Frasobliwy i ludzkie frasunki - Wiesz, za co to?!

Damian Sznyra

publikacja 23.02.2009 21:38

Młody, zbuntowany...

Frasobliwy i ludzkie frasunki - Wiesz, za co to?!

Wiesz, za co to?!

Pięść wystrzeliła do przodu z siłą i prędkością błyskawicy. To było aż zbyt proste. Mężczyzna nawet nie próbował się bronić, po prostu przyjmując za pewnik, iż tak być musi. Ułamek sekundy później jego głowa odskoczyła do tyłu, w akompaniamencie urwanego jęku bólu, oraz krwawej mgiełki, w którą zamieniły się jego rozkwaszone wargi.

- Wiesz, za co?!

Nie odpowiedział, oczywiście. Przecież nie wiedział. Bo i skąd mógł wiedzieć? Po prostu miał pecha. Pojawił się w złym momencie, w złym miejscu, na drodze złej osoby. Powód nie był ważny. Wystarczyło się spojrzeć, przejść obok, zanucić złą melodię pod nosem, iść zbyt nonszalanckim, lub też zbyt nijakim krokiem, ubrać się inaczej, błysnąć gdzieś, pomiędzy blokami nową komórką, odtwarzaczem mp3... a czasem wystarczyło po prostu być. Być i samym tegoż istnienia faktem zasłużyć na rozwalone, broczące krwią wargi. Na ból, który odbierał zdolność myślenia i mowy. Na nogi, miękkie jak z waty, niezdolne do najmniejszego nawet ruchu. Na zęby, zaciśnięte w potwornie mocnym, spazmatycznym zgryzie.

Kolejne uderzenie, tym razem niżej, w brzuch, posyłające mężczyznę na ziemię. Nie był on, co prawda, ułomkiem, ale to wystarczało. Dobrze zbudowany, wysoki, z budzącym respekt zarostem i nieco dłuższymi włosami. Gdyby założyć na niego skórzaną kurtkę i wojskowe buty, można go było uznać za metala. Teraz jednak to nie ubiór i wygląd miał znaczenie. Teraz liczył się grymas bólu na jego twarzy, pierś, z trudem łapiąca kolejne oddechy, odmawiające posłuszeństwa nogi, nakazujące upadek na ziemię. Ciosy, zdolne pokonać nawet najmocniejszego.

Kopniaki. W nerki, w plecy, w brzuch. Kolejne, głuche, miarowe, współgrające z ciężkimi sapnięciami bitego.

- Wiesz, szmato?! Wiesz?!

Oprawca, bynajmniej, odbiegał od tego wizerunku. Krótko ostrzyżone włosy, wyraźna, przebijająca się przez szeroką bluzę muskulatura, mocne, kwadratowe niemal rysy twarzy. Był młody, nie miał pewnie osiemnastu lat. Dało się jednak od niego wyczuć siłę, której brakowało wielu znacznie starszym od niego. Siłę i doświadczenie w podobnych sytuacjach. Siłę i doświadczenie ulicy.

Bity nie odpowiadał. Z trudem, w bezwarunkowym odruchu, zwinął się na chodniku w pozycji embrionalnej, starając się przedramionami zakryć najbardziej wrażliwe i narażone na bicie miejsce – głowę. Brzuch, plecy i nerki przepisał już na straty. Właśnie tam spadały kolejne kopniaki.

Trwało to długo, jak zawsze.

Wreszcie uderzenia zakończyły się. Walka wygrana. Przeciwnik, nawet przez moment nie broniący się, leżał u stóp oprawcy. Ów klęknął przy leżącym, jakby chcąc jeszcze raz, z bliska, przyjrzeć się swojemu dziełu zniszczenia.

- Rzygać mi się chce, jak widzę takich, jak ty... – sapnął, w przypływie nagłej wściekłości.

Dłonie, choć sękate i nieporadne, teraz z nad wyraz dużą wprawą szybko przebiegły po wszystkich kieszeniach ofiary w poszukiwaniu czegokolwiek wartego zabrania. Nie było tego wyjątkowo wiele. Ot, prosta komórka, odtwarzacz mp3, portfel ziejący pustką. Nic wielkiego. Nic wartego więcej niż kilkadziesiąt złotych. Dla jednych niewiele. Dla innych łup wart nawet ciężkiego pobicia.

- Cwaniaczek... – rzucił pod nosem w stronę leżącego złodziej - ...się nosi po ulicy, jakby był u siebie. Cwaniaczek... komóreczka, muzyczka i chodzi, jak gdyby nigdy nic...

Ciałem leżącego wstrząsnął dreszcz. Nad jego prawym okiem w zastraszającym tempie rosła czerwona opuchlizna. Krew, wąskim strumykiem sącząca się znad łuku brwiowego świadczyła, iż mógł on być złamany.

- Nie pękaj, kolego, tatuś kupi ci nowe zabawki, niewiele straciłeś – szyderczo dodał oprawca.

Ty przynajmniej go masz. Masz prawdziwego ojca. Takiego, który dba o syna. Jego stać, by dziecku zapewnić takie pierdoły, jak komórka i mp3. Możesz chodzić po mieście, nie martwiąc się o nic. Nie musisz kraść, by mieć za co kupić chleb. Nie musisz codziennie udowadniać swojej wartości w bójkach, przed ludźmi, których znasz. Nie musisz udowadniać, że jesteś twardy, bo bez tego byłbyś nikim. Ciotą, którą każdy może bezkarnie popchnąć na ulicy. Albo sam bijesz, albo jesteś bity. Ciebie nie rzucono w to miejsce. Masz rodziów. Masz dom. Rodzinę. Nikt cię nie tłukł dzień w dzień po pijaku, nie musiałeś myć własnego ojca z jego wymiocin, nie musiałeś słuchać, jak bije matkę i wyzywa ją od najgorszych. Miałeś fuksa. Jesteś cholernym szczęściarzem, choć nic nie zrobiłeś, by na to zasłużyć. Żyjesz jak w bajce, choć nawet o tym nie wiesz. To ja codziennie idę spać z myślą, że nie wiem, co rano zjem na śniadanie. To ja tłukę takich frajerów, jak ty, choć wcale nie zasłużyłem na to, by urodzić się właśnie tu. Jest mi słabo, gdy pomyślę, jak cały ten świat jest pochrzaniony i do czego mnie on zmusza.

Klęczący otrząsnął się, jak pies, po wyjściu z wody.

O czym ja myślę? Miał ochotę to wykrzyczeć. Tylko po co? Czy ktokolwiek by usłyszał i zrozumiał? Po co się tłumaczyć, skoro i tak w tym momencie cały świat wydał już osąd?

Dłonie rozpięły bluzę leżącemu w poszukiwaniu dalszych łupów. Srebrny łańcuszek, zakończony misternym, prostym krzyżykiem wypłynął z przerwy materiału, jak krew z otwartej rany.

- Hm... – delikatne skinięcie podbródkiem w stronę wisiorka - ...nie obronił cię, co? Gdy wzywałeś pomocy? Gdy tłukłem cię jak ciotę, co? Wiesz czemu?

Twarz oprawcy znalazła się nisko, dosłownie vis a vis opuchniętej twarzy leżącego.

- Bo go nie ma. Bo ma cię gdzieś. Bo go nie obchodzisz. Bo twoje życie, twoje problemy, twoje bóle nic dla niego nie znaczą, kapujesz? Możesz chodzić całe życie do kościoła i nic ci to nie da. Zgnijesz i przeżyjesz całe lata w takiej dziurze jak ja.
 

Dlaczego ja mu się tłumaczę?

- Wierzysz w coś, co jest bezcelowe i durne. Co ci to – znów kiwnięcie w stronę krzyżyka – dało kiedykolwiek, hm? Co?! Nakarmiło? Dało dach nad głową? Uspokoiło ojca, gdy po pijaku prał wszystko, co nawinęło się pod łapy? Dało mu klina, by wreszcie schlał się i poszedł spać? Obroniło, gdy dziś cię prałem? Wysłuchało cię kiedykolwiek?

Dlaczego zadaję te pytania?

- Mów coś do cholery! Odpowiadaj! Wysłuchało cię?! Kiedykolwiek?!

Mocnym, zdecydowanym szarpnięciem, zerwał łańcuszek z szyi pobitego. Trzymany pomiędzy twarzami obu mężczyzn krzyżyk tańczył w powietrzu, w rytm kolejnych krzyków.

- Po co ci modlitwa, skoro to ty leżysz na ziemi, a ja zwyciężam? Po co ci wołać, skoro nikt nie słyszy i nikt nigdy nie odpowie?!

Ciężka, obolała, potwornie opuchnięta twarz pobitego podniosła się powoli, z wysiłkiem, zadając sobie trud spojrzenia swojemu oprawcy prosto w oczy. W tyleż odważnym i wymownym, co bezsilnym geście, poturbowany uśmiechnął się słabo, samymi oczami. Tylko na tyle było go stać. Usta bowiem, zmienione w krwawą, bezkształtną miazgę uśmiechu wyrażać po prostu nie mogły. Trwali tak przez chwilę. Może kilka sekund. Patrząc na siebie i czekając na odpowiedź.

Później, po niemal pół godzinie leżenia na zimnym i nieczułym chodniku i zbierania sił, pobity mężczyzna powoli wstał, z trudem łapiąc równowagę. Sztywnymi palcami zebrał z ziemi prostą komórkę, odtwarzacz mp3, portfel ziejący pustką i niewielki, skromny krzyżyk na zerwanym, srebrnym łańcuszku. Chwycił swój skromny dobytek w garść i powoli, z trudem powłócząc nogami ruszył w stronę domu.