Modlitwa – misterium ciszy

Wydawnictwo Benedyktynów TYNIEC

publikacja 07.01.2016 04:00

Cisza jest czymś o wiele głębszym niż wszystkie uznane formy medytacji.

Ciszy nie można „zrobić” HENRYK PRZONDZIONO /FOTO GOŚĆ Ciszy nie można „zrobić”
Kiedy człowiek przychodzi przed Pana z umysłem pełnym obrazów, z silnymi emocjami, a jego myśli są w nieustannym ruchu, wtedy odczuwa potrzebę milczenia i staje wobec pokusy, żeby „stworzyć” ciszę

Sprawować modlitwę. Określenie jest dziwne, bo sugeruje wyko­nywanie jakiejś czynności, osiąganie efektu. Wykonywanie lub two­rzenie. Stajemy wobec starej pokusy zachodniego myślenia kontem­placyjnego, które symbolizuje kuglarz z Notre Dame. Historia jest o tyle poruszająca, bo pokazuje, że Bóg zwraca niewiele uwagi na to, co się robi, bo patrzy na serce, a nie na uczynki. Dlatego trze­ba zauważyć, że biedny kuglarz nie wiedział, że aby dać Panu to, co najlepsze, wystarczy pozwolić swemu sercu pozostawać w spoczy­n­­ku wobec Niego. Musiał dać występ kuglarski. To nie Maryja chcia­ła oglądać jego taniec, to on sam miał potrzebę działania. To by­ło jego sprawowanie modlitwy.

Problem sprawowania modlitwy czy ciszy nie istnieje. Ciszy nie mo­żna „zrobić”. Kiedy człowiek przychodzi przed Pana z umysłem peł­nym obrazów, z silnymi emocjami, a jego myśli są w nieustannym ruchu, wtedy odczuwa potrzebę milczenia i staje wobec pokusy, żeby „stworzyć” ciszę. Tak jakby to był problem ubrania się w ci­szę, zarzucenia na wszystkie szmery zasłony, która by je ukryła i wy­gła­dziła. W takiej sytuacji nie milczymy, ale raczej przykrywamy szu­my lub zamykamy je w sobie, tak że w każdej chwili, przy najmniej­szej okazji, gotowe są wyłonić się. Nie ma potrzeby, żeby tworzyć ciszę lub zaszczepiać ją z zewnątrz. Ona już w nas jest, pozosta­je kwestia, żeby pozwolić jej podnieść się z naszego wnętrza, tak że sa­ma jej obecność wyeliminuje hałas, który nas rozprasza i atakuje. Ci­sza może być nicością, tak jak cisza kamienia, cisza głuchego umy­słu, martwego w wyniku kontaktu z materią i tym, co zewnę­trz­ne. To nie jest prawdziwa cisza. Jedyna cisza, która się liczy, jest obe­c­nością Tego, który jest niematerialny.

Czy modlitwa często nie oznacza powracania stopniowo i po pro­stu do prawdziwej ciszy? Na pewno nie przez robienie czegokolwiek lub nakładanie czegoś w rodzaju jarzma lub ciężaru na siebie, lecz przeciwnie – przez zgodę na to, aby krok po kroku ustawała akty­wność i ustępowała wobec prawdziwej, wewnętrznej ciszy, która zacznie umacniać się i zajmować należne jej miejsce. Jeśli raz usły­szymy taką ciszę, będziemy za nią tęsknić. Musimy jednak uwol­nić się od przekonania, że sami z siebie możemy ją odtworzyć. Ona jest w nas, nawet kiedy jej nie słyszymy. To prawda – są dni, kie­dy niemożliwe jest uchwycić ją, bo młyn umysłu miele i niepodo­bna zatrzymać pracy wyobraźni i zmysłów. Jednak cisza na pewno cze­ka w głębi naszej woli, jako spokojna i łagodna zgoda na hałas i za­kłócenia, które opóźniają nasze wyciszenie umysłu. Normalnie jed­nak powinno to być możliwe dzięki pewnym fizycznym i intelektu­alnym praktykom ascetycznym (oddech, postawa itp.), żeby uspo­koić nieuporządkowane impulsy umysłu, aby w końcu uzyskać nie­co spokoju. Na pewno cisza jest czymś o wiele głębszym niż wszy­stkie uznane formy medytacji: lectio divina, światła od Pana, któ­re pozwalają nam penetrować Jego misterium, refleksje na tema­ty, które zasługują na naszą uwagę. To wszystko jest dobre i po­ma­ga nam zbliżyć się do prawdy i w swoim czasie jest rzeczywiście ko­nieczne.

Cisza jednak jest czymś głębszym i nic nie może jej zastąpić. Są dni, kiedy musimy poddać się ciszy, aby dać naszemu duchowi pokarm, którego potrzebuje. Nie powinniśmy wszakże upajać się winem półprawdy, która wydaje nam się jasna – nasze pragnienie jest głę­bsze i zmierza do prawdy jak najbliższej Prawdzie absolutnej. Tyl­ko cisza, nawet jeśli jest ciemnością, pociąga nas ku pełnemu świa­tłu. Jest tak, że nawet dzieło Boże objawia nam swe bogactwo tyl­ko wtedy, gdy niesie ciszę. Oficjum tylko wtedy osiąga równowagę, kiedy tchnie w głębię naszej duszy ciszę ukrytą w odwiecznym Sło­wie.

Dlatego nie możemy nic robić. Nie mamy nic do dania. Bóg nie oczekuje od nas małych darów. Nie potrzebne Mu są woły ani ko­zły – to, czego chce, to duchowa ofiara naszych serc. Czy oznacza to, że jeśli nie mamy niczego zewnętrznego do ofiarowania, mamy od­dać siebie samych? Nawet nie to. Bóg nie chce, żebyśmy się anga­żowali, wymyślali reguły czy metody na ofiarowanie siebie. Jeśli do­brze się nad tym zastanowić, to co właściwie miałoby to znaczyć? Wyjść poza siebie? Ale to znaczyłoby stracić siebie, odmówić bycia so­bą, wziąć duszę we własne ręce i ofiarować ją Bogu. Jeśli więc nie jest to problem złożenia formalnej ofiary, czy nie powinniśmy zatem otrzy­mać daru z ręki Boga? Także nie to. Nie otrzymujemy daru od Bo­ga ani dużego, ani małego, bo otrzymujemy samego Boga. Co to jed­­nak znaczy z kolei? Czy przychodzi On do nas w majestacie, w królewskiej chwale? W rzeczywistości jesteśmy świadomi, że jeśli mil­czymy, Bóg nie mówi do nas ani nie objawia się nam w żaden spo­sób, a jednak daje nam siebie.

Bóg daje nam siebie. Musimy być ostrożni, żeby nie zachowywać się jak żaby i nie nadymać się, aby stać się tak wielkim jak Bóg. Dar Boga nie jest dla nas czymś obcym, a w pewnym sensie, zupełnie się od nas nie różni. Dlatego Bóg, aby dać nam siebie, daje nam nas samych. Daje mi to, że jestem dzieckiem Bożym, wciąż odradza­ją­cym się na nowo. Doświadczenie pokazuje, że cisza przywraca nas sa­mym sobie. Niebezpieczeństwem mogłoby być skoncentrowanie się na sobie i pogrążenie się w samozadowoleniu. Żeby być prawdzi­wie sobą, trzeba zaczerpnąć z głębi źródeł naszego bytu lub – ściślej mó­wiąc – trzeba stać się źródłem wytryskującym i zasilanym z serca sa­mego Boga. Bóg stwarza nas z miłości i nasza istota, którą otrzy­maliśmy od Niego, wypływa z miłości. W tej samej chwili stajemy si­ę sobą i otrzymujemy samego Boga. I tak Bogiem jesteśmy, oczy­wiście nie na zasadzie panteizmu czy monizmu, ale przez udział w sy­nostwie. Bóg rodzi mnie, zanim o tym wiem czy tego pragnę; da­je mi również swego Ducha, który uzdalnia mnie do przyjęcia te­go daru, o którym nie potrafię jasno powiedzieć, czy jest Nim, czy mną samym. Jest to po prostu problem bycia sobą, a jeszcze lepiej – sta­wania się sobą w danej chwili, razem z Synem, który przez całą wie­czność, w jednym niezmiennym momencie otrzymuje swą istotę od Ojca.

Dlatego naszym zadaniem jest ustalenie związku, a nie osiąg­nię­cie końca, uznanie przedmiotu czy osiągnięcie celu. Naszym ce­lem, o ile już musimy używać tego słowa, jest raczej wyzwolenie się od jakiegokolwiek konkretnego celu, który by mógł wydawać się upra­wnionym sam z siebie. Nie należy liczyć na nic ani nie dążyć do niczego, co nie jest rozwijaniem prawdziwej relacji z Bogiem, w któ­rej bezwarunkowo zależymy od Niego, i nie szukać żadnego in­nego oparcia poza Nim. Dary Boga nie są już dłużej ważne, nie inte­resuje nas już to, co możemy dostać dla siebie, naprawdę liczy się tylko jedno – autentyczna relacja miłości z Bogiem. To prowadzi do sytuacji „bez powrotu”. Nie szukamy wzbogacenia siebie ani in­nych, tym bardziej wzbogacenia Boga. Jest to rodzaj wszechogarnia­jącej relacji, w której tracimy wszystkie ograniczone cele, w jakich mamy nieustanną pokusę odnajdywania bezpieczeństwa.

Tak więc nie tylko nasz umysł i nasze działanie, ale cała nasza isto­ta ryzykuje odcięcie się od tego, co daje jej przyjemności w życiu. Chociaż – czy w tych przyjemnościach naprawdę jest coś, co na­dal wydaje się interesujące lub godne uwagi w porównaniu z prze­możnym luksusem czystej zależności od Boga i bycia tylko i wy­łącznie zrodzonym z Ojca?

Błędem jednak byłoby wierzyć, że możemy uzyskać ten stan za­leżności w najczystszej formie przez oddalenie się od stworzenia. Prze­ciwnie – jedynie przechodząc przez stworzenie możemy wejść do serca Boga. Ta czysta relacja, o której mówimy, jest w istocie usta­leniem zależności od zmartwychwstałego Chrystusa – człowieka Jezusa, Syna Bożego nie tylko przez narodzenie, ale z mocy Ducha Świętego, który Go wskrzesił z martwych, aby zajął miejsce ja­ko Syn po prawicy Ojca, od którego zależymy. Misterium Paschal­ne jest najważniejszym momentem, w którym Jego człowieczeństwo, w oddaniu się nam bez reszty, znalazło się w stanie całkowitego ogołocenia, dzięki czemu osiągnął pełną gotowość na przyjęcie Oj­ca, aby otrzymać Imię ponad wszelkie imię.

Dlatego sercem każdej prawdziwej modlitwy jest obecność Jezu­sa w Duchu Świętym. To nie musi być w pełni uświadomione, ale rzeczywiste porozumienie między Jego sercem a naszym, między na­szym człowieczeństwem, z ziemskim ciałem i krwią, a człowieczeń­stwem Syna Człowieczego, który przez Zmartwychwstanie przy­jął całe stworzenie i panowanie nad wszechświatem. Modlitwa nie jest więc elegancką przechadzką na wyżynach ducha, lecz – jak to zostało powiedziane – powrotem do najgłębszego źródła naszego by­tu – ciała, duszy i ducha. Tym źródłem jest Boskość, która przycho­dzi do nas w Duchu posłanym przez zmartwychwstałego Syna z ło­na Ojca. Benedictus Deus.

***

Rana miłości. Konferencje kartuskie, Wydawnictwo Benedyktynów TYNIEC