeba umieć kiedyś postawić kropkę. W dzisiejszej kulturze kropka jest niemodna, niemal zdelegalizowana – są same przecinki, wielolokropki, myślniki, suspensy. My mówimy natomiast, że w którymś momencie życia trzeba gdzieś postawić kropkę, bo miłość bez tej kropki jest niedojrzała, jest jedynie kandydatką na miłość przez wielkie M, o jakiej mówi Ewangelia.

KAI: Ilu kandydatów jest przyjmowanych do seminarium? Kard. Bergoglio powiedział kiedyś że do jego seminarium w Buenos Aires przyjmowanych jest tylko 40 proc. kandydatów. Wydawać by się mogło, że w Argentynie, gdzie jest chroniczny brak księży, uzasadnione byłoby stosowanie taryfy ulgowej wobec kandydatów do kapłaństwa.

– W ostatnich latach mniej więcej 90 proc. zgłaszających się do seminarium dopuszczamy do procedury kwalifikacyjnej, a około 90 proc. z nich zostaje alumnami. Sam proces kwalifikacyjny mamy jednak dość rozbudowany. Oprócz wywiadu środowiskowego stosujemy bardzo pogłębioną diagnostykę psychologiczną, która jest dla nas bardzo ważnym elementem wstępnego badania przydatności kandydata do kapłaństwa. O ile to możliwe – staramy się nikomu nie odmawiać możliwości weryfikacji swego powołania, chyba że zdradza cechy, które według rozeznania Kościoła dyskwalifikują go na drodze do święceń. Proszę pamiętać, że seminarium duchowne istnieje również po to, by dać szansę osiągnięcia pokoju serca przez tych, którzy dopiero tutaj upewniają się, że kapłaństwo to nie ich droga.

KAI: Seminarium warszawskie wprowadziło eksperyment, który w zamierzeniu ma dać lepsze rozeznanie w ocenie prawdziwości powołania.

– Trzy lata temu wprowadziliśmy tak zwany rok propedeutyczny (nazwałbym go raczej rokiem quasipropedeutycznym, gdyż nie wydłuża sześcioletniego rytmu formacji podstawowej). To czas zorientowany na intensywną pomoc samemu kandydatowi, żeby głębiej odczytał swoje motywacje, próbował skonstruować mapę swoich zasobów i deficytów, zarówno duchowych jak i psychologicznych. Jest to również czas wyrównywania przynajmniej części braków wykształcenia ogólnego. Na zakończenie tego okresu seminarzysta wzywany jest do podjęcia na nowo decyzji o kontynuacji drogi do kapłaństwa – w świetle tego, co przeżył, co w sobie odkrył i co myśmy z nim przeżyli i zaobserwowali u niego w ciągu tego roku. Dzięki temu – ufamy – ma on szansę lepiej wykorzystać kolejne lata formacji.

KAI: Czy poza Warszawą ta praktyka jest stosowana?

– Tak, ale w wielu seminariach nie udało się w pełni wyodrębnić pierwszego rocznika. Zalecenia Konferencji Episkopatu Polski w tym względzie bywają stosowane jedynie częściowo, choćby ze względów praktycznych. Małe seminaria z różnych względów nie mogą sobie pozwolić na zorganizowanie dodatkowej substruktury dla paru czy kilkunastu kandydatów. Nasze seminarium zdecydowało się na współdziałanie z seminarium diecezji warszawsko-praskiej, co dało nam możliwości realizacji projektu z pewnym rozmachem. Trzech formatorów i jeden starszy kapłan czuwa nad czterdziestoma "pierwszakami" z archidiecezji warszawskiej i z diecezji warszawsko- praskiej.

KAI: Jan Paweł II pełnił swoją misję w sposób porywający i był ojcem wielu powołań. Czy podobnie może być z papieżem Franciszkiem, od którego bije entuzjazm i radość wiary? Albo inaczej: w jaki sposób autorytety wpływają na powołania?

– Z rozmów z kandydatami wynika, że wzorce kapłanów odgrywają bardzo istotną rolę w odkrywaniu przez nich własnej drogi powołania. U części są to wzorce bardzo konkretne, zaobserwowane we własnym środowisku – w parafii czy duszpasterstwie akademickim. Dla innych są to postacie, powiedziałbym, pomnikowe – w rodzaju Jana Pawła II, czy ks. Jerzego Popiełuszki. Być może w tym roku znajdą się kandydaci, którzy będą sygnalizować wpływ postaci papieża Franciszka na decyzję o wyborze drogi powołania...
Najmocniejszym dowodem na prawdziwość Ewangelii są świeci, zaś największym, najbardziej przekonującym argumentem za pójściem drogą powołania kapłańskiego są święci kapłani. To jest rzeczywiście podstawowa droga odkrywania powołania. Ufam, że żadnemu pokoleniu nie zabraknie takich mocnych, wyrazistych postaci, ludzi, którzy postawili swoje życie na jedną kartę i dali je Jezusowi i Kościołowi. Ufam, że będą oni nadal pociągać młodych, pokazując, że kapłaństwo można przeżywać w sposób piękny, mocny i twórczy.

KAI: A kto miał wpływ na wybór kapłaństwa przez Księdza Rektora?

– W powołaniu jestem – jak wielu – dzieckiem Jana Pawła II. Na wybór mojej drogi życiowej miał też wpływ kapłan, który opiekował się wspólnotą akademicką, do której należałem. Był to ks. Wiesław Kwiecień – pokorny, prosty człowiek o dziecięcej miłości do miłosiernego Boga.