2. tydzień po Bożym Narodzeniu

publikacja 30.12.2006 22:46

Przeczytaj i rozważ

Niedziela


Bogactwo Słowa (Syr 3, 2-6.12-14 Kol3, 12-21 Łk 2, 41-52)

Przed laty zadziwił mnie fragment „Alchemii słowa” Jana Parandowskiego o słowie, „które dziwi się słowu”. Autor niewątpliwie miał na myśli warsztat pisarski i umiejętność pięknego wyrażania swoich myśli. Ta inspiracja przez lata mobilizowała mnie do intelektualnego wysiłku. Godziny lektur, wzbogacanie słownika, praca nad formą literacką, szlifowanie własnego stylu wypowiedzi. Myślę, że nie był to czas stracony. Ale…

Przychodzą chwile, gdy rzeczywiście dziwię się słowu. Dziwię się i wstydzę zarazem. Bo jest ordynarne, wulgarne, brutalne, toksyczne… Bo bliźniego dołuje, poniża, obraża… Bo zamiast łączyć dzieli, jątrzy, zamazuje prawdę… Potem przychodzi otrzeźwienie, refleksja i rodzi się pytanie – skąd u mnie takie właśnie, a nie inne słowo?

Wtedy wracam do pierwszych miesięcy i lat w szkole Jezusa, na nowo odnajdując tę prostą odpowiedź. Nie pojawiło się w twoich ustach dlatego, że karmiłeś się czymś złym. Zrodziło się w pustce serca niczym nie nakarmionego. Bo przestrzeń serca nie znosi pustki. Jeśli zabraknie w niej słowa bogatego mądrością, wylęgnie się słowo bogate złem.

Poniedziałek


Pełnia czasu (Lb 6, 22-27 Ga 4, 4-7 Łk 2, 16-21)

Od trzech godzin z dala dobiegają rytmy techno. Natarczywie wciskają się przez zamknięte okna, coraz głośniejsze. Narasta nadmuchiwana nimi euforia. Za niespełna dwie godziny przestrzeń ciszy nad lasem przeszyją tysiące wybuchających petard i ryk strażackiej syreny. Świat zdaje się czekać na coś wyjątkowego. W ludzkich sercach wzbiera oczekiwanie na nowe, lepsze. Na coś, co wreszcie da długo oczekiwane szczęście.

Jutro rano będą zmęczone twarze. W następnych dniach znów pojawi się na nich smutek, zniechęcenie, rozczarowanie, rezygnacja. Tym razem znów przeszło bokiem, poszło nad wodą, lasem, w obce krainy. Gdzie i tak ludziom jest łatwiej i lepiej. Bo taki już los biednego.

Taki rzeczywiście nasz los? Skazani na wieczne gonienie uciekającego przed nosem szczęścia?

A może jest tak, że gonimy coś, czego nie ma, zostawiając za sobą to, co jest nam dane? „Gdy nadeszła pełnia czasu” – pisze dziś do nas Apostoł. Pełnia, czyli wszystko, co potrzebne. W nadmiarze.

Drogocenna perła skarbem ukrytym w roli.

Modlę się, by Bóg stworzył we mnie serce betlejemskich pasterzy. Pełne wiary, że w Dzieciątku otrzymali Pełnię. Dziś i na dziś. I świadomie uciekam od zgiełku świata, by w świętej ciszy („gdy głęboka cisza zalegała wszystko, a noc w swoim biegu dobiegała połowy…”) przywołać z mroków swojej niewiary postaci świętych ostatnich dziesięcioleci. Tych, którzy w Adwencie byli moimi mistrzami w szkole patrzenia. Niech mnie uczą, jak w czasie - przez ducha świata nazwanym trudnym i nieszczęśliwym – żyć Pełnią Bożego Dziś.

To jedyne zadanie, jakie zapisuję na początku Nowego Roku.

Wtorek


Jeżeli będzie trwało (1J 2, 22-28 J 1,19-28)

Jan przywołuje początek. Czyli tajemnicę. Właściwie nawet dwie tajemnice. Pierwszą wyczytuję z akt chrztu. Z opowieści rodziców wiem o pośpiechu, z jakim niesiono chore dziecko do kościoła, przed czekającą je operacją. Reszta pozostaje do dziś dla umysłu niepojętym dziełem Boga, lapidarnie nazwanym przez Apostoła „namaszczeniem od Niego”. Druga związana jest z konkretnym czasem i miejscem. Ów słodki głos, przemawiający do pełnego rozterek i wątpliwości nastolatka. Potem radość wypowiedzianego „tak” i entuzjazm pierwszych miesięcy i lat. Byłem jak kamień, na którym żelaznym rylcem Ktoś zapisywał każde słowo, każdy gest.

Wiele razy zastanawiałem się, czym jest życie duchowe. Coraz częściej mam wrażenie, że podobne jest do pracy kamieniarza, pochylonego nad starożytną inskrypcją. Delikatnie czyści rylcem litery. Ożywia treści dawno nieczytelne. Przywraca zapomnianą mądrość.

Tak, życie duchowe to dzieło artysty, ocalającego obraz, który był od-na początku. Nieustannie zacierany przez piaski przeciwności, wody zobojętnienia, lody słabości.

Ile razy? Jak długo? „Setny raz. I tysięczny. I jeszcze raz. Tak długo, aż Pan nasz przyjdzie” – mawiali mędrcy pustyni.

Dlaczego wracam?

By móc iść dalej.

Środa


Popatrzcie, jaką miłością… (1J 2,29-3,6 J 1,29-34)

Guy Gilbert, w jednej ze swoich książek, opisał dość humorystyczną sytuację. Pewnego razu, w środku nocy, zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszał rozradowany głos jednego z wychowanków. – Guy, słuchaj, pryszcz wyskoczył mi na twarzy. Kapłan najpierw zdenerwował się, potem zreflektował. Ten młody człowiek – pisał – nareszcie zaczął przyglądać się sobie. Odkrywać piękno swojej twarzy i troszczyć się o nie.

„Popatrzcie, jaką miłością obdarzył nas Ojciec”. Brzmi to trochę jak zaproszenie do stanięcia przed lustrem. Spójrz samemu sobie w oczy. Przyjrzyj się swojej własnej twarzy. Zobacz, ile w niej piękna. Zatroszcz się i wydobądź na zewnątrz piękno, jakie ukrył w niej Bóg.

Jest w życiu wiele takich sytuacji, gdy chcę twarz podretuszować. Te różne pudry, kremy, szminki, nakładane tylko po to, by komuś się przypodobać. By zyskać akceptację grupy. By nie zostać odrzuconym. Zgrywanie się na lidera, bohatera, człowieka z zimną krwią, luzaka czy playboya. Wtedy potrzebuję specjalnego zmywacza. „Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli”. Boję się go użyć. Jednak zupełnie niepotrzebnie. Prawdziwa twarz nie musi być brzydsza od podretuszowanej.

Odkrywanie piękna swojej twarzy i troska o nie ma jeszcze jeden wymiar. Mówił o nim Tischner w słynnym twierdzeniu, że w chrześcijaństwie wszystko, co najpiękniejsze, wciąż jest przed nami. Ta nadzieja ma swoje korzenie w lekturze św. Jana. Zobacz, jaki jesteś piękny. Ale nawet się nie domyślasz, jakim będziesz w przyszłości.

Jednym zdaniem od momentu, gdy zostałem dzieckiem Bożym, mogę być jeszcze piękniejszym. A jeśli Panu Bogu i sobie nie będę usilnie przeszkadzał – mogę być tylko piękniejszym.

Czwartek


Taki nie może grzeszyć (1J 3,7-10 J 1,35-42)

Z wielkim zdumieniem przeczytałem przed kilkoma miesiącami, że św. Augustyn nigdy się nie spowiadał. Co więcej, gorąco modlił się, by nigdy do spowiedzi iść nie musiał. Autor uzasadniał tę postawę nie tyle obawą wielkiego świętego przed sakramentem pojednania, ile lękiem, by daru Bożego, otrzymanego na chrzcie świętym, nigdy nie utracić.

Ta lektura przypomniała mi powtarzany tyle razy gest nakładania białej szaty. „Stałeś się nowym stworzeniem i przyoblekłeś się w Chrystusa. Dlatego otrzymujesz białą szatę. Niech twoi bliscy, słowem i przykładem, pomagają ci zachować godność dziecka Bożego, nieskalaną aż po życie wieczne.” Ale i List do Hebrajczyków, gdzie autor pisze: „Jeszcze nie opieraliście się aż do przelewu krwi, walcząc przeciw grzechowi” (12,4).

Tyle razy słyszałem od innych, tyle raz sam powtarzałem, że nie mogłem inaczej. Że musiałem. Bo takie były okoliczności. Bo nie było innego wyjścia. Dziś muszę zrobić odważny rachunek sumienia. Uderzyć się w piersi i wyznać, że mogłem inaczej. Że nie stawiałem najmniejszego oporu. Bo bardziej umiłowałem ciemność aniżeli światło. Bo dałem sobie wmówić, że człowiek musi zgrzeszyć. Bo nie chciałem walczyć aż do przelewu krwi.

Przyobleczony w szaty białe „nie może grzeszyć” ale i „może nie grzeszyć”. Taka jest moc białej szaty.

Piątek


Mój największy problem (1J 3,11-21 J 1,43-51)

Spokojnie. Tytuł jest wyłącznie prowokacją. Zainspirowaną przez Boya-Żeleńskiego, który po przetłumaczeniu traktatu „O metodzie” kazał wydawcy umieścić na książce obwolutę, informującą, że przeznaczona jest tylko dla dorosłych.

Spokojnie. Nie będzie zatem duchowego ekshibicjonizmu. Żadnej wirtualnej spowiedzi, wyjawiającej ciemne strony mojego życia. Zresztą problem też nie jest wyłącznie „mój”. Boryka się z nim każdy, kto chce poważnie potraktować swoje chrześcijańskie powołanie i swoim życiem naśladować Mistrza z Nazaretu.

„Nie miłujmy słowem i językiem, ale czynem i prawdą.”

Spokojnie. Żadnych ekstremalnych ocen. Żadnego oskarżania siebie o egoizm, egocentryzm, pychę, zapatrzenie w czubek własnego nosa i troszczenie się wyłącznie o siebie samego. Prawda, to też jest. Ale też jest miłość, której ciągle za mało. To jest największy problem. Że miłości ciągle za mało. Że można więcej, bardziej, pełniej.

Ale spokojnie. Bez wpadania w pesymizm. Dlaczego? Bo Pan Bóg daje człowiekowi całe życie na dorastanie w miłości. Od pierwszego dnia do ostatniego. Niepokoić należy się dopiero wtedy, gdy uznam, że moja miłość jest doskonała. To jest najgorsze kłamstwo, jakie może zawładnąć sercem człowieka, moim sercem.

Jestem jak drzewo. Każdego dnia mam wypuszczać nowe gałęzie. Wydawać nowe owoce. I nigdy nie mogę powiedzieć: wystarczy. To jest mój największy problem, z którym muszę nauczyć się żyć.

Sobota


Łatwowierność bywa błogosławiona (Iz 60,1-6; Ps 72; Ef 3,2-3a.5-6; Mt 2,3; Mt 2,1-12)

Ile razy dałem się ludziom zwieść? Jak często wykorzystywali moją naiwność i dobre intencje? Pewnie nigdy się tego nie dowiem. Znam jednak gorzki smak odkrycia, że byłem tylko pionkiem w czyjejś grze albo zabawką, która szybko się znudziła. W takich chwilach obiecuję sobie, że już nigdy więcej, że takie coś już się nie powtórzy. Ale kiedy dziś czytam o mędrcach ze Wschodu…

Szczerze szukali Nowonarodzonego Króla Żydowskiego. Bo chcieli oddać Mu pokłon. Trafili doń pokierowani przez człowieka o złych intencjach. Swój cel jednak osiągnęli. A Bóg sprawił, że zamierzone przez Heroda zło jednak się nie ziściło.

Czasem także w moim życiu może się zdarzyć, że nie odczytam czyjegoś podstępu. Zawsze mogę jednak prostym sposobem stępić ostrze tego zła: dobrem. No bo i co z tego, że ktoś zagra nieczysto? Ważne, ze złożyłem Bogu swoje złoto, kadzidło i mirrę…