Szukając blasku

ks. Jerzy Szymik

publikacja 22.03.2004 10:59

Wielki Post jako czas wychodzenia z mroku, poszukiwania światła... O tym chcą opowiedzieć kartki tego dziennika.

Jesienią 2002 roku Jan Paweł II zaskoczył nas wszystkich reformą różańca. Wprowadzenie tajemnic światła do modlitwy różańcowej nawiązuje do tych kart Ewangelii (Janowej zwłaszcza), w których Chrystus, Jego Osoba i Dzieło, są określone jako Światłość świata – jedyny skuteczny lek na wszelkie mroki ludzkiego życia. Poszukiwanie Jego blasku, odbić, promieni, cząsteczek jest zatem głównym zadaniem Jezusowego ucznia.

1. Siedem jasnych słów z wnętrza ciemności
2. Świetliki, łuna, biały habit Sary
3. Błyszczy woda
4. Jasny obłok, wielki błękit
5. Najwyższa Przychylność

1. Siedem jasnych słów z wnętrza ciemności


3 grudnia 2002
Wieczór przed operacją. Podpisy, wenflony, uśmiechy oszczędne, nieco strapione, z uciekającym wzrokiem. Silny zapach farby malarskiej, moczu; daleki zapach krwi.
Długa rozmowa z Nauarem Banout, Syryjczykiem. Mądry 38 latek, mąż Kasi Utratowej. Będzie mnie operował.
Pomódl się Miriam, by Twój Syn żył we mnie. Pomódlcie się Wszystkie Miriam, które znam, a których miłość jest ogromna przed Bogiem.
Zaczyna się noc i bardzo się boję ciemności i bólu.
Na łóżku obok prawie 70-letni emerytowany kierowca autobusu. Spadł z dachu, leży z pękniętą miednicą. Ma problemy ze stolcem, bardzo cierpi, jęczy. Głośny, rozgadany, pełen nadziei i dobrych myśli o tym szpitalu.
Za oknem deszcz, wiatr, mrok. Cała moja praca, wszystkie pilne sprawy, niecierpiące zwłoki kwestie – odległe, nieważne, zwiewne. Nie umiem uwierzyć, ze tak mnie to zajmowało. I że zapewne znów w to pójdę, na całość – jakby nigdy nic.
Moja nadzieja jest wielka. Bóg mnie nie opuści.
Jedyne, co warto robić, to kochać. Wszystkie małe święte Tereski módlcie się za mną.

*


4 grudnia 2002
Msza Święta o godz. 6.00. Nie mogę ruszyć nogą ani połową ciała; za godzinę operacja.
Właśnie wtedy przyszła ta chwila, kiedy to nie potrzebujemy ani dowodów, ani pieśni, ani śmierci – żeby wierzyć. Bowiem Ewangelia, którą czytałem sobie i kilku pacjentom była taka:
„Jezus (…) przyszedł nad Jezioro Galilejskie. Wszedł na górę i tam siedział. I przyszły do Niego tłumy, mając ze sobą chromych (…) I położyli ich u nóg jego, a On ich uzdrowił. Tłumy zdumiewały się widząc, że (…) chromi chodzą” (Mt 15,2-31).
W czasie czytania parę razy odebrało mi głos. Czułem się jakby Jezus dotykał moich włosów i czoła. Chciałem też zdjąć sandały.
Ale ponieważ byłem chromy, nie było to możliwe. Ale też wiedziałem, że nie trzeba, że Jezus przed chwilą zdjął swoje. Byłem dlań ziemią świętą.

*


23 marca 2002
Największymi słowami na ten temat, największymi, jakie ktokolwiek kiedykolwiek wypowiedział, były słowa, które wyszły z ust Słowa Wcielonego na Krzyżu. Siedem ostatnich słów wypowiedzianych przez Jezusa za ziemskiego życia.

1. Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią (Łk 23,34)
Jest to słowo o przebaczeniu według Boskiej miary. Czyli o miłosiernej miłości. Oni przecież wiedzieli, co czynią, a jeśli nie wiedzieli, to dlatego, że nie chcieli wiedzieć. Jeśli oni czegoś naprawdę nie wiedzą, to tego, kim jest Bóg i jaka jest ostatecznie – w związku z Nim – prawda o życiu. Jezus wie, że w owym prawdziwym porządku rzeczy to nie jego miejsce i los, ale ich miejsce i los budzą trwogę.
Przebaczenie idzie zawsze dalej i głębiej, pozwala widzieć więcej. Daje siłę niezwykłą, bo Bogopodobną.

2. Zaprawdę powiadam ci: Dziś ze Mną będziesz w raju (Łk 23, 43)
Jest to słowo o niebie. O obietnicy raju, owszem, też. Ale głównie o niebie, które jest w Jezusie. Musi być bowiem niebo, czyli Bóg, w kimś, kto jest bezgranicznie opuszczony, w agonii i w tym stanie znajduje w sobie miejsce dla cudzego cierpienia.
Te słowa usłyszeć w chwili własnego umierania.

3. Niewiasto, oto syn Twój; Synu, oto Matka twoja (J 19,26)
Jest to słowo o tym, jak Ona jest ważna: w chrześcijaństwie, w życiu, w strukturze świata, w chwilach ciemności. Nie zostało Jej nic oszczędzone, a Jezus był nie tylko radością, ale i goryczą Jej życia. I właśnie Ona, Maryja, jest testamentem Jezusa, Kimś najcenniejszym dla Konającego.
„Pod Twoim krzyżem, Jezu, ten tylko stoi, jako miłujący uczeń, kto od tej godziny przyjmie do siebie Twoją Matkę” (Karl Rahner).

4. Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił? (Mt 27, 46)
Jest to słowo o absolutnej solidarności Jezusa (czyli Boga) z każdym z nas. Kona On jako modlący się. Idzie drogą, którą wytyczył Hiob: z wyniszczającym poczuciem bezbożności świata, woła do Boga i idzie ku Niemu. Jeśli On to robi, to czy istnieje taka otchłań, z której nie można by wołać do Ojca?
„Gdzie jest taka rozpacz, która znajdując ucieczkę w tym opuszczeniu, nie mogłaby się sama stać modlitwą?” (Karl Rahner).

5. Pragnę (J 19,28)
Jest to słowo o marzeniu Boga. Łaknie Ten, który woła w dniu Święta Namiotów, by się napić z Niego samego (J 7). Pragnie wody, bo jest w agonii i pragnie agonii, bo chce być wodą.
Nasz Bóg „ma tylko tyle, ile daje” (H. U. von Balthasar).

6. Wykonało się (J 19,30)
Jest to słowo o tym, że nic nie idzie w niwecz. Że sens do nas przychodzi, że jest nam dany, że nie jesteśmy skazani na jego nieudolne wytwarzanie.
Móc to powiedzieć u kresu: „choć niewiele rozumiałem ze swojego życia – wykonało się”.

7. Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego (Łk 23,46)
Jest to słowo o tym, skąd życie przychodzi i dokąd odchodzi. I o ufności mocniejszej niż śmierć. Jezus zbawił nas nie przez to, co zrobił, ale przez przyjęcie tego, co Mu zrobiono. Zachowując na dnie jedyną własność – więź z Ojcem.
W czyje ręce powierzam swego ducha?

*


Słowa z krzyża opasują człowiecze cierpienie i ból całego świata czymś daleko bardziej uzdrawiającym niż bandaż. Obietnicą, która nie zawodzi, obronnym murem miłości, która nie zawahała się przed niczym. Wszechmocnej Miłości gotowej na wszystko. Także na krzyż, z którego jasność.

Więcej na następnej stronie

2. Świetliki, łuna, biały habit Sary


1 lipca 2002
Pszów.
Szumią topole w powiewach gorącego, łagodnego wiatru. To te z wiersza Cabernet Sauvignon, pisanego przed ośmioma laty. Otacza nas zieleń w wielu odcieniach i cisza. Co jakiś czas dopada i przewierca promień słońca.
Popołudnie lipcowe jak prześwietlona polana w lesie. Nagle odkryta, jasna, po długim wędrowaniu w wilgotnej ciemności.
Wiatr, zieleń, obłoki. Godzina 14.00.

2 lipca 2002
Godzina 19.17. U Kamedułów, na Srebrnej Górze, pod Krakowem. Na ławeczce na skraju ich lasu. W ucieczce przed pewnym deszczem, w chmarach komarów. Wilgotna, tropikalna prawie duchota. Kosy i świerszcze. Jakieś odgłosy nieznane, pomruki niewyraźne z ciemnej gęstwiny. Strach.
Na wejście msza św. w kaplicy Zwiastowania. Dwie rozmowy z braćmi. Pokoik z potężnym piecem w niebieskie kafle.
A dojeżdżając tu, nagle, na autostradzie, w ostrym słońcu biała rozsłoneczniona fasada kamedulskiej świątyni. Jak esencja renesansu jej ściana niczym lustro, w którym przegląda się teraz słońce. Jak miasto na górze, które ani nie powinno, ani nie może skryć się przed okiem wątpiących. Eremici przecież tam, w klasztorze, są. Słabi, grzeszni, starzy, schorowani. Ale są. Jak światło, jak sól.

*


Już noc prawie. Auta na autostradzie jak świetliki. Na horyzoncie migają całe ich stada, roziskrzone, przechodzące w ciepłą czerwień, w żółć, w seledyn. Potem coraz bledsze, niknące. Ciemny granat nieba czuwa nad całością. Co jakiś czas wyciekają z niego ciężkie krople letniego deszczu. Na krótko. Potem znów świerszcze, coraz większa senność. Noc.
***
Poezja jest poszukiwaniem blasku.
Poezja jest królewską drogą,
która prowadzi nas najdalej.
Szukamy blasku o szarej godzinie,
w południe lub w godzinach świtu,
nawet w autobusie, w listopadzie,
kiedy tuż obok drzemie stary ksiądz.
(...)
Pozwól mi zobaczyć, proszę.
Pozwól mi wytrwać, mówię.
Wieczorem pada zimny deszcz.
W ulicach i alejach mojego miasta
bezgłośnie i żarliwie pracuje ciemność.
Poezja jest poszukiwaniem blasku.
A. Zagajewski, Poezja jest poszukiwaniem blasku

Adamie, robię to od dawna.
I ja, i moje życie, moje błędy, moje wiersze.
Na przykład teraz: wyszedłem przed rząd kamedulskich cel, ciepłą, bezksiężycową nocą. Na krzewy jaśminu padają akurat ciepłe krople deszczu. W powietrzu wisi mieszanina goryczy i woni przebaczenia. Renesansowa fasada kościoła nie ustępuje ani Sienie, ani Florencji. I to zdanie ma argumentów wiele, nie tylko słowiański kompleks. Kościół stoi w niezwykłym blasku, Adamie. Mój wiersz je (i kościół, i blask) znalazł tej nocy.
A jeśli w nim, w kościele, jak napisałeś kiedyś, ciągle jednak „śpiewają samotni”, więc jeszcze łza nie spływa z dzwonnicy, więc nawet drzewa wstrzymują płacz.
Skąd blask idzie, skąd poświata, łuna, prześwietlenie polany? Musi być gdzieś światło, jego najpierwotniejsze źródło, skoro mrok trwogi znika, skoro są świty i białe, bolesne noce. I zorze polarne, i ognie świętego Telma.

3 lipca 2002
Nad łąkami słońce, zawrotność; wraz z zawijasami wiatru – nawroty lipcowych zapachów. Idziemy zakosami, w ramiona cienia, w nieodległy las. Ale i tu dopadają nas promienie, przenikające bukowe konary. I powstają jasne plamki, ulotne, żyjące długością kroku, gestu dłoni – na naszych twarzach, na białym habicie Sary, na kępkach mchu. Idziemy więc trochę w świetle, nieco w cieniu. Przeskakując granice blasku i mroku, tematy, strzępy wspomnień. Chwila jest nie do zatrzymania, to już wiemy, więc dajemy ją sobie taką, jaka jest: jedyną, mijającą. Pełną dłonią. Ludzką, wiec niewielką: na rozpiętość pięciu palców, pośpiesznie opowiedzianej historii. Jeszcze jeden zakręt, jeszcze jeden promień, jeszcze... Aż w długi cień.

*


Nocami siadywałem pod sławnym słonecznym zegarem, który o tej porze kompletnie nie panował nad przemijaniem.
Z upływem czasu (ku starości) intensywność doznawania świata jest, jak wiadomo, coraz mniejsza. Blakną kolory, cichną dźwięki, powszednieją smaki. I to nie tylko, że „przytępionemi stają się człowiecze zmysły wszelakie”. Sens teologiczny wydaje się tu najbardziej przekonujący. Pora bowiem pod wieczór życia przygotować się do zmiany skóry świata. Realitas coelesta czeka. Z nowym zestawem zmysłów ponadzmysłowych.
Urvertrauen. Że tak to jest. I że tak jest dobrze.

*


Cieplutko, wczesną nocą, 3 lipca. Jak w Marina di Modica przed pięcioma laty. Siedzę na kamedulskich schodkach; przede mną kremowa ściana odrestaurowanego w ostatnich latach kościoła. Łaskotanie wiatru, wietrzyk. Niebo ma kolor morza, w którym zatonęło zachodzące słońce: ma światło w sobie, gdzieś w swoim niebieskim tle, światło ukryte; tną komary, żeby przypomnieć, iż rzecz dzieje się na ziemi. I daleko, gdzieś bardzo daleko, hen u podnóża Srebrnej Góry wyją psy. Domyka się dzienna miara bólu i szczęścia. Wystarczy.

4 lipca 2002
Od rana ciężkie ulewy. Fale deszczu wbijane w ziemię jak gwoździe potężnymi podmuchami wichru. Ołów nad nami, ciężkość w nas. Przyglądam się pobitym tą wodną ciężkością nieba rzędom cebulki i kapusty w kamedulskim ogródku, ogórkom, jęczmieniowi. Z cebulą najgorzej. W kałużach leżą też morele jeszcze niedawno pieszczone przez słońce. I wszędzie mokre ptaki; woda, wilgoć, początki rdzy na ludziach, zwierzętach, rzeczach, metalach.

*


„Czy zagląda Ksiądz ludziom do środka?” – pytanie Katarzyny z marcowego wieczoru poetyckiego. Czy zaglądam? Nie, nie chcę, nie potrafię, nie wolno. Do tego ma prawo jedynie Bóg. Przed Nim są oni nadzy i samotni ostatecznie. I – też ostatecznie – w Nim i z Nim takimi nie są. Przyodziewa Bóg i ratuje.
Pada ostry, drobny deszcz. Robi się chłodno, ciemno.

*


„Czy warz Chrystusa może jeszcze «lśnić w twarzy jego przyjaciół», jak mówi stara modlitwa liturgiczna?” (Paul Evdokimov). oto pytane na miarę Wielkiej Nocy, na miarę szukania blasku.

Więcej na następnej stronie

3. Błyszczy woda


„Każda miłość związana jest z ofiarą i daje wolność” (T. Halik, Radziłem się dróg, s. 139).

5 lipca 2002
Czuję się jak Pessoa wobec świtu Lizbony. Widzę na horyzoncie oświetlone słońcem ciężarówki na autostradzie. Słyszę ranne ptaki. Światła i cienie zaczynają swą dzienną lipcową grę. Rozpoczynam modlitwę.

*


Na krakowskim rynku zakonnice i tłum nastolatek, każda z wodą evian w ręku. I chłopak z nieporęczną reklamą nowej płyty Jennifer Lopez. Słońce. I cała reszta: spleeny, Młoda Polska, zmysłowość, gołębie. Papież. A wówczas – sięgam w studnię pamięci – strugi deszczu w szarym powietrzu były nieustanne: wtedy, w latach siedemdziesiątych, kiedy tu mieszkałem.
Życie jest tu i gdzie indziej.

9 lipca 2002
Dziś przed południem, około godziny 10.00, 11.00, kiedy odmawiałem brewiarz i trochę czytałem w pszowskim ogrodzie (przy ogromnych, okrągłych klocach w maju ściętej wierzby), długo, przejmująco i stale zmieniając repertuar – śpiewał słowik. W nieprawdopodobnym upale, siedząc na gałęzi stuletniej robinii akacjowej. W Pszowie mówi się na to drzewo „agac”. Rozpoczęliśmy równo mniej więcej i zakończyliśmy po jakichś 100 minutach. Modlitwę, lekturę, słowiczy śpiew. Pod gorącą kopułą rozrzedzonego błękitu. Lato stało w swoim zenicie, jak u Vivaldiego, jakby do ciepłych krajów i mórz był stąd jedynie krok. Jakby to nie była kapryśna o tej porze roku Brama Morawska.
Więc wielbiliśmy Boga i życie. Każdy na swój sposób. Słowik i człowiek.
W tym czasie czteroletnia Marysia, moja siostrzenica, wkładała mi we włosy kwiaty: jaskrawożółte jaskry, złote mlecze, bladziutkie stokrotki, kuliste kwiatki koniczyny.
Takie piękno zbawi świat, napisała Kasia w kilka dni później e-mailem. A już miano za złe Papieżowi, że w „Liście do artystów” cytuje Dostojewskiego: „piękno zbawi świat”. Mamy teraz w ręku (właściwie: w kwiatach, we włosach) dowody, że mieli rację. I On, i Dostojewski.

11 lipca 2002
Z Mamą w Wodzisławiu i Rybniku.
Obiad w Ristorante Delicje, wcześniej w Muzeum u p. Elżbiety Bimler-Mackiewicz – Norbertanki, wystawa śląskiego rzemiosła. Potem lipcowe słońce. Ostre, przenikliwe.
W muzeum sporo dowiadujemy się o premonstratensach (nazwa pochodzi od francuskiej Doliny Prémont), o norbertankach. Też o starości, godności: wystawa jest pochwałą stylu i estetyki.
Spisuję dwa fragmenty tekstów, które znajduję w gablotach:
1º „Sposób życia panien do zakonu się mających według Reguły Augustyna świętego wydany przez x. Gabriela Kielczewskiego Komisarza Generalskiego Proboszcza Strzelińskiego Roku Pańskiego 1613”;
2º „Litania druga do świętych Aniołów”. Wezwanie: Święci Aniołowie, którzy ciemności rozpędziwszy, rozumy nasze oświecacie – módlcie się za nami. (z modlitewnika „Dama pokutująca...”, druk: rok 1741).

12/13 lipca 2002, nocą
Silny zapach maciejki w rodzinnym ogródku. Po wizycie Andrzeja i Krzysia.
Odurzenie.

13/14 lipca 2002, nocą
Straszna ulewa. Błyskawice i długie grzmoty. Ciepłe powietrze, mimo wszystko.

14 lipca 2002
Jesteśmy (Boguś, Piotr) na Kotówce. Jest niedziela. Śpiewają ptaki. Grzebiemy w ziemi amatorsko, ale archeologicznie, więc znajdujemy jakieś prasłowiańskie kamyczki; jemy jabłka; pejzaże wokół nas przednie.
Na szczycie dwie południowoamerykańskie stuletnie daklecje. Upał okrutny.
Jan Okrutny, Kat (Kotówka) tu władał w XIV/XV wieku. Znajdujemy gliniane, ceramiczne skorupy. Przywożę je potem do domu i suszę.
Boguś pokazuje grot, ostrogi – znalezione tu kilka lat temu.
Ptaki cały czas; sporo ptaków; wchodzi nam pod powieki, pod skórę, do mózgu ich wysoki trelujący śpiew.

16 lipca 2002
Jest 11.13, pszowski ogród. Rozwleczone między gałązkami pajęczyny. Ciepło, ale ożywczy wietrzyk w tym wszystkim. Marysia przynosi mi całe garnuszki kaczeńców i wiśni. Uczę ją efektownie wypluwać pestki. Marysia wkłada mi wiśnie do ust. Zrywamy śnieguliczki. Płynie przez nas lato i całe to nasze życie. Innego nie mamy. Jedynie nasze. Wędrują po nas nieforemne plamki światła: to słońce prześwieca przez gałązki starej jabłoni. Szumią wysokie gałęzie. Jesteśmy tylko; nic więcej. Pod kopułą rozrzedzonego błękitu.

20 lipca 2002
Sobota, wczesny ranek; ale już pełno ptaków. Z widokiem na wilgotny i zielony ogród, na bibliotekę wokół mnie, w pokoju. Z perspektywą Eucharystii za małą chwilę.
Dygot serca, spokój myśli; radość wiary.

21 lipca 2002
Jest 14.00, restauracja Eden w Lyskach. Słońce składa na jasnozielonych żywotnikach całą swoją życiodajną siłę, też łagodność i obietnicę ciepłego wieczoru. Siedzimy przy białym stole: Mama, Bożena, Marysia i ja. Żyto dojrzewa za płotem.
Byłem tu ostatnio 45. lat temu. Bryczką z Maxem Glencem, Sztefką. Niedzielne ozdobne bicze z pomponami, pachnące skórą i końskim potem chomonty, zieleń leszczyn. Tamto, bezpowrotne szczęście czterolatka.
A oto i kościół w Lyskach:

W pośrodku miejscowości, vis-a-vis klasztora
Będącego szpitalem, a więc bez przeora,
Stoi drewniany kościół Świętej Małgorzaty.
Jak cała gmina Lyski uroczy. Bogaty
W malowidła plafonów hen wysoko, wewnątrz,
W ornamenty gotyckie portali na zewnątrz.
Wzdłuż ściany bocznej, szkarpy jak żołnierze w szyku,
Ostre łuki sklepienia dźwigają bez krzyku.
J. Cyran, Kościół w Lyskach (fragment)

*


A teraz ta sama niedziela w Rudach Raciborskich. W rok po tamtym zachwycie, kąpielach. Raz jeszcze ta północna ziemia obróciła twarz ku słońcu. Leżę na kocu. Dotykam dłonią sukni Mamy. Pomagam kilka razy Marysi odzyskać oddech. Zachłystuje się wodą i dniem, na który czekała od wielu tygodni. „Mamo”, mówi, „patrz: błyszczy woda”.
Dębowy konar, który jeszcze przed rokiem odbijał swój kształt w lustrze wody, ocieniając jezioro – nieobecny. Pozostał po nim kikut, otwarta rana po jesiennej wichurze.
Patrzę w niebo doskonale niebieskie. Długo, aż do zmęczenia. Chcę, by niebieskość zatrzasnęła się we mnie na zawsze. Życie jest od Boga. To wiem na pewno.

Więcej na następnej stronie

4. Jasny obłok, wielki błękit


W Ristorante Delicje zamawiamy Tiramisu i wodę Perrier, także espresso; Mama mówi, że jeszcze nigdy w życiu nie było jej tak dobrze jak w tym skrawku życia. I jest na krawędzi łez.
Smutek nie ma do nas dzisiaj dostępu. To znaczy: ten prawdziwy smutek, dobierający się do gardła szczęścia. Jedynie spleeny, muśnięcia wiatru, ukłucie wieczoru. Nostalgia zwyczajna w takich chwilach.
W doniczkach dwie młode oliwki. O liściach, które wyglądają nawet teraz, w słonecznym świetle lipcowym, jakby stale podbarwiał je jedynie księżyc.
Z okna na czwartym piętrze wygląda chłopak. Na jego plecach siedzi kot. Chłopak wyraźnie marzy, ale jeszcze nie wie w jakim kierunku marzyć. Jest zbyt młody.
Nad nami i w nas cały błękit świata.

3 sierpnia 2002
Korale chciałyby być błękitne jak sweterek z kapturem. Ale nie są; wyrywają się ze swojej bladości w turkus, w radość. Niektóre naprawdę nieco błękitnieją.
I w tym wyrywaniu się ku błękitowi są piękne.
Jak i ludzie. W pragnieniu, w oczekiwaniu; na przedprożu.

*


Rahner jako szlajfka. Na końcu artykułu, po długich wywodach, delikatna wstążka cytatu z jego książki. Rahner jako szlajfka.

*


„Smutek i nadzieja/ dwa końce skakanki” (Jane Hirshfield).

*


Nagle jasny obłok nad nami oświetlony czarodziejsko przez niewidoczne słońce. Trwa krótko, znika. I światło i on znikają, czyli, że tam, gdzie teraz jest ciemno, tam było lub może być jasno. Na razie nie jest. Było, będzie.

7 sierpnia 2002
Jechałem przez Polskę – z Lublina do Pszowa – jak w wielkiej kuli wypełnionej błękitem. Jakby mnie Giotto wymalował od środka, nakładając warstwą po warstwie niebieskość na moją duszę. „Co ja mam z tym zrobić?”

8 sierpnia 2002
Z Darkiem w Łubowicach, Rybniku. W 70-te urodziny Nossola. Przy escaloppini, w słońcu.
Radość tamtej Szwajcarii, wspomnienia dni, które mi Darek podarował przed rokiem w Gruyere. Z muzyczką w tle; zapach trawy, gladioli, benzyny, kawy. W obłoczkach wiernej przyjaźni.

11 sierpnia 2002
W „Czyżowickiej Szwajcarii” na spacerze. Z Mamą, Bożenką, Marysią. Lato zamglone, zachmurzone; gruszki, stawy, konie. Idziemy długo skrajem lasu.

12 sierpnia 2002
Przed czterdziestoma dokładnie laty tamta sobota zapamiętana jak na fotografii: planszowa gra, po której śmigają sprinterzy (Ira Murchison), żółto zista świeżo upieczona przez Mamę, Bożuś półroczny w kołysce, pozamiatany wspólnie z Tatą plac; sobotnie popołudnie w wyidealizowanych teraz zapewne, płomienistych kolorach dzieciństwa.
Czekanie na niedzielę. Świetny byłby to temat dla flamandzkich malarzy. Ale stąd zbyt daleko do Flandrii. Pozostaje notatnik.
A teraz 10.37. Stada gołębi na tle błękitu. I ciepły wiatr. Więc i szumy liści, gałęzi, błyski traw; zawroty głowy. Kawalkady obłoków dopiero późnym popołudniem sprowadzą deszcz. Na razie jasność, blaski, bezpieczeństwo sierpnia.

16 – 18 sierpnia 2002
Jan Paweł II w Polsce: Kiedy Bóg jest wielkim Nieobecnym („jakby Boga nie było”) – skutkiem jest pustka.
Z okna na Franciszkańskiej: Nic na to nie poradzimy, na te 23 lata (na przemijanie). Jedyną radą jest Pan Jezus (Zmartwychwstały).
Błonia: Miłość wyraziła się przez Krzyż „bez której (Miłości) życie ludzkie nie ma ani korzenia, ani sensu”.
Wszyscy to będą drukowali z szerokimi, podbarwionymi cynizmem uśmiechami tych, do których należy rząd dusz, by potem to opleść gęstą siecią wątpienia ponurego, bez jakiejkolwiek nadziei. Na razie dają entuzjastyczne tytuły: „łaska nadziei” itp. Ale za parę dni już sobie wyobrażam: życie jest lotem z pustą kabiną pilota, religia jest zbyt łatwym pocieszeniem, intelektualnie uczciwy jest jedynie agnostycyzm, prawdziwa dojrzałość wytrzymuje konstatację, że życie nie ma sensu itp. itd. Boże, Boże drogi…

5 września 2002
godz. 12.00
Schronisko na Błatniej. Czekamy na jajecznicę. Wojtek, Miś, ja.
Przed nami cała panorama Beskidów: Stary Groń, Równica, Skrzyczne, Barania Góra. Plamy słońca, liliowy cień. Lasy bukowe, grabowe, świerkowe – w beskidzkich proporcjach. Ocieram pot, masuję bolące kolano. Milczę, pozwalam herbacie i kilku łzom spływać do środka.

8 września 2002
Niezwykły był to dzień w Pszowie.
Od rana wrześniowe światło przeglądało się w lusterkach pajęczyn rozpiętych na setkach gałęzi w pszowskim ogrodzie. Wysysało z nich rosę. Lazur nieba, mgiełki wczesnojesiennego upału i pogody.
A potem pielgrzymi, przeszło dwugodzinna uroczystość koronacji. Słowa Józka w kazaniu o przyjaźni i rodzinie. Moja „kwestia nadziei” pod koniec mszy. Arcybiskup kilkadzieścia minut w naszym ogrodzie, zmęczony choć szczęśliwy. Radość.
Cały dzień z ludźmi. Z ich prostą obecnością; to mogła być miłość.
Jej mądry uśmiech.

9 września 2002
godz. 16.45. Leniwy wieczór; lektura rozmów Guillaumme z Kardynałem Poupardem. Kosy spacerują po trawie, wśród zeschłych liści i jabłek, pod sznurami z praniem, w ukośnym, ale ciepłym jeszcze słońcu. Spokój zaczyna panować w naturze. Wszystko się wycisza, żegna, matowieje. Widzę dwie osy, kilka jaskółek. Mamę.

10 września 2002
„Dwie godziny czystego śpiewu podarowała słuchaczom na jedynym koncercie w Polsce gwiazda fado Misia. Fado to muzyka portugalskiego folkloru miejskiego, którą w XIX wieku wprowadzono na salony. Wierna tradycji fado Misia wystąpiła boso, w białej sukni, owinięta czarnym szalem.(...) potężny ładunek emocji nie wspierany jednak żadnymi łatwymi podpórkami ani w postaci muzycznych ozdóbek, ani też w mimice, geście. Misia: – U nas, inaczej niż w hiszpańskim tangu czy flamenco, nie ma wizualizacji. My stoimy i czekamy na swoje przeznaczenie” (Marek Mikos).

*


Śliczna, mądra rymowanka Wojciecha Wencla:

„spójrz: umieramy i już nas nie będzie
za lat czterdzieści albo za dwa lata
lecz przyda nam się co było w nas święte:
miłość – przepustka do lepszego świata”

I modlitwa z tej samej książki:

„Panie
ciało mam mizerne i ręce spętane
znowu mnie ponosi niespokojne serce
uczyń mnie guzikiem w maryjnej sukience”

Być guzikiem w Jej sukience... Jakiż to obraz, jaka idea!

Więcej na następnej stronie

5. Najwyższa Przychylność


19 września 2002
Późna noc; wypolerowany, chłodny księżyc, przejrzyste, ostre, wonne powietrze północnej Europy. Gietrzwałd wczesną jesienią.
Rozmowy o średniowieczu, o teologii, o nas. Wielkie połacie zieleni. Soczystość wczesnojesienna, Warmia. W dłoni dorodne, lekko kwaśne jabłka.

*


„To jest jedyna koncepcja kultury, jaką posiadam: zachować płonący płomień w epoce, która jest prawdopodobnie barbarzyńska” (Ariane Mnouchkine).

21 września 2002
Słucham wykładu o objawieniach gietrzwałdzkich. Diettrichswalde – za pruskich czasów. Słońce przebija okno, firanki. Ostry błękit za szybą. Parująca kawa.
Matka Boża objawiła się tu na tle klonu, latem 1877 roku. Odmawiajcie różaniec – mówiła. I właściwie nic więcej. Mówiła to do dzieci. Jak zwykle.

27 września 2002
Ze Stasiem G. w Szczyrku. Rozmowa przy kawie. Za oknem żółte kasztany i czerwone klony. Potem kąpiele. Kąpiele jako łaska. Z jesienią za szkłem okien, w sercu, umyśle; z jej początkami w ciele. Czujemy w powietrzu pewien rodzaj chłodu i jakąś lekkość, świetlistość, które są jesienią. Nasze rozmowy proste, dobre. Kąpiele jako łaska. Jesień jako łaska. Wszystko jako łaska.

4 października 2002
Gloria z Missa pro pace Kilara. Właśnie teraz trwa w lubelskiej filharmonii. Siła tej kaskady dźwięków, ich porywistość. Chcą nas porwać. Wiem gdzie. Lecę.
Wielbić; śpiewać nie na swoją chwałę.

*


Kardynał Poupard w fascynującej rozmowie z Marie-Joёlle Guillaume: „nie musimy pomniejszać człowieka, aby wywyższyć Boga. To jest klucz. Papież Leon Wielki w noc Bożego Narodzenia mówił do swoich wiernych: Agnosce dignitatem tuam – Uznaj, chrześcijaninie, twoją godność. I stań się tym, Kim jesteś – synem Bożym, stworzonym na obraz i podobieństwo Boże. Grozi nam antropomorfizm. Pomniejszyliśmy Boga do obrazu człowieka, zamiast wywyższyć człowieka na obraz Boga”.

*


24 marca 2003
Anna Iwaszkiewicz: „Dorobkiem największym w życiu jest wygrać swoją samotność. Nawet w cierpieniu, w okresach najdotkliwszych cierpień samotność musi stać się nie tym przed czym się ucieka, a przeciwnie, musi być zawsze przystanią… człowiek jest szczęśliwy wtedy, kiedy czuje się szczęśliwy zostając sam w pokoju. Najważniejszą rzeczą w życiu i obowiązkiem każdego jest dokopać się w sobie do najgłębszej warstwy, gdzie mieszka już tylko szczęście”.

*


18-20 października 2002
JESIEŃ. MYCZKOWCE
moim Uczniom

1.
Głęboka już jesień i obfite deszcze w drodze do Łańcuta. Za szybami autokaru mokre lasy, wilgotne czerwienie, rozmyte żółcie i brązy; barwy matowe, bez zwyczajnego blasku. Wycieraczki, senność. Ale płonie w nas cichy ogień ufności, odporny na jesienne niże, niegasnący: przeczucie, że przydarzy się nam w tych dniach coś wielkiego.
2.
Na wodach jeziora niewielki statek. Na burcie – napis „Tramp”. Na pokładzie – my. Kończy się październik, ogrzewa nas słońce, schładza wiatr, z minuty na minutę coraz bardziej porywisty. Na wzgórzach wokół Soliny wszystkie kolory północnoeuropejskiej jesieni: od zieleni po złoto. Ale też purpura, ciemna brunatność, jasny orzech. Bezlistne drzewa wyglądają stąd jakby pokrywała je leciutka pajęczyna, jakby muślinowy czarczaf falował na ukrytej przed naszym okiem twarzy góry. Wszystko to nieostre, drgające – więc wrażenie, że jesteśmy na wystawie impresjonistów, którzy porzucili paryską wiosnę dla bieszczadzkiej jesieni.
Chłoniemy światło, słuchamy wody. Smakujemy chwilę – z premedytacją. Wiemy, że jest godna pamięci, zdania, fotografii, wdzięczności. Długą drogę do niej przebyliśmy… Jest zimno, wietrznie, pięknie. I jesień, w dużych dawkach, wszędzie. Śmiejemy się często i bez wysiłku.
Woda granatowa, z białymi grzywkami tu i tam, niepokojona wiatrem, który pracowicie gromadzi coraz więcej chmur nad naszym „Trampem”.
Ale zdążymy przed nieuchronnym deszczem. Przecież tuż, tuż, za wysepką – jaskrawa zieleń sosen i modrzewi, wilgotny seledyn wąskich, gliniastych plaż. Koniec podróży.
Potem, z chwili na chwilę, już ona coraz dalsza. I coraz większa za nią tęsknota.
3.
W Komańczy modlimy się żarliwie. Wiemy, że Prymas trwał tu dwanaście miesięcy w mroku gęstym i groźnym. Nie wiedział, co jest po tamtej stronie ciemności i czy w ogóle ciemność będzie miała drugą stronę. Nie wiedział, co Go czeka. Może rychła śmierć z powodu chorych płuc; może ubeckie tortury; może powolne, wieloletnie dogasanie w komunistycznych kazamatach… Może cud?…
Modlimy się o łaskę światła w naszych własnych ciemnościach. Gdzie dobro, gdzie zło? Co dalej w życiu? Czego chce Najwyższy od naszej – nie mojej już jednak – młodości? W którą stronę zrobić następny krok?
Nad nami parasole, wyżej płaczące obłoki. Ale najwyżej – wiemy o tym – Najwyższa Przychylność.