Wierny, pracowity i obowiązkowy, ot był sobie człowiek...

Piotr Blachowski

publikacja 08.03.2008 19:27

Sam nazywał siebie Tatarem i uważał się za żebraka zbierającego jałmużnę w imię Chrystusa. Współbracia nazywali go Kozakiem; w ich oczach uchodził za oryginała i marzyciela. Był człowiekiem skromnym, nie szukającym poklasku, głęboko religijnym i całkowicie oddanym Bogu.

Wierny, pracowity i obowiązkowy, ot był sobie człowiek...

Bliżej znający go podziwiali u niego głęboką wiarę, pracowitość, obowiązkowość, poczucie odpowiedzialności za podejmowane zadania. Zamieszkał na stałe wśród trędowatych, aby z nimi przebywać dniem i nocą, żywić ich, pielęgnować i leczyć. Łamał w ten sposób bariery strachu, przekleństwa, wzgardy i znieczulicy, odgradzające chorych od własnych rodzin i reszty społeczeństwa, skazujących zarażonych na powolną śmierć nie tylko z powodu trądu, ale i z głodu.

Jan Beyzym, Polak, urodzony w Beyzymach Wielkich na Wołyniu, 15 maja 1850 roku. Czując powołanie, po ukończeniu gimnazjum wstąpił do nowicjatu księży jezuitów w Starej Wsi koło Brzozowa. "Pamiętam jak dzisiaj tego młodzieńca silnie zbudowanego, o wielkiej, więcej niż proporcjonalnie głowie, o rysach surowych, pokornie klęczącego ze złożonymi rękami, dziękującego matce Najświętszej za łaskę powołania." (Ignacy Mellin, jego współtowarzysz w nowicjacie). Z rąk bpa Albina Dunajewskiego w 1881 roku w Krakowie otrzymał święcenia kapłańskie. Przez długie lata był wychowawcą, a zarazem opiekunem młodzieży w dwóch kolegiach Towarzystwa Jezusowego, w Tarnopolu i Chyrowie. Jednakże nieustannie pociągała go praca misyjna. Nawet opiekując się młodzieżą, o. Beyzym coraz częściej o tym myślał. Jego wychowankowie nazywali go drugim Juliuszem Verne. Uwielbiali jego powiadania, historie, jakże różne i nieprawdopodobne, acz rzeczywiste, woląc te opowiadania niż lekturę książek znanego pisarza. On sam nazywał siebie Tatarem i uważał się za żebraka zbierającego jałmużnę w imię Chrystusa. Współbracia nazywali go Kozakiem; w ich oczach uchodził za oryginała i marzyciela. Współczesna mu prasa francuska określała go polskim samarytaninem. Był człowiekiem niezwykle skromnym, nie szukającym poklasku, głęboko religijnym i całkowicie oddanym Bogu. Ci, którzy go znali bliżej, podziwiali u niego głęboką wiarę, pracowitość, obowiązkowość, a także poczucie odpowiedzialności za podejmowane zadania oraz jego decyzję, aby całkowicie poświęcić się ludziom najbardziej potrzebującym, dotkniętym trądem, którym to miał służyć z dala od Ojczyzny. W swych listach określał sam siebie: posługacz trędowatych oraz tatarsko-afrykańska mość. "Przepraszam pokornie, że śmiem dokuczać tak natrętnie, ale jak sobie wspomnę, że tyle tysięcy trędowatych tak silnie cierpi i umiera bez pomocy tak duchowej, jak i doczesnej, (...) to trudno mi czekać spokojnie tak długo na rozkaz odpływu. Ciągle mnie coś nagli, żebym tę sprawę poruszał." (fragment listu o. Beyzyma do prowincjała zakonu).

Mając 48 lat za zgodą przełożonych wyjechał na Madagaskar. Tam włączył się w działalność ewangelizacyjną jezuitów francuskich. Już w styczniu 1899 roku objął pierwszą placówkę, był to przytułek dla trędowatych w miejscowości Ambahivoraka, gdzie przebywało ok. 150 chorych. Żyli oni w całkowitym opuszczeniu, na pustyni, z dala od wszelkich domostw, ludzi, kontaktów. Swoje umiłowanie kultu Maryjnego opisuje w słowach: "Najlepszym, najpewniejszym zabezpieczeniem na trudnej drodze naszego życia jest prawdziwa miłość, przywiązanie i nabożeństwo do Matki Najświętszej." Bowiem ten właśnie kult Matki Bożej odgrywał szczególną rolę w całym jego życiu. Apostolstwo maryjne rozpoczął już na polskiej ziemi, wśród młodzieży w jezuickich konwiktach, a wizerunek Najświętszej Dziewicy, zwłaszcza Jasnogórskiej, towarzyszył mu niemal od dzieciństwa. Całe życie o. Jana świadczy o jego niezwykłym zaufaniu do Maryi, której powierzył główne dzieło swojego życia - budowę szpitala dla trędowatych. „Dziś się dowiedziałem — pisał o. Beyzym w jednym z pierwszych listów do Polski — że i rząd, i krajowcy nie uważają trędowatych za ludzi, tylko za jakieś wyrzutki społeczeństwa ludzkiego. Wypędzają ich z miast i wsi, niech idą, gdzie chcą, byle by nie byli między zdrowymi — u nich trędowaty to trędowaty, ale nie człowiek. Wielu nieszczęśliwych włóczy się po bezludnych miejscach, póki mogą, aż wreszcie wycieńczeni padają i giną z głodu.” (list z 13 kwietnia 1899 r.). „Spłakałem się jak dziecko na widok takiej nędzy... Ci nieszczęśliwi gniją żywcem, wskutek czego nadzwyczaj są obrzydliwi, śmierdzą niemiłosiernie, jednak nie przestają być przez to naszymi braćmi i ratować ich trzeba. A co jeszcze bardziej mnie trapi, to nędza moralna, pochodząca przeważnie z tej nędzy materialnej.” (list z 28 kwietnia 1900 r.).

Był realistą. Wiedział, że nie wystarczy mówić ludziom o Bogu, gdyż chory „od rana do nocy musi myśleć o tym, jak by podtrzymać to swoje nędzne życie”. Dopiero wtedy - rozumował ojciec Jan - trędowaci będą myśleć o Bogu i o własnym zbawieniu, gdy będą mieli zapewniony byt. Dlatego jego ideą stała się budowa szpitala dla 200 chorych. Niestety, nie znajdował poparcia, wręcz twierdzono, że to pomysł szalony, a miejscowy biskup jak mógł, utrudniał realizację tego projektu. Między innymi radził, aby ofiary na szpital przeznaczać na utrzymanie chorych. Ojciec Beyzym, nie mogąc liczyć na jego pomoc, postanowił zwrócić się o wsparcie do społeczeństwa polskiego. Śle także listy do różnych krajów. "Czy mi się kiedy, staremu durniowi śniło, że będę z całym światem korespondować?" - pytał jednego ze swoich znajomych.

Na Czerwonej Wyspie stworzył pionierskie dzieło, które uczyniło go przodownikiem i inicjatorem współczesnej opieki nad trędowatymi. Nie tylko opatrywał rany ciała, lecz także leczył dusze, starając się je przybliżyć do Boga i sakramentów. Zorganizował dla podopiecznych stałe duszpasterstwo, prowadził systematyczne nauczanie religijne, krzewił wśród nich kulturę, głosił rekolekcje, propagował szkaplerz i modlitwę różańcową. Pragnął, aby jego „czarne pisklęta” żyły i umierały jako dzieci Maryi. Za wszelką cenę pragnął, by uległy poprawie warunki bytowe jego podopiecznych. Zbierał resztki jedzenia, stare ubrania, lekarstwa i bandaże, remontował walące się baraki. Otaczając trędowatych troskliwą opieką, starał się nie tylko poprawić ich warunki materialne, ale pracował też nad ich duszami, aby ich życie stało się chrześcijańskim. Opanowując język malgaski, starał się zorganizować stałe duszpasterstwo i zaprowadził systematyczne nauczanie religijno-moralne, udzielał też sakramentów świętych, prowadził często rekolekcje. O. Beyzym wyznał, że prosił Matkę Najświętszą, by „raczyła dotknąć go porządnym trądem”. Chciał przyjąć „tę drobnostkę”, aby wybłagać polepszenie doli chorych i łaskę „zbawienia jak największej ilości trędowatych”. Uważał, że jako trędowaty będzie miał prawo powiedzieć Panu Jezusowi: „dałem duszę za moich braci” (por. 1 J 3, 16), to już był heroizm. Za ofiary, które wybłagał wśród rodaków w kraju i na emigracji, wreszcie mógł wybudować w Maranie szpital dla 150 chorych, którym pragnął zapewnić leczenie i przywrócić nadzieję. Szpital ten — pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej — istnieje do dziś.

Sam Ojciec Jan, będąc zakonnikiem, wprowadził w swoim życiu wiele ograniczeń; było ono bardzo surowe i ubogie, co też w konsekwencji przyczyniło się do osłabienia organizmu. Wstawał o godzinie 3.30, kończąc pracę spoczynkiem po godzinie 22.00. Prawie nie jedząc, sypiał na gołej desce. Praca wśród trędowatych, liczna korespondencja oraz obowiązki kapłańskie sprawiły, iż stan zdrowotny o. Jana ulegał pogorszeniu. W 1912 roku misjonarz wyraźnie podupadł na zdrowiu, do czego przyczyniły się częste i ciężkie ataki febry, jakich doświadczał przez cały pobyt na misjach. Mimo osłabienia 15 sierpnia 1912 roku misjonarz rozpoczął udzielanie ośmiodniowych rekolekcji siostrom zakonnym, jednak piątego dnia na skutek silnego ataku febry całkowicie przerwał swoją pracę. Lekarz stwierdził błonicę, zwapnienie żył, dolegliwości serca oraz ogólne wyczerpanie.

Wyczerpany pracą ponad siły, o. Beyzym zmarł 2 października 1912 roku, otoczony nimbem bohaterstwa i świętości. W tym dniu z kaplicy w Maranie rozchodził się głośny płacz trędowatych, a także szlochanie i żarliwa modlitwa wznoszona do Boga za duszę ich umiłowanego ojca. Składali oni niezdarnie swe opuchnięte ręce i głośno modlili się za zmarłego przed Najświętszym Sakramentem. Potem sami wykopali na miejscowym cmentarzu grób i złożyli w nim ciało misjonarza, aby ten, który kochał ich tak bezgranicznie, pozostał z nimi tam na zawsze. Śmierć nie pozwoliła mu zrealizować innego cichego pragnienia — wyjazdu na Sachalin do pracy misyjnej wśród katorżników. W Bazylice Najświętszego Serca Pana Jezusa w Krakowie, na bocznym filarze po prawej stronie nawy, znajduje się sarkofag bł. O. Jana Beyzyma SJ, zmarłego na Madagaskarze, gdzie pracował wśród trędowatych. Na jego temat ukazało się sporo publikacji w języku polskim i w językach obcych. Życie « Posługacza trędowatych » cechowała żywa wiara i poczucie sprawiedliwości, synowska miłość do Matki Bożej, apostolska troska o zbawienie ludzi, samarytańska opieka wobec najbiedniejszych z biednych. Ewangelizacja szła w parze z obroną podstawowych praw osoby ludzkiej, w tym także prawa do życia w warunkach godnych człowieka i dziecka Bożego.



Modlitwa za wstawiennictwem bł. Ojca Jana Beyzyma SJ

Boże miłosierdzia i Ojcze wszelkiej pociechy !
Ty, przez sługę swego sługi Jana Beyzyma,
okazywałeś miłosierdzie i pocieszenie trędowatym,
najnieszczęśliwszym spośród nieszczęśliwych,
opuszczonym i odepchniętym,
odgrodzonym od społeczności ludzkiej
murem lęku i pogardy.
W Twym wielkim miłosierdziu
i przez jego wstawiennictwo
uczyń nas narzędziem Twojej Opatrzności,
dobroci i pocieszenia dla wszystkich,
którzy tego potrzebują.
Przez Chrystusa Pana naszego. Amen.