Wiara czy przyzwyczajenie?

Piotr Alabrudziński

publikacja 24.02.2009 22:45

Czy to już zmierzch ery chrześcijańskiej, czy to co przez wieki zadziwiało tak wielu ludzi może stać się już tylko pięknym sentymentem, przyzwyczajeniem, wspomnieniem zamiast uobecnienia? Czy to możliwe? Czy to może moja wina?

Wiara czy przyzwyczajenie?

Sobotni wieczór. Zwykła Eucharystia dla standardowej niemalże grupy wiernych „powszednich”. W pierwszej ławce przed amboną stoją oni – młoda kobieta, blondynka, razem z mężczyzną, trzymającym w ręku święcę. Myślę - rodzice chrzestni. W pobliżu nie widać żadnego dziecka. Aż do I Czytania. Wchodzi chyba cała rodzinka. Z gracją, jakby nigdy nic przechodzą kolejno od drzwi przez nawę główną aż do baptysterium (chrzcielnicy). Oczywiście, w międzyczasie wykonują gesty przykładnych katolików – coś jak połączenie znaku krzyża z formułą aktu pokutnego. Do końca Eucharystii bez zakłopotania próbują wstrzelić się w gesty liturgiczne pozostałych uczestników zgromadzenia. Problem polega na tym, że również część tych wiernych powszednich przejęła ich własne postawy. Przyjęcie do wspólnoty nowo przybyłych, czy też może wybicie z rutyny? Przyzwyczajenie do Boga, czy zwyczajne zapomnienie? Chrześcijaństwo czy tylko tradycja?

Przede wszystkim, niech wolno mi będzie zaznaczyć, że żadną miarą nie zależy mi na ocenie ani jednej z osób, które uczestniczyły w tym zgromadzeniu Eucharystycznym. Czemu zatem ma służyć ten tekst? Refleksji nad samym sobą (nade mną, ale i nad Tobą, Drogi Czytelniku). Refleksji nad tym, czym dla mnie dzisiaj jest Eucharystia, Chrzest, Kościół, Chrystus, Bóg. A czym może być? Może być, i zapewne dla niektórych jest zwyczajnym zlepkiem gestów, rytów, słów, nie do końca zrozumiałej nauki. Powstaje jednak pytanie zasadnicze – jaki w tym jest wpływ tych, którzy uważają się za wierzących i praktykujących? Czy naprawdę nie stanowi to swoistej formy naczynia połączonego? Dawno minęły już czasy, kiedy ludzie w codziennych rozmowach dociekali przymiotów Boga, wykłócali się o dogmaty, burzyli fałszywe obrazy Najwyższego Bytu. Dawno minęły.... - to prawda, ale czy to znaczy, że Bóg już dzisiaj nie zadziwia, czy nie może zaskoczyć żyjącego współcześnie człowieka? Jeśli są ludzie, którzy nie wierzą nie tylko w Chrystusa, ale nawet w Boga, to czy nie jest to punktem do mojego osobistego rachunku sumienia? Czy ja nie jestem winny temu, że ktoś mieszkający obok szuka Dobra, Piękna, Miłości tam, gdzie ich nie ma, albo ostatecznie uznaje, że one nie istnieją? Chrześcijaństwo opiera się na Ewangelii, na Dobrej, Radosnej Nowinie o tym, że Bóg mnie kocha i daje mi nowe życie. Eucharystia to znaczy Dziękczynienie. Pozostaje mi tylko za ks. Pawlukiewiczem zapytać, czy można by dojść do takiej etymologii patrząc na twarze tych, którzy w Niej uczestniczą? A nawrócenie? Nie wiem czy ktoś kiedykolwiek w moim życiu powiedział mi, że ta rzeczywistość nie łączy się ze smutkiem, ale z nieogarnionymi pokładami radości i szczęścia, które płyną z odkrycia nowego życia w Bogu. Nawróć się, to znaczy powróć na właściwą drogę. Czy ten kto znajduje właściwą drogę może się z tego smucić??? Jeśli zaś znalazł dobrą Drogę do Celu, to czy może mówić o tym innym, ukrywając swoją radość?


Istnieje jednak niebezpieczeństwo, że gdzieś nam uleci sens tych najprostszych, ale i najważniejszych słów. Oczywiście pociąga to za sobą utratę rozumienia rzeczywistości, które za nimi stoją. Z drugiej jednak strony, chrześcijaństwo może stać się pewnym uspokajającym pzyzwyczajeniem, formą aktywności na polu towarzyskim. Kiedy o tym myślę przychodzi mi na myśl fragment Ewangelii wg św. Marka o uciszeniu burzy na jeziorze przez Chrystusa (Mk 4, 35 – 41). „On spał w tyle łodzi na wezgłowiu” (Mk 4, 38) Czy to jest obraz mojej wiary, mojej relacji do Jezusa? Czy na tyle przyzwyczaiłem się do Niego, do Jego obecności, nauki, do Jego słów, że aż pozwoliłem Mu zasnąć? Czy nie uśpiłem zmysłu wiary w moim życiu, nie zamydliłem wizerunku Wszechmocnego Boga, słodkim Jezuskiem, czy Bozią? Czy łodzią mojej egzystencji muszą miotać fale życiowych truności, cierpień i porażek, abym zaczął zadawać sobie pytanie – Kim właściwe On jest? (por. Mk 4, 41) A może żyję jeszcze sytuacją z Góry Przemienienia? (Mk 9, 2 - 13) Może, z braku odwagi i wygodnictwa, chcę zamknąć Jezusa, Eliasza i Mojżesza w osobnych namiotach, niczym w hermetycznych bunkrach, a najlepiej jeszcze zostawić ich (oczywiście osobno) tylko dla siebie jako tabletki przeciwbólowe. Prawo na ból głowy, Prorocy na bezsenność, a Chrystus – gdyby poprzednie już nie skutkowały. Przed użyciem zapoznaj się z receptą, lub skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą...

Pisząc te słowa mam przed oczyma horyzont Wielkiego Postu. Fioletowy ornat, Droga Krzyżowa, Gorzkie Żale, niedzielna Eucharystia bez „Gloria” i oficjum Liturgii Godzin bez hymnu „Te Deum”. Czy to już zmierzch ery chrześcijańskiej, czy to co przez wieki zadziwiało tak wielu ludzi może stać się już tylko pięknym sentymentem, przyzwyczajeniem, wspomnieniem zamiast uobecnienia? Czy to możliwe? Czy to może moja wina? Przecież ja tak bardzo chciałbym krzyczeć jak ojciec młodego opętanego chłopaka: „Wierzę, zaradź memu niedowiarstwu” (por. Mk 9, 24). Wierzę, ale moja wiara potrzebuje wzmocnienia, pomocy lekarza lub farmaceuty ducha...

I może właśnie takim Lekarzem lub Farmaceutą jest Ten, który mówi z obłoku, a Jego Słowa są receptą na prawdziwie chrześcijańskie życie: To jest mój Syn Umiłowany, Jego słuchajcie! On jest Twoim jedynym lekarstwem, słyszysz? On, ten sam, skryty w postaci chleba i wina na ołtarzach całego świata, bez żadnych narodowych odpowiedników, jedyny w pełni refundowany, a nawet darmowy. Tylko nie połykaj Go bezmyślnie, nie przyzwyczajaj się do Niego, aby Ci nie spowszedniał. Ale też nie pozbawiaj się Go tak bezrefleksyjnie i z premedytacją i nie wyrzucaj zbyt pochopnie z domowej apteczki. Aha, i nie próbuj na okres Postu się Go pozbawiać w ramach umartwienia. On jest potrzebny. Tylko On.