Z legend Chrystusowych

Selma Lagerlöf

publikacja 29.12.2004 12:09

To, co pasterz zobaczył, my także możemy widzieć, ponieważ aniołowie wzlatują pod niebiosa w każdą noc Bożego Narodzenia. Musimy ich tylko rozpoznać.

• Widzenie cesarza
• Studnia mędrców
• Dzieciątko betlejemskie
• Ucieczka do Egiptu
• W Nazarecie
• W świątyni

Widzenie cesarza


Działo się to w czasie, gdy August był cesarzem w Rzymie, a Herod królem w Jerozolimie.

I oto pewnego razu wielka i święta noc zapadła nad ziemią. Była to najciemniejsza noc, jaką kiedykolwiek dotąd widziano; zdawało się, że cała ziemia znalazła się w mrocznym lochu. Nie sposób było odróżnić wodę od lądu, groziło zabłądzenie na najlepiej znanej drodze. Nie mogło być inaczej, skoro z nieba nie dochodził nawet promyk światła. Wszystkie gwiazdy zostały w domu, a przyjazny księżyc odwrócił swoją twarz.

Równie głębokie jak ciemność było milczenie i cisza. Rzeki stanęły w biegu, nie poruszał się wiatr, nawet liście osiki przestały drżeć. Jeśli się poszło ku morzu, można było zobaczyć, że fala nie uderza już o brzeg, a na pustyni piasek nawet nie chrzęścił pod stopami. Wszystko skamieniało i trwało w bezruchu, by nie zakłócać świętej nocy. Trawa nie odważyła się róść, rosa padać, a kwiaty nie ośmielały się wydzielać słodkiej woni.

Tej nocy nie polowały drapieżne zwierzęta, węże nie kąsały, nie szczekały psy. A co było jeszcze wspanialsze: żadna rzecz martwa nie chciała zakłócić świętości tej nocy, dając się użyć w złym celu. Żaden wytrych nie byłby otworzył zamku, żaden nóż nie był w stanie utoczyć krwi.

Tej właśnie nocy w Rzymie niewielka grupa ludzi wyszła z komnat cesarza na Palatynie i udała się przez Forum w górę na Kapitol. Poprzedniego dnia zapytali senatorowie cesarza, czy ma coś przeciw temu, aby wznieśli dla niego świątynię na świętej górze Rzymu. Ale August nie od razu dał swoje przyzwolenie. Nie wiedział, czy bogowie spojrzeliby życzliwie na jego świątynię u boku ich świątyń, odpowiedział więc, że wpierw chciałby przez nocną ofiarę wybadać wolę nieśmiertelnych w tej sprawie. To on właśnie w towarzystwie kilku zaufanych szedł, aby dopełnić tej ofiary.

Augusta niesiono w lektyce, ponieważ był już stary i męczyły go wysokie schody Kapitolu. Sam trzymał klatkę z gołębiami, które miał złożyć w ofierze. W jego orszaku nie było ani kapłanów, ani żołnierzy, ani senatorów, jedynie najbliżsi przyjaciele. Przed nim niesiono pochodnie, jakby torując drogę w ciemnościach nocy, a za nim szli niewolnicy, niosąc trójnożny ołtarz, węgiel, noże, święty ogień i wszystko, co jest potrzebne do złożenia ofiary.

Podczas drogi cesarz rozmawiał żywo ze swoimi zaufanymi i dlatego nikt z nich nie zwrócił uwagi na nieskończone milczenie i ciszę nocy. Dopiero kiedy wspięli się na najwyższą część Kapitolu, na miejsce przeznaczone pod nową świątynię, stało się dla nich jasne, że zanosi się na coś niezwykłego.

Nie mogła to być noc jak wszystkie inne, gdyż w górze na krawędzi skały zobaczyli jakąś bardzo dziwną postać. Sądzili najpierw, że to jest stary powykręcany pień drzewa oliwnego, potem, że to prastary posąg z świątyni Jowisza wywędrował na skałę, w końcu okazało się, że to nie może być nic innego jak stara Sybilla.

Więcej na następnej stronie

Czegoś tak starego, tak spalonego wiatrem i tak olbrzymiego nie widzieli nigdy. Ta stara kobieta była przerażająca. Gdyby nie było cesarza, uciekliby wszyscy do domów, do swoich łóżek.

- To ona - szeptali jedni do drugich - ona, która ma tyle lat, ile ziaren piasku na jej ojczystym wybrzeżu. Dlaczego wyszła ze swej kryjówki właśnie tej nocy? Co zwiastuje cesarzowi i państwu, ona, która pisze swe przepowiednie na liściach drzew i wie, że wiatr zaniesie słowa wyroczni do tego, komu jest przeznaczona?

Byli tak przerażeni, że gdyby Sybilla zrobiła bodaj jeden ruch, rzuciliby się wszyscy na kolana z czołem ku ziemi. Ale ona tkwiła nieporuszona, jakby bez życia. Przycupnięta na najwyższej krawędzi skały, przysłaniając ręką oczy, wpatrywała się w ciemność nocy. Siedziała tam, jakby wyszła na wzgórze, aby lepiej zobaczyć coś, co zdarzyło się hen, daleko. Ze też ona mogła coś widzieć wśród takiej nocy!

W tej samej chwili cesarz i jego orszak zauważyli, jak głęboka panowała ciemność. Nikt z nich nie mógł widzieć nic przed sobą na długość ramienia. I jaki spokój, jaka cisza! Ani razu nie usłyszeli nawet głuchego pomruku Tybru. Lecz powietrze jakby chciało ich zadusić, zimny pot oblewał im czoła, a ręce były sztywne i bezsilne. Czuli, że stanie się nagle coś strasznego.

Nikt jednak nie chciał pokazać po sobie, że się boi, wszyscy mówili do cesarza, że to dobry omen: cała natura wstrzymała oddech, żeby pozdrowić nowego boga.

Wzywali cesarza Augusta, aby się spieszył z ofiarą, mówili, że stara Sybilla wyszła ze swej nory z pewnością po to, aby się pokłonić bóstwu opiekuńczemu cesarza.

Ale naprawdę to stara Sybilla tak była zajęta jakimś widzeniem, że nie wiedziała w ogóle o przybyciu Augusta na Kapitol. Przeniosła się duchem w daleki kraj i tam zdawało jej się, że wędruje przez wielką równinę. W ciemności potykała się ciągle o coś jakby kępy traw. Schyliła się i macała rękami. Nie, to nie były kępy, lecz owce. Wędrowała wśród wielkich stad śpiących owiec.

Teraz zwróciła uwagę na jakieś pasterskie ognisko. Paliło się na środku pola, usiłowała dojść do niego. Pasterze spali przy ogniu, u boku mieli długie, ostro zakończone laski, którymi zwykle bronili trzody przed dzikimi zwierzętami. Czy jednak te małe zwierzęta z błyszczącymi oczami i włochatymi ogonami, które się skradały do ognia, nie są szakalami? A przecież pasterze nie ciskają w nich oszczepami, psy śpią dalej, owce nie uciekają, a dzikie zwierzęta kładą się spokojnie do odpoczynku obok ludzi.

To widziała Sybilla, ale nie wiedziała nic o tym, co się działo za nią na szczycie wzgórza. Nie wiedziała, że tam wzniesiono ołtarz, rozżarzono węgle, rozsypano wonne zioła i że cesarz wyjął z klatki jednego gołębia, aby go złożyć w ofierze. Ale ręce miał tak zdrętwiałe, że nie mógł utrzymać ptaka. Jednym uderzeniem skrzydła gołąb uwolnił się i zniknął w górze, w ciemnościach nocy.

Gdy to się stało, dworzanie oglądnęli się nieufnie na starą Sybillę. Uważali, że to ona wywołała nieszczęście.

Więcej na następnej stronie

Czyż mogli wiedzieć, że Sybilla ciągle jeszcze jakby stała przy pasterskim ognisku, przysłuchując się teraz słabemu dźwiękowi, który drżeniem napełniał śmiertelną cichość nocy. Słyszała go chwilę, zanim zauważyła, że nie pochodził on z ziemi, lecz z nieba.

W końcu podniosła głowę i wtedy zobaczyła jasne, świetliste postacie płynące w górze, w ciemności. Były to niewielkie grupy aniołów, którzy śpiewając wdzięcznie i jakby szukając czegoś przelatywali tam i na powrót nad szeroką równiną.

Podczas gdy Sybilla przysłuchiwała się anielskim pieniom, cesarz przygotowywał się do złożenia nowej ofiary. Umył ręce, oczyścił ołtarz i wziął drugiego gołąbka. Ale choć teraz starał się jak najbardziej, aby go utrzymać, gładkie ciało gołębia wyśliznęło mu się z ręki i ptak wzbił się w górę w nieprzeniknioną noc.

Przeraził się cesarz. Padł na kolana przed pustym ołtarzem, modląc się do swego geniusza. Wołał do niego o siłę do odwrócenia nieszczęść, które zdawała się zapowiadać ta noc.

Tego wszystkiego zupełnie nie słyszała Sybilla. Słuchała całą duszą anielskich pieni, które brzmiały coraz donośniej. W końcu stały się tak potężne, że obudziły pasterzy. Podnieśli się i wsparci na łokciach patrzyli na błyszczące gromady srebrzystych aniołów poruszające się tam, w górze, w mroku, niby ptaki przelotne, długim, powiewnym szeregiem. Jedni mieli lutnie i skrzypce w rękach, inni cytry i harfy, a ich śpiew brzmiał tak wesoło jak śmiech dziecka i tak beztrosko jak trele skowronka. Słysząc to, pasterze zerwali się, by iść do miasta, gdzie były ich domy, i by tam opowiadać o cudzie.

Wspinali się wąską, krętą ścieżką, a stara Sybilla szła za nimi. Naraz stało się jasno tam wysoko na szczycie góry. Zapaliła się nad nim wielka jasna gwiazda, a miasto na wierzchołku góry zalśniło w jej świetle jak srebro. Wszystkie błądzące chóry anielskie pospieszyły tam z radosnym okrzykiem, a pasterze przyspieszyli kroku, tak że prawie biegli. Doszedłszy do miasta ujrzeli, że aniołowe zebrali się nad niską stajnią w pobliżu miejskiej bramy. Była to nędzna szopa z dachem ze słomy, a tylną jej ścianę stanowiła goła skała. Nad nią to stała gwiazda i tam gromadziło się coraz więcej i więcej aniołów. Niektórzy siadali na słomianej strzesze albo spuszczali się na stromą skałę za szopą, drudzy na łopoczących skrzydłach unosili się ponad nią. Wysoko, wysoko w górę rozjaśniał powietrze blask anielskich skrzydeł.

W tej samej chwili, w której gwiazda zapaliła się nad górskim miastem, przebudziła się cała natura i ludzie stojący na szczycie Kapitolu nie mogli tego nie zauważyć. Poczuli, że w powietrzu powiał rześki, ale pieszczotliwy wiatr, że rozkoszne wonie rozchodzą się dokoła. Zaszumiały drzewa, Tybr zaszemrał, zabłysły gwiazdy, a księżyc wyszedłszy nagle na niebo oświetlił świat, Z obłoku zaś zleciały dwa gołąbki i usiadły na ramionach cesarza.

Gdy się ten cud dokonał, podniósł się cesarz pełen dumy i radości, a jego przyjaciele i niewolnicy padli na kolana.

Ave Caesar! - zawołali. - Twój geniusz dał ci odpowiedź! Ty jesteś bogiem, którego należy czcić na wyniosłości Kapitolu!

A w zachwyceniu tak donośnie oddawali hołd cesarzowi, że aż dosłyszała to stara Sybilla. Ocknęła się z zadumy, wstała ze swego miejsca na krawędzi skały i weszła między ludzi. Zdało się, że ciemna chmura wyszła z czeluści i opadła na wzgórze. Przerażająca była w swojej starości. Postrzępione włosy zwisały wokół głowy w rzadkich kosmykach, stawy miała zgrubiałe, ciało okrywała pociemniała skóra, twarda jak kora drzewna i pokryta zmarszczkami.

Więcej na następnej stronie

Mimo to posuwała się ku cesarzowi potężna i pełna godności. Jedną ręką chwyciła go za przegub ręki, drugą wskazała hen, na daleki Wschód.

- Patrz! - rozkazała mu, a cesarz wzniósł w górę oczy. Otwarła się przestrzeń przed jego spojrzeniem i wzrok pobiegł na daleki Wschód. Zobaczył lichą stajnię pod stromą, skalną ścianą, a w otwartych drzwiach klęczących pasterzy. Wewnątrz stajni ujrzał młodą matkę na kolanach przed małym dzieckiem leżącym na podłodze, na snopku słomy.

Palec ogromnej, kościstej Sybilli wskazywał tam właśnie, na to biedne dziecko.

- Ave Caesar! - powiedziała Sybilla szyderczo.- Tam jest Bóg, którego będą czcić na szczycie Kapitolu!

August cofnął się przed nią jak przed obłąkaną.

Ale w Sybillę wstąpiła moc wieszcza. Przymglone oczy zapłonęły, ręce wyciągnęła ku niebu, głos się zmienił, jakby to nie był jej własny; taki miał dźwięk, taką siłę, że dało się go słyszeć po całym świecie. I jakby czytając w górze między gwiazdami, wymówiła słowa:

- „Odnowiciela świata czcić będą na Kapitolu.
Chrystusa czy Antychrysta, lecz nie ułomnego człowieka.”

To powiedziawszy, przeszła między porażonymi strachem mężami i schodząc powoli w dół wzgórza, zniknęła.

Następnego zaś dnia August zakazał surowo ludowi wznoszenia mu świątyni na Kapitolu. Zbudował tam natomiast świątynię dla nowo narodzonej Bożej Dzieciny i nazwał ją „Ołtarzem nieba”- Ara coeli.

Więcej na następnej stronie

Studnia mędrców


Szła susza przez starą ziemię judzką, z zapadłymi oczami, nieubłagana, po zeschłych ostach szła i zżółkłej trawie.

Było lato. Słońce świeciło na nieocienione grzbiety gór, najlżejszy powiew wiatru wzbijał gęste chmury wapiennego pyłu ze spopielałej ziemi, stada gromadziły się w dolinach nad wyschłymi potokami.

Chodziła susza na wszystkie strony i badała zapasy wody. Przywędrowała aż do stawów Salomona i westchnęła, ujrzawszy, że jeszcze mnóstwo wody znajduje się między skalistymi brzegami. Stamtąd zeszła niżej do słynnej studni Dawida w pobliżu Betlejem, ale nawet tu znalazła wodę. Potem powlokła się ociężałym krokiem ku wielkiemu traktowi, który wiódł z Betlejem do Jerozolimy.

Gdy uszła już prawie pół drogi, zobaczyła studnię Mędrców, położoną tuż na skraju gościńca. Spostrzegła natychmiast, że ta bliska już jest wyschnięcia. Usadowiła się na obramowaniu studni, które stanowił jeden ogromny, wydrążony kamień, i spojrzała w głąb. Lśniące zwierciadło wody, znajdujące się zwykle w pobliżu otworu, opadło zupełnie, a błoto i muł z dna zmąciły i zanieczyściły wodę.

Studnia, ujrzawszy spalone oblicze suszy odbite w zmąconym zwierciadle, zapluskała z przestrachem.

- Ciekawam, kiedy będzie z tobą koniec? - powiedziała susza. - Chyba tam w głębi nie znajdziesz już żadnej żyły wodnej, która by ci dała nowe życie. A o deszczu, chwalić Boga, nie ma co mówić wcześniej niż za jakie dwa, trzy miesiące.

- Możesz być spokojna - westchnęła studnia. -Nic mi już nie pomoże. Na to trzeba by źródła co najmniej z raju.

- Nie opuszczę cię więc, aż wszystko to się skończy - powiedziała susza. Widziała, że starej studni niewiele już trzeba, i chciała nasycić oczy widokiem jej powolnego umierania, kropla po kropli.

Rozsiadła się z zadowoleniem na ocembrowaniu i cieszyła się, słysząc, jak studnia wzdycha tam w głębi. Miała też wielką uciechę, widząc, jak spragnieni wędrowcy przychodzili do studni, spuszczali wiadro i wyciągali je z odrobina zamulonej wody na dnie.

Tak przeszedł dzień cały, a gdy zmrok zapadł, susza zajrzała znowu do studni. Na dole połyskiwała jeszcze resztka wody.

- Zostanę tu na noc! - wykrzyknęła. - Nie spiesz się! Gdy zrobi się na tyle jasno, że będę mogła zajrzeć znowu do ciebie, z pewnością będzie już po wszystkim.

I skuliła się na daszku studni, gdy tymczasem nad ziemią judzką zapadła upalna noc, jeszcze straszniejsza i bardziej męcząca niż dzień. Psy i szakale wyły bez ustanku. Odpowiadały im z rozgrzanych sta-jen spragnione krowy i osły. Gdy na chwilę zrywał się wiatr, nie przynosił ochłody, był gorący i duszny jak ciężkie dyszenie śpiącego potwora.

Gwiazdy za to jaśniały najczystszym blaskiem, a świecący sierp miesiąca rozpościerał zielonobłękitną poświatę nad szarymi wzgórzami. W tym świetle ujrzała susza wielką karawanę nadciągającą ku wzgórzu, na którym położona była studnia Mędrców.

Susza usiadła i zaczęła się przyglądać długiemu pochodowi i na nowo ucieszyła się myślą, że oto ci wszyscy spragnieni, idący do studni nie znajdą w niej ani kropli, która by ich orzeźwiła. Szło takie mnóstwo zwierząt i prowadzących je ludzi, że potrafiliby wyczerpać studnię, nawet gdyby była pełna po brzegi. Nagle zaczęło jej się zdawać, że jest coś dziwnego, coś widmowego w tej karawanie ciągnącej nocą. Wszystkie wielbłądy ukazywały się najpierw na wzgórzu, które widniało na horyzoncie. Było to tak, jakby przychodziły prosto z nieba. Wydawały się większe niż zwykle i jakoś zbyt łatwo niosły ogromne ciężary, którymi były objuczone.

Ale mogły to być tylko prawdziwe wielbłądy, widziała je przecież całkiem wyraźnie. Mogła nawet rozpoznać idące na przedzie trzy dromadery z połyskującą sierścią, w bogatej uprzęży, z wyściełanymi siodłami zdobnymi frędzlą, dosiadane przez pięknych, znakomitych jeźdźców.

Cały orszak zatrzymał się u studni, dromadery trzykrotnie zgięły kolana i położyły się na ziemi, a jeźdźcy zsiedli z nich. Wielbłądy juczne stawały w miejscu i wciąż ich przybywało, zdawały się tworzyć nieprzerwany szereg długich szyi, garbów i dziwnie sterczących tobołów.

Więcej na następnej stronie

Trzej jeźdźcy podeszli zaraz do suszy i pozdrowili ją, przykładając rękę do czoła i piersi. Widziała, że nosili olśniewająco białe szaty i ogromne turbany, do których górnego brzegu przyczepiona była jasna świetlista gwiazda, tak błyszcząca, jakby ją zdjęto wprost z nieba.

- Przychodzimy z odległego kraju - rzekł jeden z przybyszów. - Prosimy cię, powiedz nam, czy to jest rzeczywiście studnia Mędrców?

- Dziś jeszcze się tak nazywa - powiedziała susza - lecz jutro już jej nie będzie. Ona umrze tej nocy.
- To zrozumiałe, jeżeli ty tu jesteś - rzekł przybysz. - Ale czy to nie jest jedna z owych świętych studzien, które nigdy nie wysychają? Skądżeby wzięła swoje imię?

- Wiem, że jest święta - powiedziała susza -ale cóż jej to pomoże? Trzej mędrcy są w raju.

Trzej podróżni spojrzeli po sobie.

- Czy znasz naprawdę historię tej starej studni?- zapytali.

- Znam historię wszystkich studzien i źródeł, i potoków, i rzek - odparła z dumą.

- Zróbże nam tę przyjemność i opowiedz ją -prosili przybysze. Usiedli dokoła tej starej nieprzyjaciółki wszystkiego, co wzrasta, i zaczęli słuchać.

Susza odchrząknęła, wdrapała się na ocembrowanie, jak bajarz na swe wysokie krzesło, i zaczęła opowiadanie.

- W mieście Gabes w Medii, leżącym tuż na skraju pustyni, a stąd będącym dla mnie nieraz miłym schronieniem, żyło przed wielu laty trzech mężów sławnych ze swej mądrości. Byli też oni bardzo biedni, co było tym dziwniejsze, że miasto Gabes miało w wielkiej czci wszelką wiedzę i sowicie ją nagradzało. Lecz tym mężom nie mogło się dziać inaczej, albowiem jeden z nich był niezmiernie stary, drugi dotknięty był trądem, a trzeci był czarnym Murzynem z grubymi wargami. Ludzie uważali, że pierwszy jest za stary, aby mógł ich czegokolwiek nauczyć, drugiego unikali z obawy przed zarażeniem, a trzeciego nie chcieli słuchać, nie wierzyli bowiem, aby z Etiopii mogło wyjść kiedykolwiek coś mądrego.

Trzej mędrcy trzymali się razem we wspólnej niedoli. We dnie żebrali u wrót tej samej świątyni, a w nocy spali na tym samym dachu. W ten sposób mieli przynajmniej możność skrócenia sobie czasu przez wspólne rozważanie wszystkiego, co uważali za dziwne u ludzi i u rzeczy.

Którejś nocy, gdy tak spali obok siebie na dachu obrośniętym czerwonym odurzającym makiem, ocknął się najstarszy z nich i skoro tylko rozejrzał się do koła, obudził dwóch pozostałych.

„Dzięki niech będą naszemu bóstwu, które nas zmusza do spania pod gołym niebem - powiedział do nich. - Obudźcie się i podnieście wasz wzrok ku niebu.”

A była to - mówiła susza nieco łagodniejszym tonem - noc, której nie zapomni nikt z tych, co ją widzieli. Powietrze było tak jasne, że niebo, które zazwyczaj podobne jest do stałego sklepienia, wydawało się przezroczystą głębią, wypełnioną falami jak morze. Światło falowało w górę i w dół, a gwiazdy zdawały się płynąć na różnych głębokościach, jedne wewnątrz świetlanych fal, inne na ich powierzchni.

Więcej na następnej stronie

W najodleglejszej dali ujrzeli trzej mężowie jakąś ciemną plamę. Ta plama szła teraz przez przestrzeń jak piłka i gdy już była bardzo blisko, poczęła się rozświetlać jak róża (gdzie tam róży do niej!), gdy się rozwija z pąka. Stawała się coraz większa, ciemna powłoka rozrywała się na niej stopniowo i wytrysło z niej światło, tworząc dokoła cztery jasne płatki. Wreszcie, gdy się zbliżyła na odległość najbliższej gwiazdy, zatrzymała się. Gdy ciemność ustąpiła już zupełnie, rozwijać się zaczęło listek po listku różane światło, aż zajaśniało niby nowa gwiazda między gwiazdami.

Gdy biedni mężowie ujrzeli do zjawisko, powiedziała im mądrość, że w tej chwili narodził się na ziemi potężny król, którego moc przewyższy moc Cyrusa i Aleksandra. Powiedzieli więc do siebie: „Chodźmy do ojca i matki nowo narodzonego i powiedzmy im, cośmy widzieli! Może nagrodzą nas kiesą pieniędzy albo naramiennikiem ze złota.”

Ujęli swoje podróżne laski i udali się w drogę. Minęli miasto, wyszli z bramy miejskiej i tu zawahali się na chwilę, rozpostarła się bowiem przed nimi wielka, spalona słońcem pustynia, która odstrasza ludzi. Wtedy ujrzeli, że nowa gwiazda rzuca na piasek pustyni wąską smugę światła i pokrzepieni na duchu powędrowali naprzód, gwiazdę mając za przewodnika.

Szli całą noc przez bezbrzeżne morze piasku, a w czasie drogi rozmawiali stale o nowo narodzonym królu, którego znajdą uśpionego w kołysce ze złota lub bawiącego się drogimi kamieniami. Skracali sobie długie godziny nocy opowiadaniem o tym, jak to staną przed jego ojcem, królem, i jego matką, królową, i powiedzą im, że niebo zwiastuje ich synowi silę i moc, piękność i szczęście, większe niż Salomona.

Pysznili się tym, że Bóg ich wybrał, aby ujrzeli gwiazdę. Uważali, że rodzice nowo narodzonego powinni im dać w nagrodę nie mniej niż dwadzieścia sakiewek złota, może nawet dadzą im tyle, że już więcej nie poczują biedy.

A ja - mówiła susza - czyhałam na nich na pustyni jak lew. Chciałam się rzucić na wędrowców całą męczarnią pragnienia, ale mi uszli. Gwiazda wiodła ich całą noc, a nad ranem, gdy niebo się rozjaśniło i inne gwiazdy zbladły, ta jedna nie przestawała świecić nad pustynią, aż ich zawiodła do oazy, gdzie znaleźli źródło i owocodajne drzewa. Odpoczywali tam cały dzień i dopiero z nastaniem nocy, gdy znowu zobaczyli gwiezdny promień wytyczający szlak na piasku pustyni, ruszyli dalej.

Po ludzku sądząc - ciągnęła dalej susza - była to przyjemna wędrówka. Gwiazda wiodła ich tak, że nie czuli pragnienia ani głodu, że omijali kolące osty i głębokie lotne piaski, chroniła ich przed ostrym blaskiem słońca i upalnymi wichrami pustyni. Trzej mędrcy mówili między sobą stale: „Bóg nas strzeże i błogosławi naszej wędrówce. Jesteśmy jego wysłannikami”.

Ale powoli zyskiwałam nad nimi władzę •- ciągnęła susza. - Serca tych gwiezdnych wędrowców zmieniły się w taką suchą pustynię, jak ta, przez którą wędrowali. Napełniła je bezpłodna duma i spustoszyła chciwość.

Jesteśmy wysłannikami Boga - powtarzali trzej mędrcy. - Rodzice nowo narodzonego nie wynagrodzą nas za hojnie, jeśli nam ofiarują karawanę naładowaną złotem.”

W końcu przez słynne wody Jordanu przeprowadziła ich gwiazda w górę, między wzgórza Judei. Jednej nocy zatrzymała się nad miasteczkiem Betlejem, które leżało na skalistym wzgórzu, błyszcząc na de zieleni drzew oliwnych.

Trzej mędrcy rozglądali się dokoła w nadziei, że ujrzą jakiś zamek, wieżę obronną, mury lub coś takiego, co by oznaczało stolicę królewską, ale nic podobnego nie zobaczyli. Co gorsza, światło gwiazdy nie prowadziło ich bynajmniej do miasta, lecz zatrzymało się przy jakiejś grocie na skraju drogi. Łagodne światło wśliznęło się przez otwór do wnętrza i ukazało trzem mędrcom małą dziecinę, którą matka kołysała do snu, tuląc na łonie.

Więcej na następnej stronie

Chociaż mędrcy widzieli, że światło gwiazdy otacza głowę dziecka jak korona, zostali jednak przed grotą, nie weszli, by przepowiedzieć maleńkiemu cześć i królowanie. Zawrócili, nie zdradzając swojej obecności i uchodząc od dziecka, zaszli znowu na wzgórze.

„Czyżbyśmy się wybrali do żebraków, nędznych i biednych jak my sami? - mówili. - Czyżby Bóg nas tu powiódł, byśmy zadrwili z syna pasterza, przepowiadając mu chwałę? To dziecko nie dojdzie do niczego więcej niż do pilnowania stada tu w dolinach.”

Susza przerwała i pokiwała potakująco głową swym słuchaczom. „Nie mam racji?” - zdawała się mówić.

- Można znaleźć coś, co jest bardziej suche niż pustynia, ale nie masz nic bardziej oschłego nad serce ludzkie. Trzej mędrcy nie uszli jeszcze daleko, gdy spostrzegli, że zabłądzili, bo nie idą już za gwiazdą -opowiadała dalej. - Podnieśli wzrok w górę, żeby ją odnaleźć, ale gwiazda, za którą tu przybyli ze Wschodu, zniknęła z nieba.

Trzej przybysze poruszyli się gwałtownie, ich twarze wyrażały wielkie cierpienie.

- To, co się teraz stało - ciągnęła dalej opowiadająca - należałoby według ludzkich sądów uznać za rzecz pocieszającą. To jest pewne, że gdy trzej mężowie nie ujrzeli już nad sobą gwiazdy, zrozumieli od razu, że zgrzeszyli przeciw Bogu. I stało się z nimi -mówiła wzdrygając się susza - jak z ziemią na jesieni, gdy zaczynają się długotrwałe deszcze. Drżeli z przerażenia jak przed błyskawicą i piorunem, ich serce zmiękło, a pokora zaczęła kiełkować w ich umysłach jak młoda trawa.

Trzy dni i trzy noce błądzili dokoła, szukając Dziecięcia, któremu mieli złożyć pokłon. Ale gwiazda nie pojawiła się więcej przed nimi. Błąkali się coraz bardziej i ogarniał ich coraz większy smutek i rozpacz. Trzeciej nocy przybyli do studni, aby się napić wody. Wtedy Bóg odpuścił im grzech, bo kiedy się schylili nad wodą, ujrzeli w jej zwierciadle odbicie gwiazdy, która ich przywiodła ze Wschodu.

Ujrzeli ją też zaraz na niebie. I zaprowadziła ich ona z powrotem do groty w Betlejem. Padli na kolana przed Dzieciątkiem i rzekli: „Przynosimy ci czary- ze złota z wonnościami i kosztowną mirrą. Będziesz największym królem, jaki żył na ziemi od jej stworzenia do końca świata". Wtedy położyło Dzieciątko swą rączkę na ich schylonych głowach, a kiedy się podnieśli, ujrzeli, że zostali obdarowani tak, jak żaden król ich nie mógł obdarować. Bo oto stary żebrak stał się młody, trędowaty ozdrawiał, a Murzyn przemienił się w dorodnego białego człowieka. Powiadają, że tak pełni byli wspaniałości, iż po powrocie każdy z nich został królem w swoim kraju.

Susza przerwała swoje opowiadanie, a trzej przybysze zaczęli ją chwalić.

- Dobrze opowiadałaś - powiedzieli.

- Lecz to mnie dziwi - powiedział jeden z nich- że trzej mędrcy nic nie zrobili dla tej studni, która im pokazała gwiazdę. Czyżby zapomnieli o wyświadczonym dobrodziejstwie?

- Czyż właśnie ta studnia nie powinna trwać wieki - odezwał się drugi - aby przypominać, że szczęście stracone na wyniosłościach pychy można odnaleźć w głębokości pokory?

- Czyżby zmarli gorsi byli od żyjących? – rzekł trzeci. - Czy u tych, co żyją w raju, ginie wdzięczność?

W chwili gdy to powiedzieli, susza zerwała się z miejsca z krzykiem. Poznała teraz przybyszów, zrozumiała, kim byli wędrowcy. Porwała się do ucieczki jak szalona. Nie chciała widzieć, jak trzej mędrcy przywołali swoje sługi i skierowali ku studni wielbłądy objuczone workami, i napełnili biedną, umierającą studnię wodą, którą przynieśli z raju.

Tekst pochodzi z książki "Legendy Chrystusowe"

Dzieciątko betlejemskie


Przed bramą miejską w Betlejem stał na warcie żołnierz rzymski. Miał na sobie pancerz i hełm, krótki miecz u boku, a w ręce trzymał długą włócznię. Cały dzień stał niemal nieporuszony, można było naprawdę sądzić, że jest wykuty z żelaza. Mieszkańcy miasta wychodzili i wchodzili przez bramę, żebracy sadowili się w cieniu jej sklepienia, sprzedawcy owoców i handlarze wina stawiali swoje kosze i naczynia na ziemi obok żołnierza, ale on nie zadał sobie nawet tyle trudu, żeby odwrócić głowę i popatrzeć na nich.

„Nie ma tu nic godnego uwagi - zdawał się mówić. - Cóż mnie obchodzą ci tutaj, którzy pracują, handlują, spieszą z dzbanami oleju i stągwiami wina? Pokażcie mi armię, która się szykuje przeciw nieprzyjacielowi! Pokażcie wir gorącej walki, gdy oddział jezdnych rzuca się na zastępy pieszych! Pokażcie odważnych, co spieszą ze szturmowymi drabinami, by wedrzeć się na mury obleganego miasta! Nic nie potrafi ucieszyć moich oczu, tylko wojna. Tęsknię do widoku rzymskich orłów błyszczących w słońcu. Tęsknię do grzmotu miedzianych trąb, do błysku broni, do bryzgu czerwonej krwi.”

Na wprost miejskiej bramy rozciągało się wspaniałe pole, całe porosłe liliami. Każdego dnia miał żołnierz wzrok skierowany na to właśnie pole, ale ani na chwilę nie przyszło mu na myśl, żeby podziwiać niezwykłą piękność kwiatów. Spostrzegał czasem, że przechodnie stawali, aby nacieszyć się widokiem lilii, i wtedy dziwił się, że zatrzymują się w drodze dla oglądania czegoś tak mało ważnego. „Ci ludzie nie wiedzą, co jest piękne” - myślał.

A myśląc to, nie widział już przed swymi oczyma zieleniejących pól i wzgórz oliwnych dokoła Betlejem, w marzeniu przenosił się daleko na skwarną pustynię słonecznej Libii. Widział legion żołnierzy długą, prostą linią rozciągający się po żółtym, gładkim piasku. Nigdzie nie było schronienia przed promieniami słońca, nigdzie orzeźwiającego źródła, nigdzie nie widać było krańca pustyni ani kresu wędrówki. Widział żołnierzy wyczerpanych z głodu i pragnienia, idących naprzód chwiejnym krokiem. Widział, jak wywracali się jeden po drugim, powaleni na ziemię palącym słonecznym żarem. Lecz mimo wszystko oddział ciągnął stale naprzód bez wahania, bez cienia myśli o tym, żeby zawieść dowódcę i zawrócić.

„Oto, co jest piękne - myślał żołnierz. - Oto, co warte spojrzenia dzielnego męża.”

Kiedy tak dzień po dniu stał na posterunku na tym samym miejscu, miał najlepszą okazję obserwowania tych ślicznych dzieci, które bawiły się koło niego. Ale z dziećmi było tak jak z kwiatami. Nie rozumiał, po co się trudzić, żeby je oglądać. „Z czego się tu cieszyć? - myślał, widząc, jak ludzie uśmiechali się, patrząc na zabawy dzieci. - Ciekawe, że ktoś potrafi się cieszyć z niczego.”

Pewnego dnia, kiedy jak zwykle stał na swym posterunku przed bramą miasta, ujrzał małego, może trzyletniego chłopca wychodzącego na łąkę dla zabawy. Było to biedne dziecko, odziane w owczą skórę. Bawiło się zupełnie samo. Żołnierz stał i obserwował nowo przybyłego, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Pierwsze, co go zastanowiło, to to, że malec biegał tak lekko po polu, jakby unosił się na wierzchołkach traw. Ale kiedy zaczął się potem bawić, żołnierz zdziwił się jeszcze bardziej.

Więcej na następnej stronie

- Na mój miecz - powiedział w końcu - to dziecko nie bawi się tak jak inne. Czymże ono właściwie się zajmuje?

Dziecko bawiło się zaledwie parę kroków od żołnierza, tak że ten mógł obserwować, co ono robi. Widział, jak wyciągnęło rączkę, żeby schwycić pszczołę, która siedziała na brzegu kwiatu i była tak ciężka od pyłku, że ledwie mogła się wznieść na skrzydłach do lotu. Zobaczył ku swojemu wielkiemu zdumieniu, że pszczoła dała się schwytać, nie usiłując uciec i nie kłując żądłem. Kiedy już chłopiec trzymał pszczołę pewnie w palcach, podbiegł do szczeliny w murze miejskim, gdzie rój pszczół miał swoje mieszkanie, i posadził ją tam. I jak tylko pomógł tej jednej pszczole, pośpieszył, żeby wesprzeć drugą. Cały dzień widział go żołnierz, jak chwyta pszczoły i zanosi je do ich ula.

„Ten chłopczyna jest doprawdy głupszy niż inni, których dotąd widziałem - myślał żołnierz. - Skąd mu to przyszło do głowy, żeby pomagać tym pszczołom, które doskonale umieją radzić sobie bez niego i które w dodatku mogą go ukłuć żądłem? Cóż z takiego będzie za człowiek, jeśli się uchowa?”

Malec przychodził nadal dzień po dniu i bawił się na łące, a żołnierz nie mógł się nadziwić jemu i jego zabawom. „To jest naprawdę zastanawiające - myślał. - Stałem na warcie przy tej bramie pełne trzy lata i aż dotąd nie widziałem niczego, co by tak przykuło moje myśli jak to dziecko.”

Ale dziecko bynajmniej nie radowało żołnierza, przeciwnie, malec przywodził mu na myśl straszną przepowiednię starego żydowskiego proroka. Przepowiadał on mianowicie, że kiedyś zapanuje nad ziemią czas pokoju. Przez okres tysiąca lat nie będzie przelewu krwi, nie będzie wojen, ludzie będą się kochać między sobą jak bracia. Skoro żołnierz pomyślał, że coś tak okropnego mogłoby się naprawdę stać, drżenie przebiegło jego ciało, chwycił mocno oszczep, jakby szukając oparcia.

Teraz, im dłużej patrzał na malca i jego zabawy, tym częściej przychodziło mu na myśl królestwo tysiącletniego pokoju. Naprawdę to nie wierzył, żeby ono mogło już przyjść, ale nie podobało mu się, że musi myśleć o czymś tak odrażającym.

Pewnego dnia, gdy malec bawił się wśród kwiatów na pięknym polu, puściła się nagle z chmur z pluskiem gwałtowna ulewa. Kiedy chłopiec spostrzegł, że wielkie i ciężkie krople chłoszczą delikatne lilie, najwyraźniej zaniepokoił się o swoich pięknych przyjaciół. Podbiegł do największej i najpiękniejszej lilii i przegiął sztywną łodygę, dźwigającą kwiaty, ku ziemi, tak że krople deszczu trafiały teraz w spód kielichów. Zabezpieczywszy tak jeden kwiat, pospieszył do drugiego i w ten sam sposób zgiął mu łodygę, kierując kielichy kwiatów ku ziemi. Zrobił tak z trzecim i czwartym, aż wszystkie kwiaty tej łąki zostały zabezpieczone przed gwałtownym deszczem.

Żołnierz uśmiechnął się do siebie, patrząc na pracę chłopca.

- Obawiam się, że lilie nie będą mu za to wdzięczne - powiedział. - Wszystkie łodygi są oczywiście połamane. Nie można w ten sposób zginać sztywnych roślin.

Ale kiedy ulewa ustała w końcu, zobaczył, że chłopiec biegnie do lilii i podnosi je. I ku nieopisanemu zdumieniu żołnierza dziecko bez najmniejszego trudu wyprostowało sztywne łodygi. Okazało się, że ani jedna z nich nie była złamana ani uszkodzona. Chłopiec chodził od kwiatu do kwiatu, a wszystkie uratowane lilie promieniały wśród łąki pełnym blaskiem.

Więcej na następnej stronie

Na ten widok szczególna złość ogarnęła żołnierza. „Patrzcie no, co za dziecko! - pomyślał. - To nie do wiary, żeby zajmować się takimi niedorzecznościami. Cóż to będzie za mężczyzna z takiego, który nie może znieść widoku zniszczonych lilii? Jak by to było, gdyby tak on musiał iść na wojnę? Co by począł, gdyby mu kazali podłożyć ogień pod dom, w którym są kobiety i dzieci, albo zatopić okręt płynący po wodzie z pełną załogą na pokładzie?”

I znów pomyślał o starej przepowiedni i począł się trwożyć, że oto może naprawdę nadszedł czas, w którym proroctwo się spełni. „Skoro przyszło na świat dziecko takie jak to - pomyślał - to może ten okropny czas jest już całkiem blisko. Pokój zapanuje teraz nad całym światem i już nigdy więcej nie nadejdzie dzień wojny. Odtąd wszyscy ludzie będą podobni do tego dziecka. Będą wzdragać się wyrządzić drugiemu krzywdę, tak, oni nie będą mieli nawet odwagi zabić pszczoły ani zniszczyć kwiatu. Nie będzie już wielkich bohaterskich czynów. Nie będzie się odnosić świetnych zwycięstw i żaden wspaniały triumfator nie wstąpi w zwycięskim pochodzie na Kapitol. Nie będzie nic, za czym mógłby tęsknić dzielny mąż.”

I w żołnierzu, który wciąż miał nadzieję doczekania wkrótce nowej wojny, który wierzył, że przez bohaterskie czyny wzniesie się do potęgi i bogactwa, taki gniew wezbrał na małego trzylatka, że kiedy ten znowu przybiegł, grożąc, wyciągnął oszczep w jego kierunku.

Innego znów dnia mały już nie pszczołom i liliom starał się pomagać, ale wziął się do czegoś takiego, co wydało się żołnierzowi jeszcze bardziej niepotrzebne i niewdzięczne.

Dzień był straszliwie upalny i promienie słońca padające na hełm i pancerz żołnierza rozgrzewały je tak, że zdawało mu się, jakby nosił na sobie ubranie z ognia. Dla przechodniów widoczne było, jak straszliwie cierpiał od tego gorąca. Nabiegłe krwią oczy wychodziły mu na wierzch, a wargi były spierzchnięte. Ale żołnierz, zaprawiony w znoszeniu straszliwych upałów na pustyniach Afryki, uważał to za drobiazg i ani myślał przenieść się ze swojego zwykłego miejsca. Przeciwnie, znajdował przyjemność w pokazywaniu przechodniom, jaki to on mocny i wytrzymały, że nie potrzebuje chować się przed słońcem.

Kiedy tak stał i piekł się prawie żywcem, podszedł do niego nagle mały chłopiec, który zwykle bawił się na polu. Wiedział dobrze, że legionista nie jest bynajmniej jego przyjacielem, i zwykle uważał, żeby przechodzić z daleka od jego oszczepu, lecz teraz przybiegł do niego, przypatrywał mu się długo i dokładnie, a potem biegiem popędził ku drodze. Kiedy po chwili wrócił, obie ręce miał złożone w misę, niosąc w nich w ten sposób parę kropel wody.

„Cóż to dziecko ma za pomysły, żeby biegać i nosić dla mnie wodę? - myślał żołnierz. - Ono naprawdę nie ma rozumu. Czyż rzymski legionista nie potrafi znieść tej odrobiny ciepła? Po co ten chłopak ma latać tam i z powrotem, żeby pomagać takim, co wcale nie potrzebują pomocy. Nie mam najmniejszej ochoty korzystać z jego litości. Chciałbym raczej, aby on i jemu podobni zniknęli z powierzchni ziemi.”

Malec szedł bardzo ostrożnie. Palce rąk miał mocno ściśnięte, żeby nic nie uronić i nie rozlać. Zbliżając się do żołnierza, miał oczy utkwione trwożnie w tę odrobinę wody, którą niósł, więc nie widział, że żołnierz stoi z surowo zmarszczonym czołem i nieprzyjaznym spojrzeniem. Wreszcie stanął tuż przed legionistą i podał mu wodę.

Więcej na następnej stronie

Podczas gdy szedł, jego gęste, jasne loki spadały mu coraz bardziej na czoło i oczy. Ruszał raz po raz głową, żeby odrzucić włosy i móc spojrzeć w górę. Kiedy mu się to w końcu udało i kiedy spostrzegł twardy wyraz twarzy żołnierza, nie przestraszył się, lecz stanął i z czarującym uśmiechem prosił go o wypicie wody, którą przyniósł. Ale żołnierz nie miał wcale ochoty korzystać z dobrodziejstwa dziecka, które uważał za swojego wroga. Nie patrzył w dół, na jego piękną twarzyczkę, stał sztywny i nieporuszony i udawał, że nie rozumie, o co dziecku chodzi.

Chłopiec zdawał się tego nie pojmować, że tamten chce go odprawić. Uśmiechał się nadał z równą ufnością, wzniósł się na czubkach palców i wyciągnął ręce w górę, jak najwyżej potrafił, aby wysokiemu żołnierzowi łatwiej było dosięgnąć wody.

Legionista poczuł się tak dotknięty okazywaniem mu przez dziecko pomocy, że chwycił za oszczep, by zmusić małego do ucieczki.

Ale w tej samej właśnie chwili upał i żar słoneczny z taką gwałtownością zaatakowały żołnierza, że ujrzał latające przed oczyma czerwone płatki i uczuł, jak mózg mu topnieje w głowie. Zląkł się, że słońce go zabije, jeśli natychmiast nie znajdzie w czymś ulgi.

I w strachu przed niebezpieczeństwem, które nad nim zawisło, cisnął oszczep na ziemię, chwycił dziecko w obie ręce, uniósł je w górę i wyssał, jak potrafił, wodę, którą trzymało w dłoniach.

W ten sposób zaledwie parę kropel dostało mu się na język, ale nie potrzeba mu było więcej. Jak tylko poczuł smak wody, miły chłód przejął jego ciało, a hełm i pancerz przestały go palić, przestały ciążyć. Promienie słoneczne straciły swą zabójczą moc. Jego spieczone wargi znowu odwilgły, a czerwone płatki przestały mu tańczyć przed oczyma.

Zanim miał czas to zauważyć, postawił z powrotem dziecko na ziemi, a ono pobiegło znowu bawić się na łące. Zdziwiony zaczął teraz mówić do siebie samego.

- Cóż to za woda, którą mi to dziecko podało? To był wspaniały napój. Naprawdę powinienem okazać mu swoją wdzięczność.

Ale ponieważ nienawidził malca, odrzucił szybko te myśli. „To przecież tylko dziecko - pomyślał. -Ono nie wie, dlaczego postępuje tak czy inaczej. Szuka tylko zabawy, która mu sprawia najwięcej przyjemności. Czy pszczoły albo lilie okażą mu jakąś wdzięczność? Nie potrzeba, abym przysparzał sobie kłopotów z powodu tego chłopca. On nawet nie wie, że mi pomógł.”

A w chwilę później, kiedy zobaczył, że z bramy wychodzi przywódca rzymskich żołnierzy stacjonujących w Betlejem, poczuł się jeszcze bardziej, o ile to możliwe, rozzłoszczony na dziecko. „Widzisz! - pomyślał - na jakie naraziłbym się niebezpieczeństwo przez pomysły tego malca! Gdyby Woltigiusz przechodził tędy tylko nieco wcześniej, zobaczyłby mnie z dzieckiem w objęciach.”

Tymczasem dowódca podszedł prosto do żołnierza i zapytał go, czy mogliby pomówić z sobą tak, żeby ich nikt nie słyszał. Miał mu powierzyć pewną tajemnicę.

Więcej na następnej stronie

- Odejdźmy tylko z dziesięć kroków od bramy- rzekł na to żołnierz - a nikt nas nie posłyszy.

- Wiesz o tym - rzekł dowódca - że król Herod raz po raz usiłuje ująć dziecko, które wzrasta tu w Betlejem. Wróżbici i kapłani powiedzieli mu, że to dziecko obejmie jego tron, a przy tym przepowiedzieli, że nowy król założy tysiącletnie królestwo pokoju i świętości. Rozumiesz więc, że Herod chętnie by go unieszkodliwił.

- Tak, rozumiem - powiedział żołnierz gorliwie - ale to przecie rzecz najłatwiejsza w świecie!

- Byłoby to rzeczywiście bardzo łatwe, gdyby tylko król wiedział, o które to z dzieci znajdujących się w Betlejem chodzi.

Czoło żołnierza pokryło się głębokimi zmarszczkami.

- Szkoda, że jego wróżbici nie potrafią tego wyjaśnić.

- Ale teraz Herod wymyślił pewien podstęp, przez który spodziewa się zgładzić młodego księcia pokoju - ciągnął dalej dowódca. - Przyrzekł wspaniałe dary każdemu, kto zechce mu pomóc.

- Cokolwiek Woltigiusz rozkaże, to i bez nagród czy darów będzie wykonane.

- Dziękuję ci - rzekł na to dowódca. - Posłuchaj teraz planu króla! Zamierza on obchodzić rocznicę urodzin swego najmłodszego syna przez wyprawienie uczty, na którą zostaną zaproszeni wszyscy mali chłopcy z Betlejem, w wieku dwóch do trzech lat, razem ze swymi matkami. I na tej uczcie...

Przerwał i zaśmiał się, widząc wyraz niechęci, jaki ukazał się na twarzy żołnierza.

- Przyjacielu - ciągnął dalej - nie potrzebujesz się obawiać, że Herod zamyśla użyć nas jako niańki. Nakłoń ucho do moich ust, a powierzę ci jego plany.

Dowódca szeptał długo z żołnierzem, a kiedy mu już wszystko oznajmił, powiedział:

- Nie potrzebuję ci chyba mówić, że konieczne jest całkowite milczenie, inaczej całe przedsięwzięcie może się nie udać.

- Wiesz, Woltigiuszu, że możesz na mnie polegać! - powiedział żołnierz.

Gdy dowódca się oddalił, a żołnierz znów sam został na swoim posterunku, oglądnął się za dzieckiem. Bawiło się nadal wśród lilii i żołnierzowi przyszło nagle na myśl, że dziecko unosi się dokoła nich tak lekko i z wdziękiem jak motyl.

Naraz zaczął się śmiać.

- Prawda - powiedział - niedługo już będę potrzebował gniewać się na to dziecko. Ono także zostanie zaproszone tego wieczora na ucztę do Heroda.

Więcej na następnej stronie

Żołnierz stał na warcie cały dzień, aż nadszedł wieczór i czas było zamknąć bramy miasta na noc.

Kiedy to zrobił, podążył przez wąskie i ciemne uliczki do wspaniałego pałacu, który miał Herod w Betlejem.

Wewnątrz potężnego pałacu znajdował się duży, wyłożony kamieniem dziedziniec, otoczony wieńcem budynków, wzdłuż których biegły trzy otwarte galerie, jedna nad drugą. Król postanowił, że na najwyższej z nich odbędzie się uczta dla betlejemskich dzieci.

Galeria ta została, również na wyraźny rozkaz króla, tak przekształcona, że stała się podobna do jakiegoś krytego szpaleru we wspaniałym parku. Po dachu pięły się winne szczepy, z których zwisały bujnie winogrona, a wzdłuż ścian i kolumn stały małe krzewy granatu i drzewa pomarańczowe, pokryte dojrzałymi owocami. Podłoga posypana była płatkami róży, leżącymi gęsto i miękko jak dywan, a wzdłuż balustrady, wzdłuż obramowania dachu, wzdłuż stołu i niskich sof, wszędzie biegły girlandy białych, lśniących lilii.

W tym kwietnym ogrodzie stały tu i ówdzie duże baseny marmurowe, w których przezroczystej wodzie igrały złote i srebrne rybki. Na drzewach siedziały różnobarwne ptaki z dalekich krajów, a w klatce stary kruk gadał bez ustanku.

Zaczęła się uczta i dzieci z matkami wkroczyły na galerię. Tuż przy wejściu strojono je w białe szaty z purpurowym szlakiem, a na główki w ciemnych lokach wkładano wieńce z róż. Weszły kobiety dostojne w czerwonych i niebieskich szatach, w białych welonach zwisających z wysokich, spiczastych nakryć głowy, obwieszonych złotymi monetami i łańcuchami. Jedne niosły swe dzieci na barkach, inne prowadziły synów za rękę, kilka znów, których dzieci były nieśmiałe i przestraszone, wzięło je w ramiona.

Kobiety posiadały na podłodze w galerii. Skoro tylko zajęły miejsca, podchodzili niewolnicy i stawiali przed nimi niskie stoły, na których przygotowano wyszukane potrawy i napoje, jak wypada na królewskiej uczcie. I wszystkie te szczęśliwe matki zaczęły jeść i pić, nie tracąc przecie tej godności i wdzięku, który jest największą ozdobą betlejemskich niewiast.

Wzdłuż galerii, niemal ukryty wśród girland kwiatów i drzew uginających się pod owocami, stał podwójny rząd żołnierzy w pełnym rynsztunku. Stali całkowicie nieporuszeni, jakby nie mieli nic wspólnego z tym, co się działo dokoła. Kobiety nie mogły się powstrzymać, by nie rzucić od czasu do czasu zdziwionego spojrzenia na ten zakuty w żelazo zastęp.

- A oni tu po co? - szeptały. - Czyż Herod sądzi, że nie wiemy, jak się zachować? Czy myśli, że trzeba takiej liczby żołnierzy, aby nas pilnować?

Ale inne znów szeptały, że taki jest zwyczaj u króla. Sam Herod nigdy nie wydawał przyjęcia inaczej, jak z tłumem żołnierzy w całym domu. Tak, to na ich cześć trzymają straż ci uzbrojeni legioniści.

Na początku uczty mali chłopcy czuli się onieśmieleni i niepewni, i cicho stali obok swych matek. Ale wkrótce się rozruszali i zaczęli korzystać ze wspaniałości, które im Herod zaofiarował.

To, co król stworzył dla swoich małych gości, był to po prostu zaczarowany kraj. Wędrując po galerii, znajdowali chłopcy ule, z których mogli wybierać miód, i ani jedna zła pszczoła nie przeszkadzała im w tym. Były tam też drzewa, które schylając się, zniżały do nich obciążone owocami gałęzie. W pewnym kącie galerii spotkali czarodzieja, który w jednej chwili zaczarował im kieszenie, tak że pełne były zabawek. W drugim kącie znaleźli poskramiacza dzikich zwierząt, który pokazał im parę tygrysów tak łagodnych, że można było jeździć na ich grzbietach.

Ale w tym raju z wszystkimi jego uciechami nie było przecież nic, co by tak przyciągało uwagę malców jak długi szereg żołnierzy stojących nieporuszenie wzdłuż jednej strony galerii. Oczy chłopców przykuwały błyszczące hełmy żołnierzy, ich surowe, dumne twarze, ich krótkie miecze wetknięte w bogato ozdobione pochwy.

Więcej na następnej stronie

Cały czas, bawiąc się i szalejąc z drugimi, myśleli o tych żołnierzach. Trzymali się jeszcze od nich z dala, ale tęsknili za tym, żeby móc podejść blisko i zobaczyć, czy oni są żywi i czy mogą się naprawdę poruszać.

Zabawy i radosny nastrój uczty wzrastały z każdą chwilą, żołnierze stali jednak nadal nieporuszeni. Dla dzieci było to nie do pojęcia, że ludzie mogą stać tak blisko tych winnych gron i wszystkich tych łakoci, a nie wyciągną po nie ręki.

W końcu jeden z chłopców nie mógł już opanować swojej ciekawości. Powoli i w każdej chwili gotów do ucieczki, zbliżał się do jednego z tych zakutych w żelazo, a że żołnierz trwał nieruchomy, podszedł jeszcze bliżej. Wreszcie był tuż koło niego, tak że mógł dotknąć ręką rzemieni jego sandałów i nagolenic.

I oto, jakby to było jakimś niesłychanym przestępstwem, poruszyli się naraz wszyscy ci żelazni ludzie. Z nieopisaną wściekłością rzucili się na dzieci, chwytając je. Jedni wywijali nimi nad głowami, jak bronią służącą do rzucania, i ciskali je poprzez lampy i girlandy poza balustradę galerii na ziemię, gdzie dzieci ginęły na marmurowej posadzce. Kilku dobyło mieczy i przeszywało nimi serca dzieci, inni znów rozbijali im wprzód główki o ścianę, a potem dopiero wyrzucali ciała w dół na ciemny jak noc ogród.

W pierwszej chwili po tym napadzie zapanowała śmiertelna cisza. Małe ciałka latały w powietrzu, kobiety były skamieniałe z przerażenia. Lecz naraz ocknęły się te wszystkie nieszczęśnice, zrozumiały, co się stało, i rzuciły się z przeraźliwym krzykiem na żołnierzy.

Zostały jeszcze na galerii dzieci, których nie złapano od razu. Ścigali je żołnierze, a ich matki padały przed nimi na kolana, gołymi rękami chwytały obnażone miecze, żeby odwrócić śmiertelny cios. Kilka kobiet, których dzieci już zabito, rzuciło się na żołnierzy. Chwytały ich za gardła i usiłując pomścić swoje maleństwa, dusiły morderców.

W tym dzikim zamęcie, kiedy w pałacu rozbrzmiewały krzyki przerażenia, kiedy dokonywano najokrutniejszych mordów, żołnierz trzymający zwykle straż przy bramie miejskiej stał bez ruchu na skraju schodów, które wiodły z galerii w dół. Nie brał udziału w walce i mordowaniu, podnosił miecz jedynie przeciw tym kobietom, którym udało się porwać swoje dzieci i które chciały uciec z nimi przez schody. Sam jego widok, gdy stał, posępny i nieubłagany, tak był przerażający, że uciekające wolały skoczyć w dół przez balustradę albo wrócić w wir walki niż narazić się na niebezpieczeństwo przedzierania się koło niego.

„Woltigiusz doprawdy dobrze zrobił, powierzając mi ten posterunek - pomyślał żołnierz. - Młody, nierozważny wojownik porzuciłby swoje miejsce i wdałby się w walkę. Gdybym ja dał się stąd wywabić, uszłoby co najmniej dziesięcioro dzieci.”

Więcej na następnej stronie

Kiedy tak myślał, zwróciła jego uwagę jakaś młoda kobieta, która porwawszy swoje dziecko, w nagłej ucieczce rzuciła się ku niemu. Żaden z legionistów, koło których musiała przebiec, nie mógł zastąpić jej drogi, ponieważ byli zajęci walką z innymi kobietami, w ten więc sposób dotarła do końca galerii.

„Patrzcie no, uchodzi szczęśliwie! - pomyślał żołnierz. - Ani ona, ani dziecko nie są ranne. Gdyby nie to, że ja tu stoję...”

Kobieta w takim pędzie biegła ku żołnierzowi, że ten nie zdążył przyjrzeć się jej twarzy ani twarzy dziecka. Wyciągnął miecz, a ona rzuciła się na mego z dzieckiem w objęciach. Był pewny, że w następnej sekundzie oboje, matka i dziecko, padną na ziemię przeszyci mieczem.

Ale w tej samej chwili usłyszał nad głową gniewne brzęczenie i zaraz potem uczuł gwałtowny ból w oku. Był on tak przeszywający i dotkliwy, że go ogłuszył i zamroczył, a wtedy miecz wypadł mu z ręki.

Podniósł rękę do oka, natrafił na pszczołę i zrozumiał, że to właśnie ukłucie żądła małego owada wywołało tak straszny ból. Schylił się, sięgnął błyskawicznie po miecz w nadziei, że jeszcze nie będzie za późno zatrzymać uciekających.

Ale mała pszczółka doskonale wykonała swoje zadanie. Przez tę chwilkę, na którą oślepiła żołnierza, młodą matka zdołała zbiec obok niego po schodach. Choć pogonił za nią, jak mógł najszybciej, nie udało mu się jej znaleźć. Zniknęła i nikt nie mógł jej odszukać w całym tym wielkim pałacu.

Następnego dnia żołnierz stał z kilkoma swymi towarzyszami na straży w bramie. Godzina była wczesna i ciężkie wrota dopiero co otwarto. Lecz zdawało się, jakby się nikt nie spodziewał, że będą tego ranka otwarte, ponieważ gromady robotników nie wychodziły, jak co rana, do pracy w polu. Wszyscy mieszkańcy Betlejem byli tak przerażeni nocną rzezią,, że nikt nie odważył się opuścić swego domu.

- Na mój miecz - powiedział żołnierz, gdy stał, wypatrując w głąb ciasnej ulicy wiodącej do bramy -myślę, że Woltigiusz powziął niemądrą decyzję. Byłoby lepiej, gdyby zostawił wrota zamknięte, a kazał przeszukać każdy dom w mieście, żeby znaleźć chłopaka, któremu udało się ujść z uczty. Woltigiusz liczy na to, że jego rodzice będą próbowali uprowadzić go stąd, jak tylko się dowiedzą o otwarciu bram, i spodziewa się, że ja go złapię właśnie tu w bramie. Obawiam się jednak, iż ten rachunek może zawieść. A ukryć dziecko nie dałoby im się tak łatwo!

I zaczął się zastanawiać nad tym, czy spróbują go schować w koszu z owocami wiezionym przez osła, czy też w jakimś olbrzymim dzbanie na olej, a może wśród worków ze zbożem, w karawanie.

Kiedy tak stał, oczekując, że będą go chcieli podejść w ten sposób, spostrzegł mężczyznę i kobietę idących spiesznie ulicą w dół w kierunku bramy. Szli szybko, rzucając poza siebie trwożne spojrzenia, jakby uciekali przed jakimś niebezpieczeństwem. Mężczyzna niósł w ręce siekierę, dzierżąc ją mocno, jakby był zdecydowany siłą utorować sobie drogę, gdyby mu ją ktoś zagrodził.

Więcej na następnej stronie

Lecz żołnierz patrzył nie tyle na mężczyznę, co na kobietę. Zastanowiło go to, że była tego wzrostu co młoda matka, która mu umknęła ubiegłego wieczoru. Zwrócił też uwagę na to, że wierzchnią szatę miała zarzuconą na głowę. „Pewnie ją tak włożyła - pomyślał - by ukryć to, że niesie dziecko na ramieniu.”

Im byli bliżej, tym wyraźniej żołnierz widział pod odrzuconą tak suknią zarysy dziecka, które kobieta niosła na ręce. „Jestem pewny, że to ta, która wczoraj uszła - myślał. - Nie zdążyłem dojrzeć jej twarzy, ale poznaję wysoką postać. A teraz przychodzi tu z dzieckiem na ramieniu, nie starając się go nawet ukryć. Nie ośmielałem się liczyć na podobnie szczęśliwy traf.”

Mężczyzna i kobieta szli dalej szybkim krokiem aż do miejskiej bramy. Najwyraźniej nie oczekiwali, żeby ktoś mógł ich tu zatrzymać, wzdrygnęli się ze strachu, kiedy żołnierz zagrodził im drogę włócznią.

- Dlaczego nie pozwalasz nam iść na pole do naszej roboty? - zapytał mężczyzna.

- Zaraz pójdziesz - powiedział żołnierz - muszę tylko najpierw zobaczyć, co twoja żona ukrywa pod szatami.

- Cóż tam jest do oglądania - powiedział mężczyzna. - To tylko chleb i wino, którym żywimy się w ciągu dnia.

- Może i prawdę mówisz - powiedział żołnierz- ale jeśli tak, to dlaczego ona się odwraca, dlaczego mi sama nie pokaże, co niesie?

- Nie chce, byś to widział - powiedział mężczyzna. - I radzę ci, żebyś nas przepuścił.

To mówiąc, podniósł siekierę, ale kobieta położyła mu rękę na ramieniu.

- Nie wdawaj się w zwadę! - prosiła. - Spróbuję czegoś innego. Pokażę mu to, co niosę, i jestem pewna, że on nie zrobi mu nic złego.

I z uśmiechem pełnym dumy i ufności zwróciła się ku żołnierzowi, uchylając skraj swojej szaty.

W tejże chwili żołnierz cofnął się i przymknął oczy, jakby oślepiony mocnym blaskiem. To, co kobieta ukrywała pod swoją szatą, olśniło go tak oślepiającą białością, że z początku nie wiedział nawet, na co patrzy.

- Myślałem, że trzymasz dziecko na ramieniu -powiedział.

- Widzisz przecie, co niosę - odparła kobieta.

Wtedy wreszcie zobaczył żołnierz, że to, co
oślepiało swym blaskiem, było jedynie wiązką białych lilii, takich samych, jak te, które rosły na polu. Tylko ich blask był o wiele mocniejszy i bardziej promienny. Trudno mu było na nie patrzeć.

Wetknął rękę między kwiaty. Nie mógł opędzić się myśli, że musi tam być dziecko, które kobieta niosła, lecz poczuł tylko pod palcami chłód kwietnych płatków.

Uczuł się gorzko zawiedziony i w przypływie złości chętnie by uwięził tych dwoje, mężczyznę i kobietę, ale nie mógł znaleźć powodu.

Więcej na następnej stronie

Kobieta widząc jego zmieszanie, zapytała:

- Czy teraz pozwolisz nam już iść?

Żołnierz milcząc cofnął włócznię, którą zagradzał przejście, i ustąpił na bok.

Kobieta zaś narzuciła z powrotem szatę na kwiaty, patrząc na to, co niosła na ramieniu, z uśmiechem pełnym wdzięku.

- Wiedziałam, że nie zrobisz mu nic złego, jeśli je tylko zobaczysz - powiedziała do żołnierza.

Potem odeszli spiesznie, a żołnierz stał, patrząc za nimi, dopóki nie znikli mu z oczu.

I podczas gdy tak biegł za nimi wzrokiem, wydawało mu się na nowo rzeczą pewną, że to nie naręcze lilii niesie kobieta na ramieniu, ale prawdziwe, żywe dziecko.

Jeszcze tak stał, spoglądając za obojgiem wędrowców, gdy usłyszał z góry od strony ulicy donośne wołanie. To w pędzie nadjeżdżał Woltigiusz i kilku jego ludzi.
- Zatrzymaj ich! - krzyczeli. - Zamknij przednimi bramę! Nie daj im uciec!

Gdy dobiegli do żołnierza, opowiedzieli, że wpadli na ślad chłopca, który uszedł. Szukali go potem w jego domu, lecz stamtąd umknął im znowu. Widzieli uciekających z nim rodziców. Ojciec był silnym mężczyzną o siwej brodzie, w ręku niósł siekierę; matka była wysoką kobietą. Ukrywała dziecko, narzuciwszy na nie szatę.

W chwili, gdy Woltigiusz to opowiadał, wjechał w bramę Beduin na dobrym komu. Żołnierz bez słowa rzucił się ku jeźdźcowi. Zepchnął go z konia i powalił na ziemię, jednym skokiem sam znalazł się w siodle i pognał wzdłuż drogi.

W parę dni później jechał żołnierz przez straszną górską pustynię, jaka rozciąga się w południowej części Judei. Ścigał nadal troje uciekających i był już wprost zrozpaczony tym, że ten bezowocny pościg zdaje się nie mieć końca.

- Wygląda to tak, jakby ci ludzie umieli zapadać się pod ziemię - narzekał. - Ile razy w ciągu tych dni byłem tak blisko nich, że miałem już cisnąć włócznią za dzieckiem, a jednak mi uszli! Zaczynam w to wierzyć, że nigdy ich nie dogonię.

Opuszczała go odwaga, jak tego, któremu się zdaje, że walczy z jakąś przemożną siłą. Zapytywał sam siebie, czy to możliwe, aby bogowie strzegli przed nim tych ludzi.

- Daremny trud! Lepiej zawrócić, zanim zginę z głodu i pragnienia w tym pustynnym kraju! – mówił raz po raz do siebie.

Ale zaraz chwytał go strach przed tym, co może go czekać, jeśli wróci do domu z pustymi rękami. To on przecież dwukrotnie pozwolił uciec temu dziecku. To nieprawdopodobne, by Woltigiusz czy Herod mogli mu przebaczyć coś podobnego.

Więcej na następnej stronie

- Dopóki Herod wie, że choć jedno z dzieci betlejemskich jeszcze żyje, strach nie przestanie go nękać - mówił do siebie żołnierz. - Najpewniej, aby ulżyć swej męce, każe mnie ukrzyżować.

Była to pora skwarnego południa i żołnierz cierpiał strasznie od jazdy tym górskim bezdrzewnym szlakiem, drogą, co wiła się wśród głębokich rozpadlin skalnych, gdzie nie docierał nawet powiew wiatru. Obaj, koń i jeździec, bliscy byli upadku.

Już od wielu godzin stracił żołnierz wszelki ślad uciekających, więc jeszcze bardziej upadał na duchu.

„Trzeba tego zaniechać! - myślał. - Naprawdę, sądzę, że nie opłaca się ścigać ich dalej. Oni i tak muszą zginąć w tej straszliwej pustyni.”

Tak rozmyślając, spostrzegł w ścianie skalnej, która wznosiła się blisko drogi, sklepione wejście do groty.

Skierował natychmiast swego konia do tego otworu. „Odpocznę chwilę w chłodnej skalnej wnęce - pomyślał. - Może nabiorę sił do dalszego pościgu.”

Miał wejść do groty, gdy uderzyło go coś niezwykłego. Po obu stronach wejścia rosły dwie piękne lilie. Stały wyniosłe i proste, pełne kwiatów. Rozsiewały upajający, miodny zapach i gromada pszczół brzęczała dokoła nich.

Był to na tej pustyni widok tak niecodzienny, że i żołnierz uczynił coś dziwnego. Zerwał duży, biały kwiat i wszedł z nim do groty.

Nie była ona ani głęboka, ani ciemna i jak tylko znalazł się pod jej sklepieniem, zobaczył, że w jej wnętrzu znajduje się już troje wędrowców. Byli to mężczyzna, kobieta i dziecko; leżeli na ziemi pogrążeni w głębokim śnie.

Żołnierz poczuł na ten widok gwałtowne, jak nigdy dotąd, bicie serca. Toż to właśnie ci troje uciekający, których tak długo ścigał. Poznał ich natychmiast. Leżeli tu śpiący, bezbronni, całkowicie w jego władzy.

Ze szczękiem wyciągnął miecz z pochwy, schylił się nad uśpionym dzieckiem. Skierował miecz powoli ku jego sercu, mierząc dokładnie, żeby je zabić jednym pchnięciem.

Już miał je przeszyć, ale zatrzymał się chwilę, żeby przyjrzeć się twarzy dziecka. Teraz, kiedy już był pewny zwycięstwa, czuł okrutną rozkosz w przyglądaniu się swojej ofierze.

Kiedy zaś popatrzył na dziecko, jego uciecha jeszcze się zwiększyła, poznał w nim bowiem małego chłopca, którego widywał przy zabawie wśród pszczół i lilii na polu przed miejską bramą.

„Oczywiście - pomyślał - powinienem już dawno to zrozumieć. Więc dlatego nienawidziłem tak to dziecko. To jest ten przepowiedziany książę pokoju.”

Znów nastawił miecz i pomyślał: „Jeżeli złożę u stóp Heroda głowę tego dziecka, uczyni mnie dowódcą swojej straży przybocznej”.

Więcej na następnej stronie

I znów zbliżając, ostrze miecza do śpiącego, mówił do siebie z uciechą: „Przynajmniej tym razem nikt między nami nie stanie i nie wyrwie go z mojej mocy”.

Wciąż jeszcze trzymał w ręce lilię, którą zerwał u wejścia do groty, a gdy tak rozmyślał, z kielicha kwiatu wyleciała ku niemu pszczoła, która tam siedziała ukryta, i brzęcząc uporczywie, zaczęła krążyć koło jego głowy.

Zadrżał żołnierz. Przypomniał sobie pszczoły, które ten mały chłopiec zanosił do ich ula, i pomyślał, że to właśnie pszczoła pomogła temu dziecku ujść z biesiady u Heroda.

Uderzyła go ta myśl, że aż się zdumiał. Opuścił miecz i stojąc bez ruchu, przypatrywał się pszczole.

Teraz już nie słyszał brzęczenia małego owada, ale stojąc tak całkiem nieporuszenie, poczuł słodką, miodną woń, rozchodzącą się od lilii, którą trzymał w ręce.

I znów pomyślał o liliach, którym pomagał mały chłopiec, i przypomniał sobie, że to właśnie wiązka lilii ukryła dziecko przed jego spojrzeniem i pomogła mu ujść z miasta.

Zamyślał się coraz bardziej, a miecz cofał ku sobie.

- Pszczoły i lilie odpłaciły mu za jego dobrodziejstwa - szeptał sam do siebie.

Pomyślał nagle, że ten chłopiec także i jemu dobrodziejstwo wyświadczył i mocny rumieniec wystąpił mu na twarz.

- Czyż rzymski legionista może zapomnieć o zapłacie za wyświadczoną przysługę? - wyszeptał.

Przez krótką chwilę walczył sam z sobą. Myślał o Herodzie, a także o swojej własnej chęci zgładzenia młodocianego księcia pokoju.

- Nie godzi się zabijać dziecka, które uratowało mi życie - powiedział w końcu.

Schylił się i złożył swój miecz obok dziecka, żeby uciekający, obudziwszy się, zrozumieli, jakiego uniknęli niebezpieczeństwa.

Wtedy zobaczył, że dziecko nie śpi. Leżąc, przyglądało mu się swoimi pięknymi oczami, które błyszczały jak gwiazdy.

I zgiął żołnierz kolano przed dzieckiem.

- Panie, Ty jesteś potężny! - powiedział. – Tyś zwycięzcą mocnym. Ty jesteś, którego kochają bogowie. Ty jesteś, który depce po wężach i padalcach.

Ucałował jego stopy i wyszedł powoli z groty, a ono, leżąc, patrzyło za nim wielkimi, zdumionymi oczyma dziecka.

Więcej na następnej stronie

Ucieczka do Egiptu


Daleko stąd, na jednej z pustyń Wschodu, rosła przed wielu, wielu laty palma ogromnie stara i ogromnie wysoka. Każdy, kto ciągnął przez pustynię, musiał się zatrzymać i popatrzeć na nią, była bowiem o wiele wyższa niż inne palmy. Mówiono o niej, że z pewnością kiedyś przewyższy obeliski i piramidy.

Kiedy ogromna palma, stojąc tak samotnie, wpatrywała się w głąb pustyni, ujrzała pewnego dnia coś takiego, że ze zdumienia zakołysała się potężna korona jej liści na wysmukłym pniu. Daleko, na krańcu pustyni ukazali się dwaj samotni wędrowcy. Znajdowali się jeszcze w takiej odległości, z jakiej wielbłądy wydają się małe jak mrówki; było to jednak z pewnością dwoje ludzi. Dwoje obcych tutaj, palma znała przecież mieszkańców pustyni, mężczyzna i kobieta, którzy nie mieli ani przewodnika, ani jucznych zwierząt, ani namiotu, ani worków na wodę.

- Doprawdy - powiedziała palma do siebie -tych dwoje przybyło tu po śmierć.

Rzuciła okiem dokoła siebie.

- Dziwne - stwierdziła - lwy jeszcze nie wyszły, by ścigać swa. zdobycz. Nie widzę, żeby choć jeden się ruszył. Nie widzę też żadnego ze zbójców. Ale oni tu wnet przyjdą. Wędrowców czeka siedmioraka śmierć - myślała głośno palma. - Może ich pożreć lew, ukąsić wąż, zamęczy ich pragnienie, pogrzebią piaskowe burze, napadną na nich zbójcy, spali ich żar słońca, zniszczy ich trwoga.

I starała się myśleć o czym innym, los tych ludzi napełniał ją bowiem smutkiem.

Ale na całym obszarze pustyni, jaki się rozpościerał u stóp palmy, nie było nic, czego by nie znała i nie oglądała od tysiąca lat. Nic nie mogło przykuć jej uwagi. Musiała znowu wrócić myślą do dwojga wędrowców.

- Na taką suszę i wiatr - mówiła palma, wymieniając tych największych wrogów życia - cóż niesie ta kobieta na ręku? Zdaje się, że ci głupcy wzięli też z sobą małe dziecko!

Palma, która - jak zwykle starzy ludzie - była dalekowzroczna, nie pomyliła się. Kobieta niosła na ręku dziecko, które spało, skłoniwszy głowę na jej ramię.

- Dziecko nie jest nawet odpowiednio ubrane - rzekła palma. - Zdaje się, że matka złożyła swą szatę i zarzuciła na nie. Porwała je pewnie w pośpiechu z posłania i uciekła z nim. Rozumiem teraz: ci ludzie są zbiegami.

- Ale to mimo wszystko głupcy - ciągnęła dalej.- Jeśli ich jaki anioł nie strzeże, powinni byli raczej dać się na laskę wroga niż uciekać na pustynię.

Wyobrażam sobie, jak się to wszystko stało. Mężczyzna zajęty był pracą, dziecko spało w kołysce, kobieta poszła po wodę. Ledwie zdążyła odejść od drzwi, gdy ujrzała nacierających wrogów. Rzuciła się z powrotem ku domowi, chwyciła dziecko w objęcia, krzyknęła na męża, by biegł za nią, i umknęła. Uciekali potem przez wiele dni, nie odpoczywając ani na chwilę. Tak, to się tak wszystko musiało stać, ale przecież mówię, że jeśli nie strzeże ich anioł...

Są tak wystraszeni, że nie czują zmęczenia ani innych dolegliwości, ale widzę, jak męka pragnienia wyziera im z oczu. Znam dobrze twarz człowieka spragnionego.

Kiedy palma pomyślała o pragnieniu, jakiś dreszcz wstrząsnął jej smukłym pniem, a jej niezliczone liście zaczęły się zwijać jakby trzymane nad ogniem.

Więcej na następnej stronie

- Gdybym była człowiekiem - powiedziała –nigdy bym się nie odważyła iść na pustynię. Naprawdę odważny jest ten, kto się ośmiela tu przyjść, nie mając korzeni, które sięgają do nie wysychających źródeł. Tu niebezpiecznie jest nawet dla palmy. Nawet dla takiej palmy jak ja.

Gdybym im mogła poradzić, prosiłabym ich, żeby wrócili. Ich wrogowie nigdy nie będą tak okrutni dla nich jak pustynia. Oni myślą pewnie, że to łatwo żyć na pustyni. Ale ja wiem, że nawet mnie czasem ciężko było utrzymać się przy życiu. Pamiętam, jak jeszcze za dni mojej młodości wichura zasypała mnie górą piasku. Byłam bliska uduszenia. Byłaby to moja ostatnia godzina, gdyby nie to, że nie mogę umrzeć.

I dalej snuła głośno swoje myśli, jak zwykle czynią starzy samotnicy.

- Czuję, jak przez moją koronę płynie jakiś dziwny melodyjny szum - powiedziała. - Moje liście ogarnia jakieś drżenie. Nie wiem, co się ze mną dzieje na widok tych biednych przybyszów. Ale ta pełna smutku kobieta jest tak piękna! Przywodzi mi na myśl najdziwniejszą rzecz, jaką przeżyłam.

I podczas gdy jej liście poruszały się ciągle w takt szemrzącej melodii, wspominała, jak pewnego razu, bardzo już dawno temu, oaza gościła dwie znakomite osoby. Byli to królowa Saba i mędrzec Salomon przybyły tu wraz z nią. Piękna królowa miała wracać do swojej krainy, a król ją odprowadzał, teraz mieli się rozstać. „Na pamiątkę tej chwili - rzekła wtedy królowa - wsadzę w ziemię pestkę daktylową. Niech z niej powstanie palma, która będzie róść i żyć tak długo, aż w ziemi judzkiej nastanie król większy od Salomona!" To powiedziawszy, wetknęła pestkę w ziemię, a zwilżyły tę ziemię jej własne łzy.

- Jak to się stało, że dziś właśnie myślę o tym? - zastanowiła się palma. - Czyżby ta kobieta była tak piękna, że mi przypomniała tamtą najświetniejszą z królowych, tamtą, na której słowo wzrosłam i przetrwałam do dziś.

Czuję, jak moje liście szemrzą coraz silniej - powiedziała - a brzmi to tak żałośnie jak śmiertelne pienie. Może te liście przepowiadają, że ktoś wkrótce zakończy życie. Dobrze wiedzieć, że to nie chodzi o mnie, bo ja umrzeć nie mogę.

Przypuszczała, że żałobny szum dotyczy dwojga samotnych wędrowców. Z pewnością i oni sami myśleli, że zbliża się ich ostatnia godzina. Widać to było z wyrazu ich twarzy, gdy przechodzili obok szkieletów wielbłądzich, które znaczyły drogę. Widać to było po spojrzeniach, jakie rzucali za przelatującymi sępami. Nie mogło być inaczej. Musieli zginąć.

Ujrzawszy palmę i oazę, pospieszyli do niej w nadziei znalezienia wody. Ale gdy tu wreszcie doszli, ogarnęła ich rozpacz, źródło było bowiem wyschnięte. Kobieta, wyczerpana, położyła dziecko na ziemi i płacząc, usiadła na brzegu źródła. Mężczyzna rzucił się obok niej. Leżąc, walił pięściami w wyschłą ziemię. I palma usłyszała, jak mówili między sobą, że muszą umrzeć.

Dowiedziała się też z ich rozmowy, że król Herod kazał zabić wszystkie dzieci dwu- i trzyletnie z obawy, że wśród nich jest oczekiwany, wielki król żydowski, który się miał narodzić.

- Coraz silniej szumi w moich liściach - zauważyła palma. - Dla tych nieszczęsnych zbiegów wybije wkrótce ostatnia godzina.

Zauważyła też, że wędrowcy lękali się pustyni. Mężczyzna powiedział, że lepiej było zostać i walczyć z żołdakami niż uciekać tutaj. Mieliby lżejszą śmierć.

- Bóg nas wesprze - powiedziała kobieta.

- Jesteśmy sami wśród drapieżnych zwierząt i węży - rzekł mężczyzna. - Nie mamy co jeść i pić. Jak może nas Bóg wesprzeć?

Więcej na następnej stronie

W rozpaczy darł swe szaty i bił głową o ziemię. Nie było w nim odrobiny nadziei, jak w człowieku, który nosi w sercu śmiertelną ranę.

Kobieta siedziała wyprostowana, z rękoma splecionymi na kolanach. Ale spojrzenia, które słała w pustynię, mówiły o jej bezgranicznym, nieukojonym smutku.

Palma czuła, że żałosny szum w jej liściach staje się coraz silniejszy. Kobieta usłyszała go pewnie także, bo zwróciła swój wzrok ku wierzchołkowi drzewa. Mimo woli wyciągnęła też równocześnie swe ręce w górę wołając:

- O, daktyle, daktyle!

W głosie jej była taka żarliwość, że w starej palmie zrodziło się pragnienie, by być nie większą niż jałowiec i aby daktyle stały się tak łatwo dostępne jak owoc na krzakach dzikiej róży. Wiedziała, że z jej korony zwisają pęki daktyli, ale jak ludzie mają się do stać na tak zawrotną wysokość?

Mężczyzna widział już przedtem te pęki daktyli, jak wisiały niemożliwe do osiągnięcia. Ani razu nie podniósł nawet głowy. Prosił tylko swoją małżonkę, żeby nie domagała się rzeczy niemożliwej.

Ale dziecko, które dreptało wkoło, bawiąc się patyczkami i źdźbłami trawy, usłyszało wołanie matki.

Malec nie mógł nawet sobie wyobrazić, aby jego matka nie dostała czegoś, czego pragnęła. Skoro tylko posłyszał, że jest mowa o daktylach, zaczął wpatrywać się w drzewo. Zamyślił się, zadumał nad tym, jak by tu dosięgnąć daktyli. Jego czoło pod jasnymi lokami pofałdowały zmarszczki. Wreszcie jednak uśmiech przemknął mu po twarzy: znalazł sposób. Podszedł do palmy i głaszcząc ją swą rączką, powiedział miłym dziecięcym głosem:

- Schyl się, palmo! Schyl się!

I oto liście palmy zaszumiały jak przeszyte huraganem, a wzdłuż wysokiego pnia przebiegało drżenie za drżeniem. I palma zrozumiała, że ten mały ma nad nią władzę. Nie mogła mu się oprzeć.

I skłoniła swój wyniosły pień przed dzieckiem, tak jak ludzie kłaniają się przed książętami. Potężnym łukiem gnąc się ku ziemi, schyliła się wreszcie tak nisko, że drżące liście jej korony zamiatały piasek pustyni.

Dziecko nie wydało się ani przerażone, ani zdziwione; podbiegło z krzykiem radości i pęk za pękiem zaczęło zrywać daktyle z korony starej palmy.

Gdy narwało już dosyć, a palma ciągle jeszcze trwała schylona do ziemi, podeszło znowu i pogłaskawszy palmę, powiedziało słodkim głosem:

- Podnieś się, palmo! Podnieś się!

Ogromne drzewo podniosło się cicho i ze czcią
na swoim giętkim pniu, a liście zagrały jak harfy.

- Teraz już wiem, komu to grają one śmiertelną melodię - rzekła stara palma do siebie, gdy znów stanęła wyprostowana. - To nie tym ludziom.

Mężczyzna zaś i kobieta rzucili się na kolana, wielbiąc Boga.

- Ujrzałeś trwogę naszą i uwolniłeś nas od niej. Tyś mocny, który zgina pień palmy jak trzcinę! Któregoż z wrogów naszych bać się będziem, gdy Twoja moc nas strzeże?

Gdy wkrótce potem ciągnęła przez pustynię karawana, ujrzeli podróżni, że uschły liście w koronie ogromnej palmy.

- Jakże to być może? - zdumiał się jeden z podróżnych. - Ta palma nie miała przecież umrzeć wcześniej, dopóki nie zobaczy króla większego od Salomona.

- Widocznie go ujrzała - odpowiedział drugi z pustynnych wędrowców.

Więcej na następnej stronie

W Nazarecie


- Pewnego razu, a było to wtedy, gdy Jezus miał zaledwie pięć lat, siedział on sobie na schodku przed warsztatem swego ojca w Nazarecie, zajęty lepieniem glinianych kukułek z bryłki miękkiej gliny, którą dostał od garncarza z naprzeciwka. Był tak uszczęśliwiony jak nigdy przedtem. Wszystkie dzieci tej dzielnicy powiedziały bowiem Jezusowi, że garncarz jest człowiekiem nieużytym, który się nie da wzruszyć ani miłym spojrzeniem, ani słowami, choćbyś go miodem smarował, nigdy więc nie odważył się prosić go o cokolwiek. Aż tu macie! Jezus sam dobrze nie wiedział, jak do tego doszło. Stał przecież tylko na schodach i tęsknie przyglądał się, jak sąsiad pracuje przy swoich formach, aż tu ten wychodzi ze swego sklepu i daje mu w prezencie tyle gliny, że wystarczyłoby dla ulepienia stągwi na wino.

Na schodkach przed sąsiednim domem siedział Judasz, brzydki i rudy, z posiniaczoną twarzą, a ubraniem pełnym dziur nabytych w nieustannych bójkach z ulicznikami.

Na razie zachowywał się spokojnie, z nikim się nie drażnił ani nie bił, ale pracował nad kawałkiem gliny, podobnie jak Jezus. Gliny tej nie zdobył sam; w ogóle ledwie się mógł pokazać na oczy garncarzowi, bo ten go nienawidził za to, że Judasz nieraz rzucał kamieniami w jego kruchy towar, i byłby go przepędził kijem. To Jezus podzielił się z Judaszem swoim zapasem.

Obaj chłopcy, ukończywszy lepienie kukułek, poustawiali je przed sobą w półkole. Wyglądały one jak wszystkie gliniane kukułki przez wszystkie czasy: miały zamiast nóg do stania dużą, okrągłą bryłkę, krótki ogonek, szyi w ogóle nie miały, a skrzydła ledwo widoczne.

W każdym razie różnica między robotą dwóch kolegów ujawniła się natychmiast. Ptaszki Judasza były tak koślawe, że bez przerwy się wywracały, i choć on wciąż coś koło nich poprawiał swymi małymi twardymi palcami, nie potrafił jednak nadać im ładnych i zgrabnych kształtów. Patrzył niekiedy ukradkiem na Jezusa, żeby zobaczyć, jak on to robi, że jego ptaszki są takie równe i gładkie jak liście dębu w lasach na górze Tabor.

A Jezus z każdym ulepionym przez siebie ptaszkiem stawał się coraz szczęśliwszy. Jeden wydawał mu się piękniejszy od drugiego, a na wszystkie spoglądał z dumą i miłością. Miały być jego towarzyszami zabaw, jego młodszym rodzeństwem, miały spać w jego łóżku, bawić go rozmową, śpiewać mu pieśni, kiedy matka zostawiała go samego. Nigdy nie czuł się tak bogaty, nigdy więcej nie będzie już samotny i opuszczony.

Więcej na następnej stronie

Wysoki roznosiciel wody przeszedł obok, zgięty pod swoim ciężkim workiem, a wkrótce za nim nadjechał handlarz jarzyn, kiwając się wśród wielkich, pustych wiklinowych koszów na grzbiecie swego osła. Roznoszący wodę położył rękę na głowie Jezusa, całej w jasnych lokach, i zapytał go o ptaszki, a Jezus odpowiedział mu, że one mają imiona i umieją śpiewać. Wszystkie jego ptaszki przyleciały do niego z obcych krajów i opowiedziały mu rzeczy tylko im samym i jemu wiadome. A tak ciekawie mówił Jezus, że obaj, roznosiciel wody i handlarz jarzyn, zapomnieli na chwilę o swoich zajęciach, przysłuchując się dziecku.

Kiedy już chcieli odejść, pokazał Jezus na Judasza.

- Zobaczcie, jakie piękne ptaszki robi Judasz.
Wtedy handlarz jarzyn zatrzymał swego osła i dobrodusznie zapytał Judasza, czy jego ptaszki też mają imiona i czy umieją śpiewać. Ale Judasz nic o tym nie wiedział. Milczał uparcie i nie podniósł oczu od roboty. Handlarz jarzyn, rozgniewany, kopnął jednego z ptaszków i pojechał dalej.

W ten sposób minęło popołudnie, a słońce zniżyło się tak bardzo, że jego światło mogło wejść do niskiej bramy miejskiej, która, zdobna w rzymskiego orła, wznosiła się na końcu ulicy. Światło słoneczne pod koniec dnia było zupełnie różowe, jakby zmieszane z krwią; kiedy się przeciskało przez wąską ulicę, zabarwiało wszystkie napotkane po drodze przedmioty. Malowało naczynia garncarza tak samo jak deskę, która zgrzytała pod piłą cieśli, jak biały welon okalający twarz Marii.

Ale najpiękniej błyszczało w małych kałużach między dużymi, nierównymi kamieniami, którymi wyłożona była ulica. Jezus wetknął nagle rękę do kałuży, która była najbliżej niego. Wpadł na pomysł, żeby pomalować swoje szare ptaszki błyszczącym słonecznym światłem, które nadało taką piękną barwę wodzie, ścianom domów i wszystkiemu dokoła.

A i światłu słonecznemu spodobało się dać się złapać jako farba z kubka malarza i kiedy Jezus pociągnął nim małe gliniane ptaszki, leżało cicho, pokrywając je od stóp do głów diamentowym blaskiem.

Judasz, który od czasu do czasu rzucał okiem w kierunku Jezusa, żeby stwierdzić, że ten ulepił już o wiele więcej i piękniejszych ptaszków niż on, wydał okrzyk zachwytu, zobaczywszy, jak Jezus pomalował swoje gliniane kukułki światłem słonecznym schwytanym w ulicznej kałuży. Judasz więc też zanurzył swoją rękę w błyszczącej wodzie i próbował schwytać światło słoneczne.

Ale światło nie dało mu się złapać. Wyślizgiwało mu się z palców, i choć starał się jak najszybciej ruszać rękami, żeby je pochwycić, wymykało się znowu i nie mógł zdobyć ani szczypty farby dla swoich biednych ptaszków.

- Poczekaj, Judaszu! - powiedział Jezus. -Przyjdę i pomaluję twoje ptaszki.

Więcej na następnej stronie

- Nie - powiedział Judasz - nie wolno ci ich dotykać, są dobre takie, jakie są.

Wstał ze zmarszczonymi brwiami i przygryzał wargi. Postawił na ptaszkach swoją szeroką stopę i jednego po drugim zamieniał w spłaszczoną bryłkę gliny.

Gdy zniszczył wszystkie, poszedł do Jezusa, który siedział i pieścił swoje gliniane ptaszki, iskrzące się jak drogie kamienie. Judasz przypatrywał się im chwilę w milczeniu, a potem podniósł nogę i zdeptał jednego z nich.

Cofnął nogę i zobaczywszy, że mały ptaszek zmienił się w szarą glinę, doznał takiej ulgi, że zaczął się śmiać i znowu podniósł nogę, żeby rozdeptać jeszcze jednego.

- Judaszu! - zawołał Jezus. - Co ty robisz? Nie
wiesz, że one żyją i umieją śpiewać?

Ale Judasz zaśmiał się i rozdeptał jeszcze jednego ptaszka.

Jezus rozglądał się wokoło za jakąś pomocą. Judasz był wysokiego wzrostu i Jezus nie miał siły, żeby go powstrzymać. Oglądnął się na swoją matkę. Nie była daleko stąd, ale zanim by tu dobiegła, Judasz zdołałby zniszczyć wszystkie jego ptaszki. Łzy stanęły mu w oczach. Judasz podeptał już cztery z jego ptaszków, zostały mu tylko trzy.

Rozgniewał się na nie, że stały tak cicho i pozwalały się deptać, że nie zważały na niebezpieczeństwo. Zaklaskał w dłonie, żeby je obudzić, i zawołał do nich:

- Lećcie, lećcie!

Wtedy ptaszki zaczęły poruszać skrzydełkami i bijąc nimi trwożnie, wzniosły się szczęśliwie na brzeg dachu, gdzie były już bezpieczne.

Kiedy Judasz zobaczył, że ptaszki rozwinęły skrzydła i wzleciały na słowa Jezusa, zaczął płakać. Wyrywał sobie włosy, jak to widział u dorosłych, gdy byli w wielkim strachu i smutku, a potem rzucił się do nóg Jezusa.

Leżał tak i tarzał się w prochu przed Jezusem jak pies, i całował jego stopy, i prosił, żeby Jezus podniósłszy swoją nogę podeptał go, jak on sam podeptał gliniane ptaszki.

Judasz kochał bowiem Jezusa i podziwiał go, i wielbił, i nienawidził zarazem.

Ale Maria, która przez cały czas spoglądała na zabawę dzieci, wstała teraz, podniosła Judasza, wzięła go na kolana i pogłaskała.

- Biedaku - powiedziała. - Nie wiesz o tym, że próbowałeś czegoś, czego żadne ze stworzeń nie jest w stanie dokonać. Nie porywaj się więcej na podobne rzeczy, jeśli nie chcesz być najnieszczęśliwszym z ludzi! Czyż może się powieść człowiekowi, gdy próbuje się mierzyć z tym, który maluje światłem słonecznym, a martwej glinie daje tchnienie życia?

Więcej na następnej stronie

W świątyni


Byli raz biedni ludzie: maż, żona i ich synek. Pewnego dnia wybrali się do wielkiej świątyni w Jerozolimie. Chłopiec był pięknym dzieckiem. Jego włosy układały się w równe loki, a oczy błyszczały niczym gwiazdy.

Nie widział dotąd świątyni, a był już dość duży, aby rozumieć to, na co patrzy, więc teraz oprowadzali go rodzice i pokazywali mu wszystkie tamtejsze wspaniałości. Były tam długie szeregi kolumn, złocone ołtarze, święci mężowie siedzący i nauczający swych uczniów, i najwyższy kapłan z naszyjnikiem wysadzanym drogimi kamieniami, i zasłony z Babilonu tkane w złote róże, i wielkie miedziane wrota tak ciężkie, że trzeba było trzydziestu mężów, żeby je wprawić w ruch na zawiasach.

Ale małemu dwunastoletniemu chłopcu niewiele zależało na tym, żeby to wszystko zobaczyć. Matka mówiła mu, że to, co mu pokazują, jest w świecie najbardziej godne widzenia. Powiedziała, że długo potrwa, zanim znowu coś podobnego zobaczy. W ubogim Nazarecie, gdzie mieszkali, nie ma nic do oglądania prócz szarych ulic.

Jej upomnienia nie na wiele się zdały. Wydawało się, że chłopiec chętnie by uciekł ze wspaniałej świątyni, bawić się na wąskich uliczkach Nazaretu.

Dziwne jednak było to, że im bardziej chłopiec wydawał się obojętny, tym bardziej radzi i ucieszeni stawali się rodzice. Dawali sobie jakieś porozumiewawcze znaki nad jego głową i byli ogromnie zadowoleni.

Wreszcie chłopiec wyglądał na tak zmęczonego i znudzonego, że matce żal się go zrobiło.

- Za dalekośmy z tobą poszli - powiedziała. -Chodź, odpoczniesz chwilę!

Usiadła przy kolumnie i powiedziała mu, żeby położył się na ziemi, a głowę oparł na jej kolanach. A on położył się i zasnął natychmiast.

Jak tylko usnął, powiedziała do męża:

- Niczego się tak nie bałam, jak chwili, w której on przyjdzie tu do świątyni w Jerozolimie. Zdawało mi się, że kiedy zobaczy ten dom Boży, będzie chciał tu zostać na zawsze.
-
- Ja także się bałem tej podróży – powiedział mąż. - W czasie, kiedy się urodził, pojawiły się różne znaki, przepowiadające, że będzie wielkim władcą. Cóż jednak mogłaby mu przynieść godność królewska prócz zmartwień i niebezpieczeństw. Zawsze mówiłem, że byłoby najlepiej zarówno dla niego, jak i dla nas, żeby nigdy nie był kim innym jak cieślą w Nazarecie.

- Od czasu, jak skończył pięć lat - mówiła matka w zamyśleniu - ustały wokół niego cuda. I on sam nic z tego nie pamięta, co działo się w jego niemowlęctwie. Jest teraz całkiem jak inne dzieci. Niech się we wszystkim dzieje wola Boża, ale ja zaczynam wierzyć, że Bóg w swojej łasce wybierze kogo innego do wielkich czynów, a mnie zechce zostawić mego syna.

Więcej na następnej stronie

- Co do mnie - powiedział mąż - to jestem przekonany, że jeśli tylko on się nie dowie o znakach i cudach, jakie działy się w pierwszych latach jego życia, wszystko będzie dobrze.

- Nie mówię z nim nigdy o tych dziwnych rzeczach - powiedziała kobieta. - Ale zawsze się lękam, że i bez mojego udziału może się stać coś, co sprawi, że on zrozumie, kim jest. Najwięcej bałam się przyprowadzenia go do tej świątyni.

- Możesz być spokojna, niebezpieczeństwo już minęło - rzekł mąż. - Wkrótce znowu będzie z nami w domu, w Nazarecie.

- Bałam się tych uczonych w świątyni - powiedziała kobieta. - Bałam się tych wróżbiarzy, którzy tu siedzą na swoich matach. Zdawało mi się, że kiedy on pojawi się przed nimi, powstaną i pokłonią się dziecięciu i pozdrowią go jako króla Judei. To dziwne, że nie zwrócili uwagi na jego wspaniałość, takiego dziecka nie widzieli przecież nigdy dotąd.

Siedziała chwilę milcząc i przyglądała się chłopcu.

- Nie mogę tego zrozumieć - powiedziała. -Sądziłam, że kiedy on ujrzy tych sędziów, którzy siedzą w domu Najwyższego i rozstrzygają spory ludzi, tych nauczycieli, którzy wykładają swoim uczniom, tych kapłanów, którzy służą Panu, przebudzi się i powie: „Urodziłem się, aby żyć tu właśnie, wśród tych sędziów, nauczycieli i kapłanów”.

- Cóż mi to za szczęście być zamkniętym wśród tych kolumnad? - wtrącił mężczyzna. – Lepiej mu wędrować po pagórkach i górach dokoła Nazaretu.

Matka westchnęła z cicha.

- On jest taki szczęśliwy u nas, w domu - powiedziała. - Jaka to dla niego radość, gdy może towarzyszyć pasterzom owiec w ich samotnych wędrówkach albo kiedy wyjdzie na pole i obserwuje pracę rolnika. Nie zdaje mi się, abyśmy postępowali wobec niego nieuczciwie, jeśli staramy się go zatrzymać w domu dla nas samych.

- Oszczędzamy mu tylko wielkich cierpień -powiedział mężczyzna.

Rozmawiali w ten sposób dalej, aż dziecko obudziło się ze snu.

- No widzisz - powiedziała matka - wypocząłeś sobie. Wstań teraz, bo wieczór się zbliża i musimy wracać do obozowiska.

Znajdowali się w najodleglejszej części budowli, gdy zaczęli zbierać się do wyjścia.

Po chwili doszli pod stare sklepienie, które pozostało z czasów, gdy na tym miejscu wzniesiono pierwszą świątynię. Tu właśnie, oparta o ścianę, stała stara miedziana trąba, niezmiernie długa i ciężka niemal jak kolumna. Stała tam pogięta i zaśniedziała, pełna kurzu i pajęczyn wewnątrz i na zewnątrz, z ledwie widoczną na niej wstęgą starodawnych liter. Tysiąc lat z pewnością przeszło od czasu, gdy ktoś próbował wydobyć z niej głos.

Kiedy jednak chłopiec ujrzał tę ogromną trąbę, zatrzymał się zdziwiony.

Więcej na następnej stronie

- Co to takiego? - zapytał.

- To jest wielka trąba, która nazywa się Głosem Książęcia Świata - odpowiedziała matka. - Nią wzywał Mojżesz dzieci Izraela rozproszone na pustyni. Od tego czasu nikt nie mógł wydobyć z niej ani jednego tonu. Ale ten, kto to potrafi, zgromadzi wszystek lud ziemi pod swoim panowaniem.

Uśmiechnęła się do tego, co - jak sądziła - było starym podaniem, ale chłopiec stał nadal przy wielkiej trąbie, aż w końcu zawołała na niego. Ta trąba była z wszystkich rzeczy widzianych w świątyni pierwsza, która mu się podobała. Chciałby zostać jeszcze chwilę, żeby ją dłużej i dokładniej obejrzeć.

Szli dalej i po chwili wyszli na duży, rozległy dziedziniec świątynny. Tu w skalistym gruncie znajdowała się głęboka i szeroka przepaść; była tu od najdawniejszych czasów. Rozpadliny tej nie chciał zasypać król Salomon, gdy budował świątynię. Nie wzniósł nad nią mostu ani nie zagrodził stromego urwiska. Natomiast umieścił nad przepaścią stalową klingę, kilka łokci długą, wyostrzoną, ostrzem do góry. I mimo niezliczonych lat i ciągłych przemian klinga leżała jeszcze nad urwiskiem. Ale teraz była już prawie całkiem zardzewiała, słabo przytwierdzona na końcach, drżała i chwiała się, jak tylko ktoś ciężkim krokiem przechodził przez dziedziniec.

Kiedy matka oprowadzała chłopca okrężną drogą koło przepaści, zapytał ją:

- Cóż to za most?

- Przerzucił go król Salomon – odpowiedziała matka - a my nazywamy go Rajskim Mostem. Jeśli potrafisz przejść nad przepaścią po tym trzęsącym się moście, którego ostrze jest cieńsze niż promień słońca, możesz być pewny, że wejdziesz do raju.

Uśmiechnęła się i pospieszyła dalej, a chłopiec stanął i długo przyglądał się wąskiej, drżącej stalowej klindze, aż w końcu zawołała go matka.

Posłuchał jej, ale westchnął z żalu, że mu matka nie pokazała tych dwóch cudownych rzeczy wcześniej, byłby miał czas przyjrzeć się im dokładniej.

Szli teraz, nie zatrzymując się, aż dotarli do wielkiego wejściowego portyku z pięcioma rzędami kolumn. Tu w rogu wznosiły się dwie kolumny z czarnego marmuru wsparte na wspólnej podstawie, tak blisko jedna drugiej, że ledwie źdźbło słomy można było między nie wetknąć. Stały wyniosłe i majestatyczne, z bogato zdobionymi kapitelami, wokół których wił się rząd dziwnego kształtu głów zwierzęcych. Lecz na tych pięknych kolumnach nie było na grubość palca miejsca bez skaz i zadraśnięć; obie były zniszczone i zużyte jak nic innego w tej świątyni. Nawet posadzka dokoła nich była wytarta i trochę wyżłobiona od deptania przez wiele nóg.

Chłopiec znów zatrzymał swą matkę, pytając:

- Co to za kolumny?

- To są kolumny, które nasz ojciec Abraham przywiózł do Palestyny z dalekiej Chaldei. Nazwał je Wrotami Sprawiedliwości. Kto się bowiem potrafi przecisnąć między nimi, jest sprawiedliwym przed Bogiem i nie popełnił nigdy grzechu.

Chłopiec stanął, spoglądając na kolumny zdziwionymi oczyma.

Więcej na następnej stronie

- Chyba nie myślisz próbować przecisnąć się między nimi? - zapytała matka ze śmiechem. - Widzisz, jak wydeptana jest posadzka dokoła nich przez tych wielu, którzy próbowali się wcisnąć w wąską szparę. Ale możesz mi wierzyć, że nie udało się to nikomu. Pospiesz no się! Słyszę już łoskot miedzianych wrót. To trzydziestu ludzi, sług świątyni, wysila swe ramiona, żeby je wprawić w ruch.

Noc całą leżał chłopaczek bezsennie w namiocie, widząc ciągle przed sobą Wrota Sprawiedliwości, Most Rajski i Głos Księcia Świata. Nigdy przedtem nie słyszał o rzeczach tak cudownych. Nie mógł się opędzić tym myślom.

Nazajutrz rankiem było to samo: nie mógł myśleć o niczym innym. Tego dnia mieli wracać do domu. Rodziców czekało jeszcze wiele pracy, nim namiot zostanie zwinięty i załadowany na wielkiego wielbłąda, i zanim uporządkuje się to wszystko. Nie mieli jechać sami, ale w gronie wielu krewnych i sąsiadów, a ponieważ tylu ludzi miało wyruszyć w drogę, pakowanie szło oczywiście bardzo powoli.

Chłopiec nie pomagał w robocie, tylko w środku tego całego pośpiechu i zamętu siedział cicho i myślał o trzech cudownych rzeczach.

Przyszło mu nagle do głowy, że zdążyłby pójść do świątyni i zobaczyć je jeszcze raz. Było jeszcze tyle do pakowania, zdążyłby wrócić ze świątyni przed odjazdem.

Pobiegł spiesznie, nie mówiąc nikomu, dokąd się udaje. Nie sądził, aby to było potrzebne, wkrótce przecież będzie z powrotem.

Nie trwało długo, a już był w świątyni i wchodził do portyku, gdzie wznosiły się dwie bliźniacze czarne kolumny.

Ledwie je zobaczył, oczy zabłysły mu radością. Usiadł koło nich na posadzce i zaczął się w nie wpatrywać. Kiedy pomyślał, że ten, kto potrafi przecisnąć się pomiędzy tymi dwiema kolumnami, jest sprawiedliwy przed Bogiem i nigdy nie popełnił grzechu, uznał to za najcudowniejszą rzecz, jaką widział.

Myślał, jak by to było wspaniale móc przecisnąć się między tymi dwiema kolumnami, ale one stały tak blisko siebie, że nawet szkoda było próbować. I siedział tak bez ruchu dobrą godzinę przed kolumnami, nie wiedząc o tym. Zdawało mu się, że przygląda im się przez chwilę.

Tymczasem w okazałym portyku, gdzie siedział chłopiec, zebrali się sędziowie Wysokiej Rady, aby rozstrzygać w sporach między ludem. Cały portyk pełen był ludzi skarżących się to na przesunięcie słupów granicznych, to na uprowadzenie owiec od stada i nacechowanie ich potem fałszywymi znakami, to na dłużników nie chcących płacić długów.

Przyszedł też między innymi bogaty mężczyzna, ubrany w powłóczyste purpurowe szaty, i przyprowadził przed sąd ubogą wdowę, która była mu jakoby winna kilka syklów. Biedna wdowa lamentowała głośno, mówiąc, że bogacz postępuje z nią niesprawiedliwie. Już raz zapłaciła mu swój dług, teraz on chce ją zmusić, żeby zrobiła to po raz drugi, a tego ona nie jest w stanie zrobić. Jest tak biedna, że jeśli sędziowie zasądzają na zapłacenie, będzie zmuszona oddać bogaczowi swoje córki na niewolnice.

Ten, który miał najwyższe miejsce w trybunale sędziowskim, zwrócił się do bogatego człowieka w te słowa:

- Gotów jesteś złożyć przysięgę na to, że ta kobieta nie zapłaciła ci jeszcze swego długu?

Wtedy bogacz odpowiedział:

- Panie, jestem bogatym człowiekiem. Po cóż bym miał się trudzić, żeby odebrać pieniądze od tej biednej wdowy, gdybym nie miał do tego prawa? Przysięgam ci, że tak jak jest pewne, że nikt nigdy nie przejdzie przez Wrota Sprawiedliwości, tak ta kobieta jest mi winna sumę, której żądam.

Więcej na następnej stronie

Usłyszawszy tę przysięgę, sędziowie uwierzyli mu i wydali wyrok, żeby biedna wdowa oddała bogaczowi swoje córki jako niewolnice.

Chłopczyk siedział tuż obok i słyszał to wszystko. Pomyślał sobie: Jak by to było dobrze, gdyby ktoś zdołał się przecisnąć przez Wrota Sprawiedliwości! Ten bogacz z pewnością mówi nieprawdę. Jakże mi żal tej starej kobiety, która będzie zmuszona oddać swoje córki na niewolnice!”

Wskoczył na podstawę, z której wyrastały dwie kolumny, i zaglądnął przez szparę.

„Ach! Gdyby to nie było tak zupełnie niemożliwe!” - pomyślał.

Był tak bardzo zmartwiony losem biednej wdowy. Nie myślał teraz o tym, że kto się przeciśnie przez wrota, jest sprawiedliwy i bez grzechu. Chciał się tam dostać jedynie dla biednej kobiety.

Wparł ramię w zagłębienie między kolumnami, jakby torując sobie drogę.

I w tejże chwili wszyscy ludzie stojący pod portykiem spojrzeli ku Wrotom Sprawiedliwości. Zagrzmiało bowiem sklepienie i zazgrzytało w starych kolumnach, a one rozsunęły się na boki, jedna na prawo, druga na lewo, zostawiając tyle miejsca, że szczupłe ciało chłopca mogło przecisnąć się między nimi.

Najwyższe zdumienie i pomieszanie ogarnęło wszystkich. W pierwszej chwili nikt nie wiedział, co rzec. Ludzie stali, gapiąc się tylko na małego chłopca, który sprawił tak wielki cud. Pierwszym, który się opamiętał, był najstarszy spośród kapłanów. Krzyknął, że trzeba pochwycić bogatego kupca i zaprowadzić go przed sąd. I skazał go na utratę całego mienia na rzecz biednej wdowy za to, że przysięgał fałszywie w świątyni Bożej.

Gdy wydano wyrok, sędzia zapytał o chłopca, który przecisnął się przez Wrota Sprawiedliwości, lecz ten zniknął, zanim zdołano to zauważyć. W tej samej bowiem chwili, kiedy rozstąpiły się kolumny, ocknął się ze swych marzeń i przypomniał sobie o rodzicach i powrocie do domu. „Muszę się teraz pospieszyć, aby moi rodzice nie musieli na mnie czekać” - pomyślał.

Nie wiedział jednak o tym, że spędził całą godzinę przed Wrotami Sprawiedliwości, zdawało mu się, że bawił tam zaledwie kilka chwil. Sądził więc, że zdąży jeszcze rzucić okiem na Rajski Most, zanim opuści świątynię.

Przemknął się zwinnie przez gromadę ludzi i pobiegł do Rajskiego Mostu, który był położony w zupełnie innej części wielkiej świątyni.

A kiedy zobaczył ostrą stalową klingę rozpiętą nad przepaścią i pomyślał, że człowiek, który potrafi przejść przez ten most, może być pewny wejścia do raju, uznał to za najosobliwszą rzecz, jaką kiedykolwiek widział. Usiadł nad brzegiem przepaści, żeby przyjrzeć się stalowej klindze.

Siedział tak i myślał, cóż by to było za szczęście dostać się do raju i jak bardzo chciałby przejść przez ten most, ale zarazem widział, że niemożliwością było nawet próbować.

Trwał tak i rozmyślał ze dwie godziny, nie czując, że czas upływa. Siedział tylko i myślał o raju.

Na dziedzińcu obok głębokiej przepaści wznosił się wielki ołtarz ofiarny. Dokoła niego chodzili kapłani w białych szatach, strzegąc ognia na ołtarzu i przyjmując dary ofiarne. Stało też na dziedzińcu wielu składających ofiary i gromada takich, którzy się tylko przyglądali obrzędom.

Przyszedł tam też stary, biedny człowiek niosący jagnię, małe i chude, a w dodatku pogryzione tak przez psa, że miało wielką ranę.

Więcej na następnej stronie

Człowiek podszedł z jagnięciem do kapłanów, prosząc, aby mógł je złożyć w ofierze, ale odmówili mu. Powiedzieli, że tak nędznego daru nie można ofiarować Panu. Starzec prosił, czyby przez litość nie mogli przyjąć jagnięcia, syn jego bowiem umiera, a on sam nie posiada nic innego, co by za jego uzdrowienie mógł ofiarować Bogu.

- Musicie mi pozwolić złożyć je w ofierze - powiedział starzec - bo inaczej Bóg mnie nie wysłucha.

- Wierz mi, że żywię dla ciebie współczucie -powiedział kapłan - ale ofiarowywanie rannego zwierzęcia jest zakazane prawem. Spełnienie twojej prośby jest równie niemożliwe jak przejście przez Rajski Most.

Chłopczyk siedział niezbyt daleko, tak że słyszał to wszystko. Pomyślał natychmiast, jaka to szkoda, że nikt nie może przejść przez ten most. Może ten biedak utrzymałby przy życiu swego syna, gdyby ofiarowano jagnię.

Starzec odszedł zasmucony z dziedzińca świątyni, chłopiec zaś wstał, zszedł do chwiejącego się mostu i postawił na nim nogę.

Teraz już nie dlatego chciał go przejść, żeby zapewnić sobie raj, nie myślał nawet o tym. Jego myśli były przy tym biedaku, jemu pragnął pomóc.

Cofnął jednak nogę, pomyślawszy: „To niemożliwe. Most jest już za stary i przerdzewiały, nie utrzyma mnie nawet”.

Lecz jego myśli pobiegły znów ku biedakowi, którego syn umierał. Znowu postawił nogę na ostrzu miecza.

I naraz spostrzegł, że klinga przestaje drżeć i staje się pod jego stopą szeroka i pewna.

Kiedy zrobił następny krok, poczuł, że powietrze dokoła niego podpiera go, tak że nie upadnie na pewno. Niosło go, jakby był ptakiem i miał skrzydła.

Z napiętej klingi, kiedy chłopiec szedł po niej, wydobył się drżący, miły ton. Usłyszał go i obrócił się jeden z tych, co stali na dziedzińcu. Zakrzyknął i teraz obrócili się wszyscy inni, i zobaczyli małego chłopca, który szedł po stalowym ostrzu.

Przerażenie i zdumienie zapanowało wśród wszystkich zebranych. Pierwsi opamiętali się kapłani. Posłali natychmiast gońca za biedakiem, a kiedy ten wrócił, powiedzieli do niego:

- Bóg uczynił cud, aby pokazać nam, że chce przyjąć twój dar. Daj tu swoje jagnię, złożymy je na ofiarę.

A kiedy dopełnili ofiary, zaczęli pytać o małego chłopca, który przeszedł nad przepaścią. Lecz choć się za nim rozglądali, nie mogli go znaleźć.

Właśnie bowiem kiedy chłopiec stanął na drugim brzegu, przypomniał sobie o odjeździe do domu i o rodzicach. Nie wiedział o tym, że zarówno ranek, jak i przedpołudnie minęły, pomyślał tylko: „Muszę pospieszyć się z powrotem, żeby nie potrzebowali na mnie czekać. Chciałbym tylko jeszcze skoczyć i rzucić okiem na Głos Książęcia Świata”.

Prześliznął się między tłumem i pospieszył chyżo do mrocznego krużganku, gdzie stała miedziana trąba oparta o ścianę.

Więcej na następnej stronie

Kiedy ją zobaczył i pomyślał, że ten, kto by potrafił wydobyć z niej ton, zgromadziłby wszystek lud ziemi pod swoją władzą, uznał to za najosobliwszą rzecz, jaką widział. Usiadł więc obok i zaczął się przyglądać trąbie.

Myślał, jak by to było wspaniale panować nad wszystkimi ludźmi na świecie i jak bardzo by on chciał zadąć w starą trąbę. Ale rozumiał, że to jest zupełnie niemożliwe i on nawet nie odważy się próbować.

Siedział tak przez wiele godzin, nie wiedząc, że czas upływa. Wyobrażał sobie, co może czuć człowiek, który zgromadzi pod swoim panowaniem wszystkich ludzi świata.

Tymczasem w tym chłodnym krużganku siedział święty maż i nauczał swoich uczniów. Zwrócił się teraz do jednego z młodzieńców siedzących u jego stóp i nazwał go oszustem.

- Duch mi to zdradził - powiedział świątobliwy mąż - że ten młodzieniec jest cudzoziemcem, a nie Izraelitą.

Zapytywał go teraz ów świątobliwy mąż, dlaczego wśliznął się między jego uczniów pod fałszywym mianem.

Wtedy podniósł się obcy młodzieniec i powiedział, jak to wędrował przez pustynie i przepływał morza wielkie, byle móc usłyszeć głos prawdziwej mądrości i poznać wiarę w jednego Boga.

- Dusza moja omdlewała z tęsknoty – powiedział do świętego męża. - A ja przecież wiedziałem, że ty mnie nie zechcesz nauczać, jeśli ci powiem, że nie jestem Izraelitą. Skłamałem więc przed tobą, aby ukoić moją tęsknotę. I proszę cię, pozwól mi zostać przy tobie.

Ale ów świątobliwy powstał i wzniósł ramiona ku niebu.

- Twoje pozostanie jest równie niemożliwe jak to, że zjawi się ktoś, kto zadmie w wielką miedzianą trąbę, którą nazywamy Głosem Książęcia Świata. Niewolno ci nawet przebywać tu w świątyni, ponieważ jesteś poganinem. Uchodź stąd, inaczej reszta moich uczniów rzuci się na ciebie i rozerwie cię na kawałki, obecność twoja bowiem zbezczeszczą świątynię.

Ale młodzieniec nie ruszył się z miejsca i rzekł:

- Nie pójdę stąd, nigdzie bowiem dusza moja nie znajdzie pokarmu! Wolę raczej umrzeć u twych stóp.

Zaledwie to powiedział, już uczniowie świętego męża porwali go, aby go wypędzić. A kiedy im się opierał, powalili go na ziemię i chcieli go zabić.

Chłopiec zaś siedział całkiem blisko, tak że wszystko to słyszał i widział. Pomyślał więc: „To zbyt wielka bezwzględność! Gdybym mógł zadąć w miedzianą trąbę, może by go to uratowało!”

Wstał i położył rękę na trąbie. W tej chwili pragnąłby ją podnieść do ust już nie dlatego, że ten, co by to potrafił, byłby wielkim władcą, ale dlatego, że miał nadzieję pomóc komuś, czyje życie było w niebezpieczeństwie .

Objął swymi małymi rękami miedzianą trąbę, usiłując ją podnieść.

I oto poczuł, że ogromna trąba podnosi się sama do jego ust. Odetchnął tylko lekko, a już z trąby wybiegł mocny, dźwięczny głos i rozbrzmiał po całej świątyni.

Wtedy wszyscy zwrócili wzrok w tę stronę i ujrzeli, że to mały chłopiec stoi z trąbą przyłożoną do ust i wydobywa z niej tony, od których drżą sklepienia i kolumny.

Opadły natychmiast wszystkie ręce wzniesione do bicia obcego młodzieńca, a świątobliwy nauczyciel rzekł do niego:

- Pójdź i usiądź tu u moich stóp na twoim dawnym miejscu! Bóg cud uczynił, chcąc mi pokazać, że jest Jego życzeniem, abyś został wtajemniczony w Jego Zakon.
A gdy już dzień się chylił ku końcowi, jakiś mężczyzna i kobieta szli spiesznie w stronę Jerozolimy. Wyglądali na przestraszonych i zaniepokojonych, wołali też do każdego, kogo spotkali:

- Zgubiliśmy naszego syna. Sądziliśmy, że poszedł z naszymi krewnymi i sąsiadami, ale nikt z nich go nie widział. Czy ktoś z was nie minął w drodze dziecka samego?

Więcej na następnej stronie

Idący z Jerozolimy odpowiadali im:

- Nie, waszego syna nie spotkaliśmy nigdzie, ale w świątyni widzieliśmy bardzo piękne dziecko. Był to jakby jeden z niebieskich aniołów. I ono właśnie przeszło przez Wrota Sprawiedliwości.

Chętnie by opowiedzieli jak najdokładniej o tym wszystkim, ale rodzice zgubionego chłopca nie mieli czasu słuchać.

Uszli znowu kawałek, spotkali dalszych ludzi, więc znowu ich pytali.

Lecz wracający z Jerozolimy chcieli opowiadać jedynie o jakimś bardzo pięknym dziecku, które wyglądało, jakby zstąpiło z nieba, i które przeszło przez Rajski Most.

Staliby chętnie i mówili o tym aż do późnego wieczora, ale mężczyzna i kobieta nie mieli czasu ich słuchać, tylko spieszyli do miasta.

Chodzili ulicami to w górę, to w dół, ale dziecka nie znaleźli. Przyszli wreszcie w pobliże świątyni.

Już mieli ją minąć, gdy kobieta rzekła:

- Skoro tu jesteśmy, to wejdźmy przecie i zobaczmy, cóż to za dziecko, o którym mówią, że zstąpiło z nieba!

Weszli i pytali, gdzie by mogli zobaczyć to dziecię.

- Idźcie prosto przed siebie aż tam, gdzie siedzą świątobliwi nauczyciele ze swoimi uczniami. Tam jest to dziecię. Starcy posadzili je między sobą, zadają mu pytania i on ich pyta, i zdumiewają się nad nim wszyscy. A w dole na dziedzińcu zebrał się cały lud, żeby bodaj ujrzeć cień tego, który podniósł do swoich ust Głos Książęcia Świata.

Mężczyzna i kobieta przecisnęli się przez tłum ludzi i ujrzeli, że dziecko siedzące pośród uczonych w Piśmie, to właśnie ich syn.

Skoro tylko kobieta poznała swoje dziecko, zaczęła płakać.

A chłopiec siedzący wśród uczonych mężów usłyszał, że ktoś płacze, i poznał, że to jego matka. Wstał tedy i podszedł do matki, a matka i ojciec wzięli go między siebie i wyszli z nim ze świątyni.

Lecz matka płakała dalej. Więc zapytało ją dziecko:

- Dlaczego płaczesz? Przyszedłem przecie do ciebie, skoro tylko usłyszałem twój głos.

- Jakże nie mam płakać? - rzekła matka. - Sądziłam, że jesteś stracony dla mnie.

Wyszli z miasta, zmrok zapadał, a matka płakała ciągle.

- Dlaczego płaczesz? - zapytało dziecko. – Nie wiedziałem, że dzień upłynął. Zdawało mi się, że to jeszcze rano, i przyszedłem do ciebie, jak tylko usłyszałem twój głos.

- Jakże nie mam płakać? - rzekła matka. -Szukałam cię cały dzień. Sądziłam, że jesteś stracony dla mnie.

Wędrowali całą noc, a matka płakała ciągle. Gdy zaczęło świtać, rzekło dziecko:

- Dlaczego płaczesz? Nie szukałem swojej własnej chwały, lecz Bóg pozwolił mi robić cuda, ponieważ chciałem pomóc tym trzem biednym ludziom. Ale jak tylko usłyszałem twój głos, przyszedłem znów do ciebie.

- Synu mój - rzekła na to matka - płaczę, albowiem ty i tak stracony jesteś dla mnie. Nigdy już więcej nie będziesz należał do mnie. Odtąd dążeniem twoim w życiu będzie sprawiedliwość, twoją tęsknotą raj, a twoja miłość obejmie wszystkich tych biednych ludzi, którzy zapełniają ziemię.


Tekst pochodzi z książki "Legendy Chrystusowe"