Dzisiaj w Betlejem

Wojciech Wencel

publikacja 23.12.2006 18:34

Giotto, Boże Narodzenie Giotto, Boże Narodzenie

Wieczerza złożona z postnych potraw, wyprawa ośnieżoną drogą na Pasterkę, w której jest sama istota chrześcijaństwa, jak w proroctwie Izajasza: śmierć i narodziny jednocześnie. Ale też zapach pomarańczy, marcepanów, suszonych śliwek i orzechów, wreszcie pamięć otrzymanych przed laty choinkowych prezentów… Kim bylibyśmy bez bożonarodzeniowej tradycji, która kształtuje dziecięcą wyobraźnię i otacza majestatem nasze przyszłe losy?

Po co nam Wigilia?

Są ludzie, dla których święta Bożego Narodzenia to najgorszy czas w roku. – Znowu to samo: zakupy, gotowanie, wizyty krewnych... W takich warunkach nie da się odpocząć – narzekają zapracowani biznesmeni i ich piękne żony. Modne stają się świąteczne wyjazdy do „ciepłych krajów”. Dla człowieka świeckiego święta stanowią element homogenicznego, doczesnego czasu – są kolejnym urlopem, który powinno się wykorzystać na fizyczną odbudowę organizmu.
Zupełnie inaczej odbiera święta człowiek religijny. Dzięki adwentowym i bożonarodzeniowym rytuałom potrafi on – jak pisze Mircea Eliade – „przechodzić” ze zwykłego trwania w czasie do czasu świętego. Okres Bożego Narodzenia polega więc na zerwaniu temporalnej ciągłości, jest początkiem powtarzającego się co roku misterium zbawienia i bardziej należy do „wiecznego teraz” świętego Augustyna, niż do szarej codzienności.
Warto zachować świadomość obiektywności tego duchowego porządku. Narodziny Chrystusa mają być dla nas źródłem siły, nadać formę naszemu życiu, uwznioślić je, oderwać nas od własnego „ja” i otworzyć na coś większego od nas: Boga, wspólnotę i miłość. Oczywiście, upadki będą zdarzać się najpewniej także po świętach. Życie chrześcijanina składa się z ciągłych prób, z których raz wychodzimy z tarczą, innym razem na tarczy. „Uczyniwszy na wieki wybór,/ w każdej chwili wybierać muszę” – jak pisał w wierszu Jeździec Jerzy Liebert. Chodzi jednak o to, byśmy wyznaczyli punkt odniesienia, do którego będzie później można wracać w sytuacjach trudnych.

Okno na świat

Pomostem między ewangelicznym objawieniem a ludźmi jest tradycja. Jednoczące pieśni w nawach kościołów, szczególna symbolika gwiazdy betlejemskiej, żłóbka, rorat i Pasterki, wieczerza wigilijna w uświęconej przestrzeni rodzinnego domu – wszystko to służy nawiązaniu kontaktu z „górą” i odbudowaniu nadszarpniętej w ciągu roku więzi między ludźmi. Tworzący tradycję symbol zawsze odwołuje się bowiem do konkretnej rzeczywistości duchowej. Nie stara się jej opisać za pomocą pojęć, ale konkretyzuje ją poprzez obrazy rzeczy widzialnych. Jest zmysłowym oknem na świat ponadzmysłowy, z którym współtworzy jedną, kosmiczną rzeczywistość. Jak pisze Dorothea Forstner OSB we wstępie do Świata symboliki chrześcijańskiej, „»symbolem« nazywano pierwotnie odłamany kawałek kości do gry lub jakiegoś innego przedmiotu, którego brzeg pasował do brzegu pozostałej części tak, że można je było ze sobą złożyć”. Wraz z symbolem dana jest nam zatem „owa »połowa«, która odpowiada drugiej i tworzy z nią całość”, a właściwe odczytanie symbolu to „złączenie z sobą dwóch części jednego przedmiotu”.
A jednocześnie symbole w znaczeniu pierwotnym służyły właśnie do budowania wspólnoty: „Przyjaciele i goście obdarzali się nawzajem takimi kawałkami przedmiotów, aby móc się po nich rozpoznać. Były znakiem rozpoznawczym (tessera hospitalitatis), który dziedziczono w rodzinach”. Społeczność, która w wymiarze powszechnym rozumie znaczenie i wewnętrzną hierarchię symboli, żyje w świecie oznaczonym, integralnym, w końcu – rzeczywistym. Człowiek nowożytny, który wypadł z tego świata, utracił poczucie rzeczywistości.
Pamiętajmy o tym, przygotowując się do świąt i w ich trakcie – podejmując gości i uczestnicząc w bożonarodzeniowej liturgii. Oby tegoroczne święta stały się dla nas początkiem drogi do trwałego, wewnętrznego oczyszczenia. Historia zbawienia jest przecież uniwersalna: betlejemskie światło można odkryć także we własnej, małżeńskiej sypialni. Jeśli go nie dostrzeżemy, trudno będzie nam później wspiąć się na Golgotę.

Rachunek sumienia

Wiele mówi się dzisiaj o rozpadzie tradycji, wspólnoty, parafii. Znajomy ksiądz powiedział mi niedawno, że parafia nie może stać się wspólnotą w żadnym stopniu. A jednak masowe praktyki religijne w okresie świąt to poważny argument na rzecz powszechności Kościoła. Pamiętam, jak w przeddzień ubiegłorocznej Wigilii poszedłem do spowiedzi do prowadzonego przez ojców oblatów kościoła świętego Józefa w Gdańsku, a ściślej – do kaplicy wiecznej adoracji Najświętszego Sakramentu położonej na tyłach nowego multikina „Krewetka”. Tłum wiernych dosłownie wylewał się ze świątyni, a kolejki do dwóch „czynnych” konfesjonałów – z braku miejsca – przybierały najbardziej fantazyjne formy: zaczynały się gdzieś w środku, prowadziły do wyjścia, po drodze krzyżowały się z sobą, zawracały, mijały cel, znów radykalnie zmieniały kierunek, by w końcu wyjść na prostą. Powodowało to, oczywiście, wiele nieporozumień, bo ludzie, którzy wchodzili do kaplicy, z reguły ustawiali się w nieodpowiednim miejscu. Żeby się wyspowiadać, trzeba było wystać co najmniej godzinę. A jednak zdecydowana większość pokutników cierpliwie znosiła niewygody, w ciszy i skupieniu przygotowując się do sakramentu pojednania. Kilkunastoletni chłopiec przede mną, przypominający głównego bohatera głośnej książki Doroty Masłowskiej Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną, szepnął, co prawda, do brata, że zaraz pójdzie do domu, ale stał nadal – nawet gdy spowiednik udał się na dziesięciominutową przerwę.
Oczekując powrotu księdza, uświadomiłem sobie głęboką więź, łączącą nas wszystkich: amatorów Bruegla i Big Brothera, Boskiej Komedii i Świata według Kiepskich, Haendla i Auto-Handlu. „W kaplicy wiecznej adoracji zimą/ szukając miejsca w szyku ławek z drewna/ szukając miejsca w życiu pod sklepieniem/ wiążącym zimne szkielety oddechów” – pisałem przed trzema laty w wierszu, który zrodził się z podobnego doświadczenia wspólnoty, właśnie tutaj – u świętego Józefa, o tej samej porze roku.
To zadziwiające, że fundamentem życia niemal wszystkich mieszkańców naszej kultury pozostaje kwestia tak delikatna, jak sumienie. Bo przecież wielu wychowanków mediów mogłoby usprawiedliwić swoją rezygnację ze spowiedzi tłokiem panującym w kaplicy, co więcej – mogłoby w ogóle do spowiedzi nie pójść, a rodzicom skłamać, że obowiązek został spełniony. Nikt oprócz Boga nie dowiedziałby się, jak było naprawdę. Fakt, że tego nie zrobili, wskazuje, iż poważnie traktują swoje sumienie. Zgoda: są wśród nich tacy, dla których sakrament pokuty jest czymś w rodzaju terapii mającej zapewnić „komfort psychiczny” podczas świąt Bożego Narodzenia, ale i to wydaje mi się zjawiskiem krzepiącym. Nie chodzi przecież o porządek ciała, lecz o porządek duszy, niezależnie od tego, jaką etykietkę przypną mu psychologowie. Na nic zda się popularny dziś argument, że większość katolików praktykuje swoją wiarę wyłącznie jako obyczaj, przez wzgląd na innych ludzi. Masowy udział wiernych w spowiedzi świadczy o tym, że głos Boga rozbrzmiewa w duszy każdego z nas. Pod tym względem „katolicy nominalni” niewiele różnią się od neokatechumenów.