Taka historia (świadectwo)

Jadwiga Nocoń

publikacja 08.03.2008 20:12

Przejdziemy to razem, mamo. Razem.

Taka historia (świadectwo)

Takiś mały, a strach taki ogromny.

Będzie dobrze. Boli? Mało słów, dużo milczenia. Wyraźnie słychać o czym milczy. Znowu boli? Nie. To milczenie boli. Tyle powiedziało. Będzie dobrze. No to już i widzimy się w środę. Pół godziny, centymetr. To jak nic. Nic? Będzie dobrze…

Środa. No ładnie. Dobrze. To takie nic. Taki nieznany, a jakby znajomy. Tylko się kojarzy. Wciąż bezimienny. Będzie dobrze. Widzimy się w piątek.

Piątek. Czarny jak wieczór za oknem. Tylko noc po nim pewna. Bo ranek już nie. Będzie dobrze. Czasu mało. Proszę się spieszyć. No to jutro.

Już się znamy. Będziemy razem, ale to nie będzie dobry związek. Będziemy się niszczyć dzień po dniu. Kto wygra? I co to za gra, co to za walka? Nic nie wiem, nie rozumiem. Dlaczego? Złe pytanie. Po co? No właśnie po co? Jak odbuduję swój świat? Ciekawe. Nie pytam czy, tylko jak. Więc jednak wierzę że dam radę? A może tylko ciągle nie rozumiem co się stało.

Nie możemy iść razem mamo. Musze iść sama. Czy ty jesteś mamo? Chyba jesteś. Jeśli nawet tylko przez chwile, to jesteś. Może lepiej znowu zapomnij. Chociaż ty się nie bój. Ja wrócę.

Musimy przecież razem. Przejdziemy to razem.

Parę godzin. Pakowanie. Jak w podróż. Tylko… z podróży się wraca. Boże czy ja wrócę? Mam ich pożegnać, czy tylko powiedzieć „bywajcie, do zobaczenia”? Co za bzdura. Oczywiście, że wrócę. Nikt i nic, żadna złośliwość, nawet udokumentowana i poparta profesorskim autorytetem nie zmusi mnie do odejścia. Po naszej stronie jest miłość. On jest tylko złośliwy. Tylko tyle może mi zaoferować. To tyle co nic. Nie zostawię ich dla niego.

Boże, jak ja ich kocham. Dlaczego musiałam ich tak przerazić? Boże pomóż, boję się jutra. Boże pomóż nam. Pozwól mi powrócić. Daj nam nadzieję. Daj nam wiarę. Miłość już mamy. Przejdziemy to razem…

Będzie dobrze…

Straciłam pracę. Byłam na to przygotowana. O likwidacji firmy mówiło się od dawna. Żal, ale cóż. Zasiłek i poszukiwania. Rok 2000 i brak wyższego wykształcenia. Marnie. Rodzina coraz bardziej doceniała nową sytuację i wykazywała coraz większe zadowolenie. Dorastająca córka (klasa maturalna), mężowi łatwiej było godzić pracę i długoletnią chorobę oraz rodzice, których coraz bardziej nękała starość. Starość mamy stawała się szczególnie niepokojąca. Z każdym dniem większa pewność. Choroba Alzheimera. Niestety lekarze orzekli to samo. Byłam na to przygotowana. Ta choroba jest w rodzinie. Mama ją przeczuwała. Ja chyba też. Od lat starałam się o niej dużo wiedzieć. Okrutne doświadczenie. Nasze życie zaczęło się toczyć wokół choroby mamy i absolutnie wszystko było nią uwarunkowane. W tej sytuacji plany o powrocie do pracy odłożyłam bardzo daleko. Bardzo mamę kochaliśmy więc opieka była dla nas oczywista. Choroba mamy, a tym samym nasze życie osiągnęło nieprawdopodobne tempo. Kiedy już „sięgaliśmy zenitu” nagle musiałam się zatrzymać. Potknęłam się o mały guzek. To nic usłyszałam, to tylko włókniak, ale musimy go zbadać. No dobrze, ale żaden szpital. Ja przecież nie mogę. Muszę być z mamą. No więc Oddział Pobytu Krótkoterminowego. Pół godziny, trochę więcej i do domu.

Lekarz zapewnia że powinno być dobrze, ale ja bardziej słyszę to czego nie mówi. W jego milczeniu jest niepokój. Za parę dni zmiana opatrunku. Znowu jakieś niewyraźne zapewnienie, że wszystko dobrze. Wynik końcem tygodnia. Z natury jestem pesymistką, jednak tym razem nie wiedzieć skąd zdobywam się na najprawdziwszą wiarę, że będzie dobrze. Kiedy wchodzę do gabinetu i widzę kamienną twarz lekarza wiem, że to przekonanie było bez sensu. Bardzo zły wynik. Nowotwór. Złośliwy. Co też mi przyszło do głowy. Tak po prostu miałoby być dobrze? Bez ciężkiej pracy? Na to nie byłam przygotowana. Jaki przerażający ten pośpiech. Jutro koniecznie do szpitala i jak najszybciej operacja. Potem chemia, może jeszcze naświetlania, stałe kontrole u onkologa. Nawet nie rozumiem tych słów. Coś muszę postanowić. Więc postanawiam wszystkiemu się poddać. Oczywiście wszystkiemu co zalecają lekarze. Chorobie za nic. To będzie praca do wykonania. Zawsze jestem bardzo obowiązkowa, więc rozpacz odkładam na potem. Teraz by mnie zniszczyła. Stać mnie na to tylko dlatego, że nagłość wypadków mnie oszołomiła i chyba ciągle jestem w „innym świecie”.

Muszę podołać. Dla siebie też, ale przecież nie mogę zrezygnować ze swoich bliskich. Nie mogę tak odejść w połowie życia. Nawet nie próbuję nazwać tej straty, bo ubrana
w jakiekolwiek słowa niczego nie wyrazi. Zresztą postanowiłam, że będę żyć, więc nikogo nie stracę. No i obiecałam mamie, że jej nie opuszczę. Słowna też jestem. Przynajmniej się staram.

Operacja, po dwóch tygodniach do domu. Święta. Prezent od Boga pod choinkę – najprawdziwsza nadzieja. Dalej nie wiem jak traktować siebie i swoja chorobę. Jak wkomponować ją w nasze trudne życie wokół choroby mamy. Przychodzi czas na chemię. To będzie pół roku. Na szczęście dla mnie i dla mojej sytuacji nie będzie to szpital, „tylko” poradnia onkologiczna. Dwa razy w miesiącu przeznaczę kilka godzin na leczenie. Tylko tyle mogę dla siebie zrobić. Resztę czasu przeznaczam rodzinie. Oczywiście najwięcej mamie. Ona się zrobiła taka maleńka. Coraz więcej dolegliwości. Jeśli nawet niektóre urojone to widać, że bardzo cierpi. Lekarz zleca badania, konsultacje, znowu badania i znowu konsultacje. Bardzo zły wynik. Nowotwór. Złośliwy. Już nie wiem czy na to byłam przygotowana. Wiem, że na to już nie mam siły. Jednak nie jestem sama, mam przecież rodzinę. Poradzimy. Może po to będę żyć żeby poradzić?

Życie biegnie od chemii do chemii. Każda przeraża, że ma być, ale kiedy trzeba którąś przesunąć (złe wyniki) to przerażenie jest jeszcze większe. Czasem trudno o leki. Czasem
w ogóle jest trudno, ale z każdym dniem bliżej spełnienia nadziei. Bliżej celu. Bliżej zdrowia. Chyba go pokonam.

Najpierw uczyłam się prawdy, że raka można pokonać. Dzisiaj rak nie jest wyrokiem. Walka jest trudna, ale coraz częściej się wygrywa. Jednak coraz częściej nie znaczy zawsze. Musiałam te mądrości skorygować. Musiałam nauczyć się prawdy, że raka nie zawsze da
się wyleczyć. Rak bywa wyrokiem. Czasem się przegrywa nie walcząc. Czasem można tylko pomóc odejść. Pomóc w cierpieniu, pielęgnować. Kochać. Bardzo trudno było mi walczyć
ze swoją chorobą, wierzyć że wygram i jednocześnie akceptować bezsilność wobec choroby mamy. Potem jeszcze musiałam zaakceptować jej śmierć.

Mija siedem lat odkąd wygrałam z chorobą. Może to dobrze, że nie mogłam się skupiać na sobie. Teraz wiem, że ja i moja rodzina potrafimy wiele udźwignąć. Wyszliśmy z tych trudnych doświadczeń bardzo „okaleczeni”. Jedne potyczki wygrywaliśmy inne były porażką. Ważne, że bitwa wygrana. Był kir i była radość. Wciąż jeszcze nie potrafimy mówić, że „co nas nie złamało, to nas wzmocniło”, ale pewnie tak jest.