Świadectwo o skuteczności modlitwy różańcowej

o. JulianRóżycki OP

publikacja 03.08.2006 15:42

We Mnie wszelka łaska drogi prawdy (Syr.24,17)

Zaproszenie do świadectwa o Różańcu jest dla mnie okazją do uporządkowania moich przeżyć związanych z tą modlitwą. Mówienie czy pisanie z przeżycia wydaje się z jednej strony łatwe, bo nie wymaga żadnych książkowych mądrości. Z drugiej jednak strony wymaga trudu sprecyzowania słownego życiowych doświadczeń, które są o wiele bogatsze niż nasze słowne sformułowania. Usiłując nadać kierunek i zarazem zakres mojego świadectwa nie znalazłem lepszego sformułowania od powyższych słów Syracydesa.



W Różańcu i poprzez Różaniec znalazłem „łaskę drogi i prawdy”.

Nie pamiętam kiedy matka nauczyła mnie podstawowych modlitw różańcowych: ”Ojcze nasz”, ”Zdrowaś” itd. Wykracza to jakby poza próg mojej świadomości. Podobnie jest z tajemnicami różańcowymi. Nie ma żadnego progu świadomości odkąd. Zrosły się jakby z nurtem mojego życia.

Pamiętam szczególnie niedzielny zimowy Różaniec, który odmawialiśmy w domu. Podczas uroczystej sumy w kościele nie wolno było jeździć ani na nartach ani sankach. Pomagałem mamusi przy wyrabianiu pierogów, podczas którego to przygotowania obiadu wszyscy głośno odmawialiśmy Różaniec. Niewiele z niego rozumiałem. Dotąd jednak pamiętam smak suszonych śliwek a szczególnie słodkich gruszek, które czasami zamiast owijać w pieroga po kryjomu chyłkiem pakowałem do buzi. Pozostał jednak dobry choć jeszcze nieświadomy nawyk odmawiania Różańca. Pewnego lata jednak to odmawianie stało się sprawą osobistą. Mogłem mieć wtedy około dziesięciu lat. Gdy po południu pasłem krowy, od pioruna zapaliła się stodoła u sąsiada po przeciwnej stronie wzgórza. Z mojej strony widać było tylko kłęby czarnego dymu i iskry wybijające się w górę. Gdy dorośli pobiegli na ratunek, ja zostałem sam przy krowach. Widok był groźny i wtedy po raz pierwszy wyciągnąłem z kieszeni koronkę i sam zacząłem odmawiać Różaniec. Chyba potem już nigdy go nie zaprzestałem. Odmawiałem go codziennie, przynajmniej pięć dziesiątków. Pamiętam nawet taki trans modlitewny, podczas którego odmawiałem wszystkie piętnaście tajemnic nie zważając na to, co się wokół mnie działo. Rodzice i rodzeństwo chyba lepiej ode mnie wiedzieli, co się ze mną dzieje i nikt mi w tym nie przeszkadzał. Potem były jeszcze tajemnice Zywego Różańca, zmiana tajemnic różańcowych i zaciekawienie kolegów i koleżanek: „pokaż, jaką masz tajemnicę”. To było w szkole podstawowej a potem i w średniej.

Wypada mi tutaj wspomnieć szczególnie jedną łaskę październikowego Różańca. Mimo wykopek ziemniaków i wielkiej pracy jesiennej przed zimą z radością biegłem na wieczorny różaniec w kościele. Jeszcze wtedy nie było prądu .Ciemny kościół oświetlony tylko ołtarzowymi świecami wyglądał bardzo tajemniczo. Byłem już wtedy ministrantem i klęczałem po lewej stronie ołtarza. Kościół cały odmawiał śpiewnie Różaniec a my klęczeliśmy obok celebransa w kapie przed Najświętszym Sakramentem wystawionym w monstrancji na głównym ołtarzu. I wtedy zdarzyło się coś, czego przez długi czas nie mogłem pojąć. Gdy byłem mały moja mama pokazywała mi Pana Jezusa pod baldachimem: „O patrz, tam jest Pan Jezus”. Ale zamiast Hostii ja widziałem tylko baldachim i potem ze drżeniem zajmowałem miejsce w ławkach pod baldachimem, bo myślałem: „tutaj pod tym baldachimem jest Pan Jezus”. Na lekcjach religii już nauczyłem się, że to w Hostii po Przeistoczeniu jest obecny Pan Jezus, ale to była wiedza teoretyczna, prawda nauczona i zapamiętana. Tymczasem owego wieczoru, chyba w piątej klasie a może w szóstej, nagle jakby z Hostii wyszły promienie światła i przeniknęła mnie Żywa Obecność i to tak mocno, że nie śmiałem nawet oczu podnieść na Hostię. Cały byłem przeniknięty tą Obecnością a zarazem miłością przedziwną Pana, Brata i Przyjaciela. To ,co usiłowała mi bezskutecznie przekazać moja mamusia, ukazała mi Matka Różańca świętego. Od tamtego czasu Hostia jest dla mnie zawsze Żywą Obecnością. Oczywiście wcale to nie oznacza, że zawsze mam takie odczucie Eucharystii. Tamten moment był tylko raz i teraz też muszę ciągle ponawiać w sobie wysiłek wiary w Ukrytą Obecność, ale tamta łaska niewątpliwie tę wiarę umacnia, a każdorazowe odmawianie Różańca przed Tabernakulum jest odnawianiem żywej więzi z Bogiem Ukrytym.

Gdy byłem uczniem w szkole średniej po drodze do szkoły miałem w Krakowie wiele kościołów, ale zauroczyła mnie uśmiechnięta Pani Różańca z bazyliki dominikańskiej. Rano służyłem do Mszy świętej, a wieczorem biegłem na Różaniec, aby potem zagrać w ping-ponga. Bardzo często wpadałem nawet po raz trzeci. Gdy wracałem ze szkoły zmęczony i ze skołataną głową, bazylika zapraszała mnie swoim cichym chłodem. Pięć dziesiątek Różańca przywracało sercu ciszę, ukojenie i łaskę dobrego wykorzystania czasu. A potem Pani Różańca uśmiechnęła się i zaprosiła do Różańcowego Zakonu.



Nowicjat, studia wszystko szło według ustalonej kolejności, jakby bez osobistego zaangażowania. Nadeszła pora święceń. Obudzony nagle na nocne czuwanie przed święceniami uświadomiłem sobie, że to jest moja osobista decyzja. Przeraziłem się. Tylu kapłanów , w tym opiekunowie ministrantów, porzuciło kapłaństwo. Gdybym i ja miał porzucić, to lepiej uciec póki czas. Nie jestem lepszy od nich. Uciekać, uciekać, uciekać póki czas. Uratował mnie znowu Różaniec. O. Magister otworzył tabernakulum.

Odmawiał razem z nami, kandydatami do święceń tajemnice radosne. Czułem, jak za każdą tajemnicą opada lęk, w serce powoli wraca uciszenie. Przyszły na pamięć słowa jednego z ojców profesorów: „Pan Bóg nie daje łask na zapas. Tyle, ile potrzeba na teraz.” Nie trzeba zatem martwić się o jutro, bo jutro znowu stanie się dzisiaj, teraz.

I tak przy czwartej tajemnicy ofiarowania wróciła decyzja przyjęcia święceń.

Trudno byłoby wyszczególnić, ile łask spłynęło dzięki Różańcowi poprzez dziesięć lat mojej posługi kapłańskiej w Polsce. Obozy młodzieżowe, studenckie, ministranckie, piesze pielgrzymki, rekolekcje. Wspomnę tutaj tylko jeden obóz młodzieżowy w Bieszczadach. W trakcie przygotowań młodzi przyszli do mnie i powiedzieli, ze oni nie chcą takich ubawowych obozów tylko z dobrym żarciem i dyskoteką. „Pomyślcie przez tydzień, czego chcecie”. Po tygodniu przyszli i powiedzieli: „chcemy, abyś nas nauczył modlitwy”. „Modlitwy to ja was nauczyć nie mogę. Tylko sam Pan może nas nauczyć modlitwy. Ale będziemy się modlić razem”. I zdarzyła się rzecz niewiarygodna. Na obozie bieszczadzkim codziennie była Msza święta i piętnaście tajemnic Różańca. Codziennie piętnaście! Trudno też byłoby policzyć, ile tam cudów się zdarzyło. Wspomnę tylko jeden.

Po Mszy św. i śniadaniu wyruszamy na Połonię Wetlińską. Jak zawsze na początku odmawiamy w marszu tajemnice radosne. Ale, gdy blisko południa zbliżamy się do tzw. Republiki Wetlińskiej czyli małego domku-schroniska, powitał nas przeraźliwym bekiem osiołek. Słońce zaczęły przysłaniać ciężkie chmury. Jeden z uczestników przerażony mówi: „Chodźmy pod dach, póki nas nie zaleje”. Szef zaś obozu: „Pokażemy mu, że gdzie dwóch lub trzech o coś prosi, otrzymują”? Osobiście wolałbym iść pod dach, ale nie mogłem gasić wiary szefa i dlatego odpowiedziałem bez entuzjazmu: „Ano pokażemy”. Mimo ciężkich chmur poszliśmy na azymut w trawę po pas. Ponieważ było południe, na małej polance zjedliśmy „małe co nie co”. Potem zaczęliśmy Różaniec. Przed każdą tajemnicą śpiew. Rozważanie, intencje, recytacja bez pośpiechu. Czarne chmury zdają się nas okrążać. Jestem w trakcie rozważania przed następną tajemnicą. Przerażony szef mówi: „ Módlmy się, bo nas zaleje”. „Modlić się to znaczy być razem z Bogiem i bliźnimi. Nie bój się, już dawno się modlimy”. I wtedy na naszych oczach zdarzył się cud. W czarnej chmurze jakby otwarło się okno właśnie nad nami. Naokoło był cień, tylko nad naszą polanką była jasna plama słoneczna. Z naszej wysokości widzieliśmy jak u podnóża naszej góry przechodziła smugami deszczu ulewa, a na nasze głowy nie spadła nawet jedna kropelka. Czuliśmy się oczkiem w głowie Najlepszego Ojca w niebie i patrzyliśmy na siebie z rozdziawionymi ze zdumienia gębami. Ciężka ulewa przeszła kilkadziesiąt metrów poniżej nas. Wspomnienie tamtego różańcowego obozu jeszcze dotąd ociepla serce.

Cóż mam powiedzieć o Różańcu w Japonii? Przeżyłem tutaj 25 lat. Wielokrotnie miałem okazję przekonać się o prawdziwości stwierdzenia św. Maksymiliana: „Kto apostołuje bez nabożeństwa do Niepokalanej, łowi dusze pojedynczo, na wędkę. Kto ma nabożeństwo maryjne, łowi dusze sieciami”. Nie wiem, ile rybek wpadło w sieć mojego nabożeństwa maryjnego, ale jedno jest pewne, że mam kontakt z całą Japonią ,od Hokkaido po Okinawę. Przychodzą do mnie młodzi i przyjmują na chrzcie imię św. Maksymiliana albo bł. Ludwika Grignon de Montfort. Najtrudniejsze sprawy powierzam w Różańcu Matce Bożej i one jakoś przedziwnie się rozwiązują. Różaniec pozwolił mi rzeczywiście znaleźć moją życiową drogę i prawdę Ewangelii, którą z radością pragnę przekazywać innym.