Jeśli nie staniecie się jak dzieci...

Peter Kwasniewski

publikacja 28.10.2016 09:12

Rzecz o banalizacji liturgii.

Przez dekady liturgiści głosili konieczność wprowadzenia specjalnych „Mszy dla dzieci” Szymon Zmarlicki /Foto Gość Przez dekady liturgiści głosili konieczność wprowadzenia specjalnych „Mszy dla dzieci”

Posoborowy kryzys powołań w Kościele wiąże się, bezpośrednio lub pośrednio, z rozmontowaniem i banalizacją liturgii – z każdą chwilą jest to coraz bardziej oczywiste. Jak to się dzieje, że tradycyjne zakony i stowarzyszenia życia apostolskiego wciąż kwitną? Tęsknota serca za transcendentnym sensem i celem życia, przedsmak doskonałości i świętości, nie zostały w zasadzie uwzględnione przez formę zwyczajną rytu rzymskiego. Problem nowej formy Mszy może być sformułowany zupełnie prosto: nie posiada ona ani mistycznej ciszy Mszy cichych, ani politycznego, dramatycznego piękna Mszy uroczystej. Pozbawiona jest więc chwalebnego wymiaru zarówno w aspekcie zewnętrznego wyrazu triumfalnej celebracji, jak wewnętrznego wymiaru modlitwy kontemplacyjnej. Nie ma więc zewnętrznego splendoru, ani wewnętrznej głębi starego rytu. Projekt, aby była wszystkim dla wszystkich, skończył się tym, że nowa forma Mszy nie jest użyteczna dla nikogo. Próbując dotrzeć do anonimowego „człowieka współczesnego”, stworzyła w efekcie próżnię; a łaska, tak samo jak natura, nie znosi próżni.

Przez dekady liturgiści głosili konieczność wprowadzenia specjalnych „Mszy dla dzieci”, a ponieważ ludzie zazwyczaj słuchają ekspertów niezależnie od poziomu zdrowego rozsądku zawartego w ich wypowiedziach, wiele parafii wprowadziło takie okrojone celebracje mszalne. Ironia polega jednak na tym, że zwyczajne Novus Ordo już jest czymś w rodzaju Mszy dla dzieci, ze swoimi uproszczonymi modlitwami, podręcznikową strukturą i jałową przejrzystością. Niestety – i tu znów trzeba dostrzec smutną prawdę – nowy ryt nie jest w stanie formować dziecięcych dusz tak skutecznie, jak mógł to robić stary. Proszę sobie wyobrazić różnicę między dzieckiem uczestniczącym w Mszy uroczystej w starym rycie a dzieckiem uczestniczącym w typowej niedzielnej Mszy parafialnej. Każdy kto posiada rzetelną wiedzę na temat psychologii dziecka będzie w stanie dostrzec, która z tych dwóch form liturgicznych połączona z katechezą, będzie miała większy i głębszy wpływ jeśli chodzi o długofalowe efekty.

Mój syn, aktualnie już młodzieniec, uczestniczył w Mszach trydenckich jako małe dziecko, później jednak nastąpił okres, w którym nie byliśmy w stanie uczestniczyć w śpiewanych Mszach uroczystych. Kiedy zbliżały się jego siódme urodziny mieliśmy szczęście pójść na Missa Cantata po rocznej przerwie. Gdy wróciliśmy do domu, wziął kartkę papieru i nienamawiany przez nikogo narysował to, co działo się przy ołtarzu.

Uchwycił kluczowy moment całej celebracji – złożenie ofiary Pańskiej – nie pomijając wpisanej w to wydarzenie sakralności (ministrant skłania się, by uderzyć w gong, wielki kielich i wyolbrzymione lichtarze). Mój syn nigdy nie narysował Novus Ordo Missae, nawet jeśli miał okazję uczestniczyć w celebracjach bardzo uroczystych; być może nigdy nie poruszyła go do tego stopnia, co tamta Msza trydencka. Słyszę już komentarze ekspertów od liturgii, że przecież i tak „nie rozumiał tej Mszy, skoro nie mógł przetłumaczyć sobie (a nawet usłyszeć) wszystkich łacińskich słów”. Odpowiadam wam, liturgiści, którym tak bardzo brakuje zdrowego rozsądku: widział i bez słów uchwycił samą istotę Mszy świętej – pełen bojaźni, tajemniczy, milczący i święty akt kultu skupiony wokół Ciała i Krwi Chrystusa. Powiedzcie mi, proszę, co wychwyci siedmiolatek i co wyniesie dla siebie z typowej parafialnej liturgii odprawianej po angielsku? Albo lepiej nie mówcie! Zamiast tego opowiem wam jeszcze, co moja córka, wówczas czteroletnia, powiedziała po tym, jak byliśmy na liturgii parafialnej, w której dojrzała kobieta służyła jako ceremoniarz: „Mamo, mamo, to była pani-ksiądz!”. Cóż, kolejna dobra okazja do cierpliwej katechezy i powściągnięcia oburzenia. Taka liturgia to klęska i to zanim jeszcze się rozpocznie; zanim zrobi się o niej głośno, będziemy już świadkami parodii tradycji katolickiej. Jedynie cudowna obecność Chrystusa chroni ją przed byciem całkowicie czczą parodią.

Najdoskonalszą Mszą dla dzieci – i mam tu na myśli każde dziecko, od małego brzdąca po staruszka pragnącego żyć zgodnie z wezwaniem do duchowego dziecięctwa, a nie tego, który zatrzymał się (albo chciałby, żeby inni się zatrzymali) na infantylnym stadium rozwoju – jest Msza trydencka z jej uniwersalną wzniosłością, uderzającą ortodoksyjnością i milczącym misterium dostępnym dla wszystkich obecnych bez wyjątku. Jeśli chcecie kościołów wypełnionych katolikami znającymi swoją wiarę, kochającymi ją i praktykującymi, dajcie im liturgię wymagającą, głęboką i surową. Powstaną, aby się z tym zmierzyć. Dlaczego reformatorzy liturgii nie zauważyli, dlaczego ich dzisiejsi posłuszni wyznawcy wciąż nie widzą, że psychika człowieka potrzebuje pewnego mroku, nieprzebranej głębi, źródła oporu i trudności, nieznanej wielkości, które stoją w ostrym kontraście ze znajomą codzienną płycizną życia? Człowiek potrzebuje tego, aby mógł poznać, kim jest i dlaczego znalazł się na ziemi. Bez tego utwierdzi się tylko w nihilistycznym przekonaniu, że codzienne życie jest pułapką, z której nie ma wyjścia. Liturgia z pewnością nie powinna być łatwa i bezpośrednia. Takie powinny być transakcje biznesowe – ale nasze kontakty z Wszechmogącym Bogiem nie mogą być już tak przejrzyste i potoczne. „Ja jestem Tym, który Jest, a ty jesteś tą, której nie ma”, powiedział Pan Jezus do św. Katarzyny Sieneńskiej. Liturgia powinna nam komunikować albo przynajmniej mieć moc komunikowania nam przemożnego znaczenia „bycia wszystkim” Boga i „nicości” człowieka, w tym sensie, w jakim zjednoczone są one w misterium Jezusa Chrystusa, prawdziwego Boga i prawdziwego człowieka, niepojętego spotkania Wszystkiego z Niczym, małżeństwa, które czyni ze Wszystkiego sługę Nicości, tak by w Niczym można było stworzyć wieczną przyjaźń ze Wszystkim. „Jak to się stanie, skoro nie znam męża?” – nie znam możliwości, jakie ma człowiek, aby przyjąć Boga, a nawet po tym, jak osłonił mnie Duch Święty, jestem zdumiona, ponieważ nic z tego nie ma „sensu” w ludzkich kategoriach, a jednak ma go znacznie więcej od tego, co kiedykolwiek wymyślił człowiek. Oto pocieszający paradoks – liturgia tradycyjna „tańczy” wokół Bożych tajemnic jak święci z obrazów Fra Angelico, tak długo, aż wraz ze zmęczeniem przyjdzie pełniejsze zaufanie i zrozumienie. Proszę pomyśleć o powtarzających się jak fale wezwaniach „Panie, zmiłuj się”, „Daj nam, Panie” w rycie bizantyńskim; proszę pomyśleć o choreograficznych ustawieniach, brzemiennej ciszy i dramaturgii gestów rytu rzymskiego.

Dajmy więc już raz na zawsze spokój absurdalnym twierdzeniom, że „ludzie nie rozumieją, co dzieje się na Mszy po łacinie, lecz wszyscy rozumieją, co dzieje się na Mszy po angielsku”. W rzeczywistości bowiem nawet najbiedniejszy, niepiśmienny wieśniak znacznie lepiej wiedział, co dzieje się we wzniosłym sanktuarium miejscowego kościoła – wieśniak, który wiedział, między innymi dzięki witrażom, których piękno i złożoność do dziś nas zachwyca, że Bóg umarł za niego, że Krew Jezusa zmywa nasze grzechy, że to wszystko w cudowny sposób wydarza się na Mszy świętej – niż wielu współczesnych parafian zasiadających w wybielonych kościołach pełnych kanciastych sprzętów, którzy nie wierzą już w realną Obecność w Eucharystii, mylą sentymentalizm z miłością i przyśpiewywanie z modlitwą. Rodzaj zrozumienia naprawdę ważny we Mszy świętej jest dostępny dla każdej wiernej duszy, która znajdzie się w prawdziwej świątyni z sakralną liturgią: jest nim intuicja, że Słowo-stało-się-Ciałem, stało się naszym pokarmem; intuicja, że jedyna ofiara Kalwarii uobecnia się pośród nas. Każde inne „rozumienie”, nie ważne jak „aktywnie uczestniczące”, będzie jedynie iluzją, zniekształceniem formy i odwróceniem uwagi od tego, co naprawdę ważne. Msza w języku narodowym nie jest żadną gwarancją zrozumienia tajemnicy Mszy. Jest wprost przeciwnie – jeśli forma ceremonii jest zbyt znajoma, jej uczestnik z łatwością pomyśli, że już w pełni pojął sedno sprawy. To, co znajome zamienia się w rutynę, rutyna z kolei w obojętność. Język ojczysty stanowi w tym wypadku strefę komfortu, która chroni nas przed szokiem Ewangelii, skandalem Krzyża, powabem nieznanego. Wolę raczej wielką dozę inności, muzyki, która nie jest modna, dziwnych słów, archaicznego języka i hieratycznych gestów – tak bardzo niestosownych w demokratycznym społeczeństwie. Człowiek, który znajdzie się w takiej sytuacji, wie przynajmniej, że bierze udział w czymś skrajnie odmiennym i prawdopodobnie znacznie głębszym niż jego codzienne zajęcia.

*

Peter Kwasniewski, „Kryzys i odrodzenie. Tradycyjna liturgia łacińska a odnowa Kościoła”, Wydawnictwo Benedyktynów TYNIEC