Opowiadania różańcowe

Elżbieta Śnieżkowska-Bielak

publikacja 30.09.2007 18:47

Jeżeli świadectwa tu zapisane zbliżą kogoś do Boga i Maryi, ukażą piękno modlitwy różańcowej, pomogą w zgiełku życia odnaleźć drogę jasną i prostą, to spełnią swoją rolę.

Opowiadania różańcowe

Mój różaniec

Opowiadanie Anny

Moja matka modliła się często na różańcu. Od najmłodszych lat widziałam ją z różańcem w dłoniach. Gdy zasypiałam, słyszałam szelest przesuwanych paciorków i szept modlitwy.
Nie byliśmy zamożną rodziną i nie zabiegaliśmy usilnie o bogactwo. Zdarzało się, że ledwie starczało nam na chleb. Jednak nigdy nie byliśmy głodni, zawsze czysto ubrani. Było nas sześcioro. Ojciec pracował na kolei i sam utrzymywał rodzinę. Pamiętam, że w mroźne zimy matka długo czekała, aż wróci z trasy do domu. Wtedy także widziałam ją z różańcem w dłoniach.
Pamiętam i takie chwile, kiedy rodzice modlili się razem. My podchodziliśmy cichutko, przytulaliśmy się do ojca albo do matki, i powtarzaliśmy z nimi „zdrowaśki". Młodsze dzieci często tego nie potrafiły, więc zasypiały ze złożonymi rączkami pod opieką rodziców.
Przyszły jednak i trudne chwile. Ojciec ciężko zachorował. Matka przejęła jego wszystkie obowiązki. Długotrwała choroba płuc zmusiła tatę do przejścia na rentę. Było nam bardzo ciężko. W chwili, kiedy zdawało się, że już nie ma wyjścia, matka zebrała nas i wzięła różaniec. „Tylko Maryja może nam teraz pomóc" - powiedziała i zaczęła się modlić. Pomoc nie nadeszła od razu, ale Matka Boża nas nie opuszczała. Nasz najstarszy brat Witek wkrótce skończył szkołę i podjął pracę w warsztacie samochodowym. Nie zarabiał „kokosów", ale połowę pensji oddawał rodzicom. Było już nieco lżej. Lidka, średnia siostra, wyjechała do Krakowa, gdzie pracowała i studiowała na politechnice. Uczyła się bardzo dobrze i otrzymała stypendium naukowe.
Moja matka, jak za dawnych lat, zawsze powierzała wszystko Maryi. Myślę, że to dzięki tej modlitwie szczęśliwie wyszłam za mąż, mam dwoje zdrowych, wspaniałych dzieci, a i moje młodsze rodzeństwo poradziło sobie w życiu.
Moi rodzice jeszcze żyją. Każdego roku przyjeżdżamy wszyscy do rodzinnego domu na Boże Narodzenie. Jest nas wtedy dwadzieścioro pięcioro. Każdy bowiem już założył swoja rodzinę i ma dzieci. Dziadkowie są wtedy w siódmym niebie. Bardzo kochają swoje wnuki.
Nie jesteśmy wyjątkową rodziną. Żyjemy zwyczajnie, bez wielkich wzlotów, ale i bez upadków. Największym skarbem, który mamy, jest miłość i wzajemny szacunek. Każdy z nas jest szczęśliwy. Każdy też kultywuje rodzinne tradycje. Jesteśmy ludźmi wierzącymi i wybraliśmy wierzących współmałżonków. Różaniec jest naszą rodzinną modlitwą. Na trzydziestopięciolecie pożycia małżeńskiego naszych rodziców, po uroczystej Mszy Świętej i eleganckim obiedzie, odmówiliśmy razem wszystkie części różańca. Zawierzyliśmy w modlitwie naszych kochanych jubilatów, którzy - pokazując nam, jak kochać Boga i siebie nawzajem - wychowali nas na porządnych ludzi. Zawierzyliśmy także nasze rodziny, dzieci, które nam się urodziły, i prosiliśmy Maryję o dalszą macierzyńską opiekę.
Wierzę, że Ona nas nie opuści, a różaniec będę odmawiać do końca życia.




Bardzo trudna decyzja


Opowieść Marty

Moje życie rodzinne od dziecka było niespokojne. Ojciec był bardzo wybuchowy, a w dodatku zaglądał do kieliszka. Mimo to mama kochała go niezrozumiałą wtedy dla mnie miłością i tolerowała jego późne powroty, zakrapiane kolacyjki w podejrzanym towarzystwie, częste wybuchy złości. Ja nie mogłam, nie potrafiłam tego znosić. Kiedy tylko skończyłam szkołę, wyprowadziłam się z domu. Nie było mi wtedy łatwo. Widziałam smutną twarz mamy i wściekłą minę ojca.
Podjęłam pracę jako recepcjonistka w dużym hotelu i tam dostałam służbowy pokój. Nie było to wiele, ale miałam spokój. Byłam panią swojego czasu, byłam nareszcie wolna.
Zadomowiwszy się w swoim nowym mieszkaniu, postanowiłam uczyć się dalej. Zapisałam się na zaoczne studia marketingu i zarządzania, pomyślnie przeszłam rozmowę kwalifikacyjną i od października byłam już prawdziwą studentką. Studia były co prawda drogie, ale odkładałam sobie z każdej pensji kilkaset złotych i w ten sposób mogłam opłacać czesne. Byłam tak bardzo pochłonięta pracą i nauką, że na nic innego nie miałam czasu. U rodziców bywałam rzadko. Wolne niedziele lub inne dni, które wypadały mi w grafiku, spędzałam ucząc się. Było mi z tym dobrze.
Jednak po dobrze zaliczonym pierwszym roku studiów, zauważyłam, że tak naprawdę jestem bardzo samotna. Moje kontakty w pracy były jedynie służbowe, z hotelowymi gośćmi nie zadawałam się świadomie, a wśród kolegów ze studiów miałam opinię kujona. „Coś jest ze mną nie tak - myślałam - czy ja odstraszam ludzi?".
Nie byłam brzydka, ubierałam się nieźle, a jednak brakowało mi jakiejś bratniej duszy.
W tym czasie przyszła do pracy Agata. Pracowałyśmy razem na jednej zmianie. To była dziewczyna! Błyskawicznie zawierała znajomości. Była ładna, pogodna, ciągle roześmiana. Zazdrościłam jej tego, ale i ja byłam pod jej urokiem.
Zaprzyjaźniłyśmy się. Agata zaczęła mnie wyciągać na różne towarzyskie imprezy. Nie mogła się nadziwić, że młoda dziewczyna może prowadzić taki samotniczy tryb życia.
Kiedyś urządziła hucznie swoje dwudzieste piąte urodziny. Zaprosiła do swojej kawalerki tak dużo ludzi, że trudno było znaleźć miejsce, więc wiele osób, w tym i ja, siedziało po prostu na podłodze.
Tam właśnie poznałam Michała. Poznałam i zakochałam się od pierwszego wejrzenia miłością stęsknionego uczuć serca. Michał początkowo zachowywał wobec mnie dystans, ale po miesiącu spotkań wyznał mi miłość. Byłam niewiarygodnie szczęśliwa. Nie zauważałam nawet tego, że mój ukochany nigdy nie spotyka się ze mną w weekendy, że muszę dostosowywać się do jego rozkładu zajęć, że bardzo często jest milczący i błądzi gdzieś myślami.
Pewnego razu przyszedł na spotkanie bardzo zdenerwowany.
- Słuchaj, Martusiu - powiedział - nie będziemy się mogli spotykać przez kilka tygodni. Mam do rozwiązania ważne dla mnie problemy. Masz tu numer mojego telefonu komórkowego, na razie tylko tak będziemy mogli się kontaktować.
Ucałował mnie i wyszedł. Znów zostałam sama. Nie chciałam się z nikim spotykać, nawet z Agatą. Cierpiałam. Kiedyś, szukając czegoś w szufladzie, znalazłam mały, niebieski różaniec, który dostałam w dniu Pierwszej Komunii Świętej.
Usiadłam i z trudem zaczęłam przypominać sobie wszystkie tajemnice. Musiałam nawet "weprzeć" się książeczką do nabożeństwa, którą dała mi mama gdy odchodziłam z domu. I tak zaczęła się moja przygoda z różańcem. Każdego wieczora klękałam i odmawiałam jedną część. Modliłam się o powrót Michała, o to, żebyśmy znowu byli razem.
Któregoś dnia postanowiłam do niego zadzwonić. Długo nikt nie odbierał telefonu, wreszcie usłyszałam w słuchawce dziecięcy głos: „Taty nie ma, jest u mamy w szpitalu, zapomniał komórki". Wyłączyłam telefon. Długo siedziałam jak skamieniała. Oszukał mnie. Mój Michał mnie oszukał. Ma dom, rodzinę, a mną się po prostu zabawił. Byłam dla niego tylko przygodą, nikim ważnym.
Znów uklękłam do różańca, prosiłam Maryję o światło, o wskazanie dalszej drogi. Nie potrafiłam żyć bez Michała, a z nim już nie mogłam. Płakałam i szeptałam modlitwy. Gdy skończyłam część bolesną, poczułam spokój. „Będzie, co Bóg da" - pomyślałam i poszłam spać. Rano zadzwoniłam do Michała. Poprosiłam o pilne spotkanie.
- Czy to aż takie ważne, Martusiu? Mam dzisiaj ciężki dzień - powiedział.
- Dla mnie to sprawa życia i śmierci - odparłam.
Znalazł w końcu dla mnie pół godziny. Umówiliśmy się w kawiarni w mieście.
- Nie musisz mnie już dłużej oszukiwać - powiedziałam - wiem wszystko. Nie mogę jednak zrozumieć dlaczego kłamałeś. - Michał miał minę zbitego psa. Próbował się tłumaczyć, ale nie chciałam go słuchać. Rozstałam się z nim. Nie pozwoliłam do siebie dzwonić, ani kontaktować się w jakikolwiek sposób.
Zostałam sama, ale to już jest inna samotność. Wiem, że Maryja pomogła mi podjąć najtrudniejszą decyzję w życiu i wierzę, że Ona przeprowadzi mnie przez trudny czas cierpienia. Zaufałam Jej i ta ufność daje mi poczucie siły i spokoju.



Dziś mogę ci przebaczyć


Opowieść Julii

Marka poznałam jeszcze w szkole średniej. Chodziliśmy do równoległych klas. On miał wtedy inną dziewczynę, ja - innego chłopca. Dopiero na balu maturalnym między nami zaiskrzyło. W czasie wakacji zaczęliśmy się spotykać, a już na Boże Narodzenie braliśmy ślub. Dwa lata później urodził się Bartek. Mieliśmy coraz mniej czasu dla siebie. Marek dużo pracował, żeby nas utrzymać, a ja studiowałam zaocznie pedagogikę i zajmowałam się dzieckiem. Często widywaliśmy się po dwie godziny dziennie - późnym wieczorem albo wcześnie rano. Wtedy Marek znalazł ogłoszenie o pracy w Niemczech.
- Pojadę i przez trzy miesiące zarobię tyle, co tutaj przez cały rok - przekonywał mnie. - Odłożymy na twoje studia, umeblujemy mieszkanie. Zobaczysz, staniemy na nogach.
- Ale będziemy daleko od siebie - żaliłam się. - Nie wiem, czy przetrwamy próbę czasu.
- Może masz wątpliwości co do siebie, bo ja dam sobie radę - powiedział twardo Marek. Wtedy mu uwierzyłam. Uwierzyłam w to, że żadna siła nie jest w stanie nas rozdzielić, i zgodziłam się na wyjazd męża.
Marek pojechał, a ja zostałam sama z synkiem. Starałam się być dzielna, ale nocami płakałam w poduszkę. Puste dni, bez nadziei na spotkanie się z mężem i odpowiedzialność za dziecko spowodowały, że stałam się nerwowa, często płakałam.
Marek jednak dzwonił, opowiadał o swojej tęsknocie, zapewniał o miłości. Po miesiącu przyjechał i przywiózł sporo pieniędzy. Wtedy uwierzyłam, że to rozstanie ma jakiś sens, że służy rodzime i pogodziłam się z losem.
Żyliśmy więc tak na odległość, telefonując do siebie i pisząc listy. Właściwie to tylko ja je pisałam, bo Marek, jak twierdził, nie miał na to czasu. Raz na miesiąc przyjeżdżał, ale stał się jakiś oddalony, milczący. Zdawało mi się, że ma jakieś zmartwienie.
- Co ci jest? - dopytywałam się. - Masz jakieś kłopoty?
- Nie, Julu, nic się nie dzieje, to tylko przemęczenie.
- A więc wracaj! - zawołałam. - Pieniądze nie są najważniejsze. Nie chcę, żebyś pracował tak ciężko kosztem swojego zdrowia. – Marek jednak tylko uśmiechnął się smutno i zaczął zbierać się do drogi.
Wyjechał, a ja zostałam ze ściśniętym sercem. Czułam, że w życiu mojego męża coś się zmieniło, tylko nie wiedziałam co.
Zbliżał się jednak czas jego powrotu. Gdy dowiedziałam się, że przyjeżdża, przygotowałam romantyczną kolację, kupiłam nową sukienkę, ubrałam elegancko Bartusia i czekałam na tę chwilę z niecierpliwością.
Marek wrócił milczący i wymizerowany.
- Muszę z tobą porozmawiać, Julu - powiedział do mnie, gdy Bartek poszedł spać.
- Coś się stało? - zapytałam zaniepokojona.
- Tak, stało się - odpowiedział, spuszczając głowę. - Przestałem cię kochać. W moim życiu jest inna kobieta. Będę miał z nią dziecko. Wybacz mi, ale jutro do niej wracam.
Zamurowało mnie. Siedziałam bez ruchu, jakbym była z kamienia. Nie mogłam wykrztusić
z siebie słowa.
- A ja, a Bartek? - wymamrotałam wreszcie. - Co z nami będzie?
- Będę wam pomagał materialnie, będę zabierał Bartka na wakacje, ale chcę być z nią, z Margaretą. Proszę cię, nie utrudniaj mi tego, daj mi rozwód.
- O nie! - zawołałam. - Tak łatwo ci nie pójdzie. Rozwodu ci nie dam i Bartka do ciebie nigdy nie puszczę, rozumiesz! A teraz zbieraj manatki i wyjdź. Nie chcę cię tu więcej widzieć!
Nadeszły dla mnie ciężkie czasy borykania się z losem, z samotnością, z poczuciem odrzucenia, z dzieckiem, które nie rozumiało sytuacji i dopytywało się o ojca.
Długo nie chciałam zgodzić się na rozwód, ale po kilku latach nieustannego ciągania mnie po sądach, w końcu uległam. Nie mogłam zrozumieć, za co to wszystko.
W tym trudnym okresie mojego życia zaczęłam chodzić na spotkania grupy modlitewnej. Poznałam dobrych, porządnych ludzi. Moja grupa często modliła się za mnie. Animatorka zaproponowała mi, żebym każdego dnia oddawała mojego męża Matce Bożej, odmawiając jedną dziesiątkę różańca. Nie przyszło mi to łatwo, ale modliłam się, tak jak mi poleciła.
Pewnego dnia, kiedy właśnie odmawiałam różaniec, usłyszałam dzwonek do drzwi. Gdy otworzyłam, zobaczyłam Marka.
- Byłem tu przejazdem - powiedział zmieszany. - Chciałem zobaczyć Bartka i ciebie. Chciałbym, żebyś mi wybaczyła.
- Siadaj, zrobię ci kawę. Bartek powinien lada chwila wrócić z próby kółka teatralnego - powiedziałam już spokojnie.
Gdy siedzieliśmy, pijąc kawę, powiedziałam do Marka:
- Czas już zabliźnił rany, ale ciągle nie mogę zrozumieć twojej decyzji. Dużo się za ciebie modlę i myślę, że teraz mogę ci przebaczyć. To stało się dzięki modlitwie różańcowej, nie przyszło samo.
- Porzucenie was było moim największym życiowym błędem - przyznał Marek, a ja popatrzyłam na niego już bez niechęci.



Dziękuję jej modlitwą


Opowieść Heleny

Tej wiosny odwiedziłam mamę w moim rodzinnym miasteczku. Tak wiele lat tu nie byłam. Tylu ludzi poznałam w tym czasie, tyle wydarzeń błahych i ważnych miało miejsce w moim życiu. Tyle błędów popełniłam i tyle łez wylałam.
Moja mama była alkoholiczką. Do dziś budzą mnie ze snu koszmarne wspomnienia awantur, jakie wszczynała razem z moim ojcem, który nie był jej mężem. Pewnego dnia mężczyzna odszedł i ślad po nim zaginął. Zostałyśmy same, ale to nie znaczy, że było spokojnie.
Mama miała wielu kumpli do kieliszka i prowadziła „dom otwarty", co najbardziej godziło we mnie. Podchmielona i pełna animuszu mama jednym posunięciem łokcia strącała na podłogę moje książki i zeszyty, gdyż właśnie nakrywała do stołu.
- Won mi na schody z tymi śmieciami! - wołała nieraz, wyrzucając mój tornister na klatkę schodową.
Nikt w szkole nie wiedział, ile lekcji odrobiłam, siedząc na strychowych schodkach przy bladym świetle słabej żarówki. Nikt też nie wiedział, dlaczego byłam blada i tak często ziewałam na lekcjach. Kto mógł przypuszczać, że dziewięcioletnie dziecko spędza całą noc na schodach, a potem nieumyte i głodne idzie do szkoły?
- Helenko, powiedz mamie, żeby przyszła do mnie - powiedziała kiedyś moja wychowawczyni, pani Borowska.
- Mama jest chora - skłamałam - nie może przyjść.
- W takim razie może potrzebujecie pomocy? - zapytała nauczycielka.
- Dziękujemy, radzimy sobie bardzo dobrze.
Pani spojrzała na mnie poważnie i nic już nie powiedziała.
Tego popołudnia mama znowu miała gości, a ja, nie czekając aż mnie wyrzuci, poszłam na swoje strychowe schodki. Właśnie wypełniałam ćwiczenia z geografii, gdy trzasnęły drzwi wejściowe i usłyszałam kroki na schodach. Zobaczyłam panią Borowską.
- Ojej! - krzyknęłam przerażona.
- Helenka? - zdumiała się pani Borowską - Co ty tu robisz?
- Ja, ja... - jąkałam się niepewnie.
Wychowawczyni weszła na schodki i spojrzała na ćwiczenia rozłożone na moich kolanach. Potem energicznie, bez pukania weszła do naszego mieszkania.
- Zabieram Helenkę do siebie - powiedziała do mojej podchmielonej matki, na której twarzy widać było zdumienie. - Jutro przyjdę tu z przedstawicielem opieki społecznej. Nie wywiązuje się pani ze swoich rodzicielskich obowiązków.
Tej nocy po raz pierwszy od niepamiętnych czasów spałam w czystej pościeli, umyta i nakarmiona. Rano zjadłam talerz mlecznej zupy i obdarzona przez panią Borowską kanapkami, poszłam do szkoły.
Potem trafiłam do pogotowia opiekuńczego. Do sądu trafił wniosek o odebranie praw rodzicielskich mojej matce. Były to dla mnie trudne chwile. Nie mogłam przywyknąć do życia w nowym środowisku. Z początku byłam popychana i wyśmiewana przez dzieci, które tu były od dawna. Później przywykłam i do tego, tylko jeszcze bardziej zamknęłam się w sobie. W końcu moją matkę pozbawiono praw rodzicielskich, a mnie adoptowało proste, serdeczne małżeństwo z Podhala. Mieli już dwóch synów i koniecznie chcieli mieć córkę. Postanowili zaadoptować jeszcze jedno dziecko - dziewczynkę. Wybrali mnie. W tej rodzinie zostałam ochrzczona, przeżyłam dzień Pierwszej Komunii Świętej. Nauczyłam się pracować i modlić. Moi nowi rodzice szczególną wagę przywiązywali do modlitwy różańcowej. Mama codziennie zbierała nas wokół stołu i razem modliliśmy się na różańcu.
W tej atmosferze wyrosłam, skończyłam szkołę i studia na polonistyce. Wyszłam szczęśliwie za mąż i... zapomniałam o pani Borowskiej. Dopiero dzisiaj, kiedy przyjechałam aby odwiedzić moją biologiczną matkę, która po leczeniu odwykowym mieszkała w domu opieki, przypomniałam sobie moją dawną wychowawczynię.
- Ona nie żyje - powiedziała mi sąsiadka. - Już będzie pięć lat jak umarła.
Poszłam na cmentarz, zapaliłam znicz na skromnym nagrobku i wyciągnęłam różaniec. Odmówiwszy część radosną, postanowiłam modlić się codziennie za jej duszę.
- Przepraszam - wyszeptałam - przepraszam, że o pani zapomniałam.
Dzisiaj wiem, że mogę jej się odwdzięczyć tylko modląc się za nią, ale myślę, że ona tam gdzieś u Boga jest z tego bardzo zadowolona.



Maryja pomogła lekarzom


Opowieść Władysława

Kiedy lekarz postawił diagnozę i zaproponował założenie bajpasów, nie mogłem w to uwierzyć. Moje życie było zawsze bardzo aktywne. Choroba serca przeszkodziła mi w tym, byłem załamany. Przerażała mnie perspektywa operacji, związane z nią niebezpieczeństwa i konieczność rehabilitacji. Musiałem być ciągle uzależniony od pomocy innych ludzi, bezustannie na siebie uważać, przygotować się na cierpienie, którego bałem się najbardziej.
Przed operacją poszedłem do spowiedzi i przyjąłem komunię świętą. Chciałem być dobrze przygotowany również duchowo. Starałem się modlić, ale nie potrafiłem się skupić, moje myśli ciągle gdzieś uciekały.
- Myśli pan, że to pomoże? - usłyszałem głos z sąsiedniego łóżka.
- Myślę, że tak - odpowiedziałem.
- Widzi pan - zaczął mój sąsiad, Teofil Piotrowski - kiedyś byłem bardzo wierzącym człowiekiem, ale gdy umarła moja żona Halinka, przestałem się modlić. Mam żal do Boga o to, że mi ją zabrał.
- Przykro mi z powodu pana żony - powiedziałem - ale wie pan, mnie modlitwa pomaga, daje nadzieję.
- Jak można mieć nadzieję, gdy nie ma już kogoś, kogo się nad życie kochało? Mnie już jest wszystko jedno. Jestem tu, bo mojej córce zależało, żebym zrobił konieczne badania, ale przecież jeśli umrę, to szybciej będę z Halinką.
- Wie pan - zacząłem - człowiek musi mieć nadzieję. Ja, na przykład, mam nadzieję, że wyzdrowieję i jeszcze wiele dokonam.
- Marzyciel z pana.
- Panie Teofilu, trzeba żyć i czerpać radość z życia. Trzeba się cieszyć, że świeci słońce, że kwitną kwiaty, i z tego, że po zimie zawsze przychodzi wiosna.
- Idealista z pana - skwitował moje słowa pan Teofil. - Zobaczymy, co pan będzie mówił jutro.
Następnego dnia przenieśli mnie na OIOM, a później na intensywną terapię. Było ciężko. W sytuacji, w której się znalazłem, doświadczyłem kruchości ludzkiego życia, bezradności spowodowanej niepełnosprawnością, samotności w cierpieniu.
Wtedy uświadomiłem sobie, że Jezus dwa tysiące lat temu też przeżywał samotność i ból. Znosił to wszystko dla mnie. Cierpiał podobnie jak ja, ale miłość Jego Matki pomogła Mu wytrwać. Tę miłość ofiarował z krzyża Janowi - umiłowanemu uczniowi. Przez niego ofiarował ją również nam wszystkim.
- Jezu - modliłem się - mam Maryję, a więc wytrwam. Mam Maryję, a więc mam nadzieję. Dziękuję Ci za tę Matkę!
Potem zapadłem w sen. Gdy się obudziłem, pamiętałem pooperacyjną rozmowę z Jezusem. Zacząłem modlitwę różańcową. Po pierwszej dziesiątce znów zasnąłem, ale po przebudzeniu się mówiłem dalej. W ten sposób skończyłem część radosną.
Następnego dnia czułem się lepiej. Przyszedł do mnie ksiądz, przyjąłem komunię świętą i odmówiłem część bolesną różańca. I tak każdy mój dzień w szpitalu związany był z jedną częścią różańca.
Do zdrowia wracałem bardzo szybko. W moim sercu była radość. Lekarze nie mogli wyjść z podziwu, obserwując systematyczną poprawę stanu mojego zdrowia.
Wiedziałem, dlaczego tak się działo. To Ona - Matka Jezusa, którą prosiłem o pomoc, modląc się na różańcu, pomagała lekarzom. Moją modlitwę ofiarowywałem także za pana Teofila, który również doświadczał cierpienia, ale duchowego. Prosiłem Matkę Bożą o siły dla niego, o umiejętność zaakceptowania swojego życia.



Maryja pomaga mi czuwać


Opowieść Eugeniusza

Jestem samotnym pięćdziesięciopięcioletnim mężczyzną. Nigdy nie założyłem rodziny, miałem jednak ciekawe życie: wiele podróżowałem i zwiedziłem prawie cały świat. Z najbliższej rodziny mam tylko matkę. Była zawsze moim przyjacielem, wspierała mnie od najmłodszych lat. Ze wszystkich zakątków świata, które udało mi się odwiedzić, pisałem do niej kartki i listy, dzwoniłem. Czasami miałem wyrzuty sumienia, że zostawiam ją samą - mało już zaradną - na tak długo. Jednak ona cieszyła się z każdej mojej wyprawy.
Z wykształcenia byłem etnografem i zbierałem materiały do pracy doktorskiej o różnych kulturach świata. Mama była dumna z tego, że otworzyłem przewód doktorski, że wciąż się rozwijam. Czasem narzekała trochę na samotność, że to ani synowej nie ma, ani wnuków, ale nie miała mi długo tego za złe, gdyż moje pasje naukowe były jej wielką chlubą i nadzieją. Wiedziałem też, że moja mama szczególnie ceni sobie modlitwę różańcową, że - jak to ona mawiała - „nie wypuszcza różańca z rąk". Modliła się za mnie codziennie na różańcu, powierzając Maryi moje życie i przedsięwzięcia. Przyznam szczerze, że rozczulały mnie te jej słowa, ale nie przywiązywałem do nich większego znaczenia.
I tak obroniłem pracę doktorską i rozpocząłem habilitację. Mama ciągle była serdeczna i we mnie wpatrzona, ale zaczęła podupadać na zdrowiu. Miewała częste bóle głowy, z trudem się poruszała, ale jakoś sobie radziła. Widziałem, że potrzebuje pomocy, więc rzadziej wyjeżdżałem na swoje wyprawy.
Wylew, którego doznała, był dla mnie wstrząsem. Akurat w tym dniu ją odwiedziłem. Widziałem, że źle się czuje, ale nie spodziewałem się, że to się tak potoczy. Mama upadła, wracając z łazienki, i w jednej chwili straciła władzę w nogach i lewej ręce. Wezwałem pogotowie. Zabrano ją na neurologię na długie trzy miesiące, później przeszła rehabilitację w sanatorium i wreszcie wróciła do domu.
Musiałem zmienić wszystkie moje życiowe plany i tryb życia. Stałem się jej kucharzem, pielęgniarzem, człowiekiem do towarzystwa, słowem - wszystkim. Początkowo robiłem wszystko z wielkim zapałem i nadzieją, że jej stan zdrowia się poprawi. Z czasem zdałem sobie jednak sprawę, że dolegliwości nie ustąpią, a wręcz przeciwnie: będą się z roku na rok nasilać, że mama będzie wkrótce potrzebowała całodobowej, ciągłej opieki.
Teraz także mnie potrzebne było wsparcie. Poszedłem do psychologa, ale po pewnym czasie musiałem zrezygnować z jego pomocy. Wizyty były za drogie. Mama potrzebowała bardzo drogich leków, do domu przychodziła rehabilitantka, to wszystko pochłaniało wiele pieniędzy.
Z trudem radziłem sobie z sytuacją, zacząłem się załamywać. Wtedy przypomniałem sobie, że moja mama zawsze modliła się za mnie na różańcu, i zacząłem się tak modlić.
Nadal mam wiele zajęć, a zdrowie mamy nie uległo poprawie, ale odzyskałem spokój. Mam bowiem pewność, że Matka Boża mnie nie opuści i pomoże mi w tej trudnej sytuacji, że znajdę siły, aby czuwać przy mamie tak długo, jak będzie trzeba.


Jak się mówi „Ojcze nasz”


Opowieść Wacława

W ramach pracy, którą wykonywałem, musiałem często wyjeżdżać w delegacje. Właściwie, mówiąc językiem mojej żony, żyłem ciągle na walizkach. Miało to na pewno dobre strony, nie narzekałem na monotonię pracy ani na brak kontaktów z ludźmi. Zarabiałem też dzięki temu więcej pieniędzy. Częste wyjazdy związane były jednak z ciągłą tymczasowością, z prowizorką życia, a co najtrudniejsze, z częstą rozłąką z najbliższymi. Pracę handlowca znałem, lubiłem i odnosiłem w niej sukcesy, dlatego od wielu lat widywałem się z rodziną wyłącznie w weekendy.
Poznawałem za to wielu ludzi. O jednych zapominałem od razu po wyjściu z hotelu, a z innymi łączą mnie więzy długoletniej przyjaźni. W domu mam wiele notesów wypełnionych adresami i numerami telefonów ludzi poznanych w czasie moich wyjazdów służbowych. Założyłem także specjalny album z fotografiami osób bardziej lub mniej znanych, ale spotkanych gdzieś na konferencjach, targach, wystawach, w hotelach. Niektórzy odeszli już w zapomnienie, o innych pamiętam, a z jeszcze innymi utrzymuję stałe i zażyłe kontakty.
Bardzo często w obcych, hotelowych pokojach odczuwałem tęsknotę za rodziną i najbliższymi. Te chwile były dla mnie bardzo trudne. Początkowo próbowałem radzić sobie z samotnością, pijąc kieliszek koniaku, idąc na dancing czy do teatru. Stwierdziłem jednak, że przynosi to jedynie chwilową ulgę i wiąże się z wyrzutami sumienia. Zrezygnowałem więc z moich wypadów do miasta i pozostawałem w pokoju hotelowym, czytając, przygotowując się do pracy albo modląc się na różańcu. Tę modlitwę poznałem w domu rodzinnym. Moja matka mówiła: „Jak ci będzie ciężko, synku, odmawiaj różaniec". Tak też czyniłem.
Z moich przygodnych znajomych, o których wspominałem wcześniej, nikogo nie zapamiętałem tak dobrze, jak pana Kazimierza. Nie pamiętam jego nazwiska. Był tłumaczem, który przyjechał do Poznania na targi, aby współpracować z niemieckimi przedstawicielami firm handlowych. Widziałem go jeden jedyny raz w życiu, w pokoju hotelowym, do którego mnie przydzielono.
Kiedy wszedłem do pokoju, wydał mi się bardzo niesympatyczny. Był zarozumiały i nie krył swojego oburzenia, że nie przydzielono mu pokoju jednoosobowego. Ponieważ byłem pod ręką, wszystkie swoje żale wylewał na mnie.
- Ależ proszę pana - próbowałem się tłumaczyć - proszę zejść do recepcji z tymi pretensjami, ja nie jestem niczemu winien.
- Nie lubię mieszkać z nieznajomymi - burczał mój współlokator, ale ja już się nie odzywałem. Umyłem się, rozpakowałem, zjadłem przygotowaną mi przez żonę kanapkę i wziąłem do ręki różaniec. Nie zwracałem uwagi na mojego współtowarzysza, który wreszcie zamilkł. Klęcząc przy swoim łóżku w półmroku, przy świetle nocnej lampki, modliłem się na różańcu, odmawiając część radosną. Gdy skończyłem, zobaczyłem, że pan Kazimierz obserwuje mnie.
- Wie pan - zaczął nagle - nie zachowałem się właściwie. Przepraszam, że się uniosłem, ale ja ciągle jestem w podróży. Mam już dosyć tych hoteli, zapachu obcej pościeli, obiadów w knajpach. Tak bardzo chciałbym być w domu, że coraz częściej zastanawiam się, czy nie zmienić pracy. Dzisiaj od rana wszystko mi się nie układało. Byłem wściekły. Dopiero gdy zobaczyłem pana z różańcem w dłoniach, coś we mnie pękło. Ja też się kiedyś modliłem, ale to było bardzo dawno, w dzieciństwie. Proszę mi powiedzieć, jak się odmawia „Ojcze nasz".
Przypomniałem panu Kazimierzowi tę modlitwę, przypomniałem jeszcze i inne, na przykład „Zdrowaś Mario". Wytłumaczyłem też, jak się odmawia różaniec.
- Moja świętej pamięci matka - powiedziałem - mawiała, że różaniec jest kołem ratunkowym dla tych, którzy za daleko odpłynęli od Pana Boga.
- To chyba właśnie ja potrzebuję takiego koła ratunkowego - odpowiedział pan Kazimierz. Podarowałem mu swój różaniec.
Często zastanawiam się, czy to nasze hotelowe spotkanie przyprowadziło go do Boga? Czy modli się na moim różańcu? Staram się pamiętać o nim w mojej modlitwie różańcowej.


Byłam z nim dzięki modlitwie


Opowieść Aliny

Ludzie uważali nas za dobre małżeństwo. Mieliśmy dwoje dzieci, pracę, ładne mieszkanie, wielu bliskich przyjaciół i liczna rodzinę. Nie narzekaliśmy ani na samotność, ani na brak pieniędzy, ani na słabe zdrowie, ani na nudę. Nasze dzieci Piotrek i Emilka uczyły się nieźle. Wakacje spędzaliśmy co roku nad polskim morzem, a kilka razy byliśmy nawet w Grecji, w Egipcie, na Cyprze. Wydawało się, że nic nie może zakłócić nam tej stabilizacji. A jednak stało się inaczej.
Mój mąż, Sławek, został zwolniony z pracy w ramach redukcji etatów. Był to szok dla niego samego, ale też i dla nas. Stanęliśmy przed wielką niewiadomą. Trzeba się było przestawić na inny sposób myślenia i postępowania. „Jak teraz będziemy żyć?" - pytałam siebie w rozpaczy, widząc załamanego, snującego się po mieszkaniu męża.
Nie umiałam znaleźć odpowiedzi. Nie umiał tego zrobić również Sławek. Dzieci patrzyły na nas pytająco i niczego nie rozumiały. Z dnia na dzień było gorzej. Nie dość, że kończyły się nam wszystkie oszczędności, to jeszcze mój kochany i wzorowy dotąd mąż zaprzyjaźnił się z niewłaściwymi ludźmi, którzy ciągnęli go na piwko albo zapraszali na kieliszeczek. Nasze życie rodzinne jak po równi pochyłej staczało się w dół.
Wtedy nie wytrzymałam i po prostu na niego nakrzyczałam.
- Co ty sobie wyobrażasz - wyrzucałam mu - takimi sposobami szukasz pracy? Rozpijesz się i wtedy nikt nigdzie cię nie przyjmie. A ja, a my? Wcale cię już nie obchodzimy?
Sławek siedział z głową spuszczoną i wpatrywał się w czubki swoich butów. Nic nie odpowiedział, a po chwili ubrał się i wyszedł. Nie było go do wieczora. Wrócił późno i zaraz poszedł spać.
- Za tydzień wyjeżdżam do pracy w Niemczech - oświadczył mi chłodno. - Będę pracować na czarno, ale przeżyjemy. Tylko nie będę z wami. Goś trzeba wybrać. Zadowolona?
Zabolały mnie te słowa i ton jego głosu. Poczułam się tak, jakbym go celowo wyrzuciła z domu.
- To nie tak - powiedziałam do Sławka, który stał obrażony z miną człowieka skrzywdzonego przez wyrodną żonę - nie chcę twojej krzywdy, chcę stabilizacji, żeby dzieci miały bezpieczny dom.
Nastały między nami ciche dni, przerywane tylko oficjalnymi rozmowami dotyczącymi dnia codziennego. Czułam się podle. Miałam wielkie poczucie winy. Tęskniłam za moim dawnym Sławkiem, ale ten zniknął bezpowrotnie.
Nie mogłam znieść tej atmosfery. Poszłam spowiedzi. Ksiądz uświadomił mi, że mąż w swojej bezradności szukał kogoś, kogo mógłby obarczyć winą za zaistniałą sytuację. Ponieważ ja byłam najbliżej, a na dodatek domagałam się od niego podjęcia jakichś kroków, to całą swoją frustrację wyładował na mnie.
- Twój mąż cię krzywdzi - powiedział ksiądz - ale i jemu nie jest lekko. Nie potrafi sobie poradzić z sytuacją, w jakiej się znalazł. Módl się za niego na różańcu. Powierz Matce Jezusa wszystkie wasze problemy, wasze wzajemne relacje i jego wyjazd.
Od konfesjonału odeszłam umocniona, ale lęk mnie nie opuszczał. W każdym razie nie miałam już w sercu tego piekącego żalu do męża. Wiedziałam, że jemu też nie jest łatwo. Pomagałam mu jak mogłam w przygotowaniach do wyjazdu. Rozstaliśmy się spokojnie, bez zbędnych emocji.
Czas, który zaczął się po jego wyjeździe, był dla mnie bardzo trudny. Nigdy nie byłam sama. Zawsze był przy mnie ktoś, kto służył radą, pomocą, kto mnie rozumiał. Najpierw to była moja mama, a potem mąż. Teraz nie miałam na kogo liczyć. Były ze mną dzieci, ale dla nich to ja musiałam być teraz oparciem, szczególnie, że bardzo przeżywały rozłąkę z ojcem. Moją podporą stała się modlitwa. Wieczorem, gdy dzieci już spały, siadałam z różańcem w dłoniach i modliłam się za męża i jego bezpieczeństwo w pracy (pracował fizycznie na budowie), za moje dzieci i za siebie, żebym wytrwała.
Dni mijały, Sławek zaczął przysyłać pieniądze. Było nam lżej materialnie, ale rozłąka bardzo bolała. Pewnej soboty niespodziewanie przyjechał.
- Będę pracował legalnie - powiedział. - Szef poznał się na mnie. Zatrudni mnie jako kierownika budowy. Dobrze, że znam niemiecki. Już nie musisz się martwić.
- Ale nam bardzo ciebie brakuje - odparłam.
- Mnie też, ale musimy wytrwać.
- Modlę się za ciebie codziennie - powiedziałam mężowi.
- I ja się za was modlę, codziennie jestem w kościele.
Przytuliłam się do męża. Wrócił do mnie ten dawny, dobry człowiek. Żyliśmy już co prawda w nowych warunkach, ale nasza miłość się nie zmieniła. Wierzę, że Maryja przeprowadzi nasze małżeństwo nawet przez największe trudy życia. Codziennie Ją o to proszę, odmawiając różaniec.


Babciu, ja też mam różaniec do spania


Opowieść Krystyny

Poświęcałam Julii sporo czasu, gdyż zajmowałam się nią kiedy córka z zięciem pracowali. Jula lubiła się modlić. Kiedy miała roczek, uczyłam ją robić znak krzyża. Starałam się również pokazać na własnym przykładzie, jak się modlić. Razem z nią klękałam, składałam ręce, żegnałam się i odmawiałam modlitwę. Najpierw dziewczynka tylko naśladowała moje zachowania, później uroczyście mówiła ze mną słowo „Amen", a kiedy skończyła dwa lata i zaczęła dobrze mówić, nauczyłam ją prostej modlitwy, którą w naszej rodzinie znało każde dziecko: „Do Ciebie, Boże, rączki podnoszę, o zdrowie mamy i taty proszę...".
Wnusia modliła się w ten sposób bardzo chętnie, dodając jeszcze całą listę członków rodziny i przyjaciół, o których zdrowiu trzeba myśleć i powierzać je Panu Bogu.
Gdy była starsza uczyłyśmy się cierpliwie odmawiać „Ojcze nasz". Łączyło się to z wieloma pytaniami Julii: Dlaczego do Boga mówimy „Ojcze"? Czy nie lepiej jest mówić „Tatusiu", tak jak ona mówi do swojego taty. Kiedy jej na to pozwoliłam, chciała mówić wyłącznie „Tatusiu nasz". Długo musiałam jej tłumaczyć, że może tak zwracać się do Boga, bo rzeczywiście jest naszym dobrym i kochanym Tatusiem, ale w modlitwie używamy słowa „Ojcze".
- A czy w niebie mamy też mamę? - zapytał; kiedyś wnusia.
- Oczywiście, że tak - odpowiedziałam uradowana, że mogę jej opowiedzieć o Matce Bożej i o narodzinach Jezusa. Przy tej okazji zaczęłyśmy się uczyć modlitwy „Zdrowaś Maryjo" i pieśni maryjnych. Podobnie jak moim dzieciom także najbardziej podobała się podobała się pieśń ,,Po górach, dolinach". To z kolei spowodowało konieczność opowiedzenia jej o objawieniach w Lourdes. Gdy pokazałam dziewczynce obrazek z wizerunkiem Matki Bożej z Lourdes, zapytała, co Maryja trzyma w dłoni.
- To różaniec - odpowiedziałam i poszłam z nią do sypialni, gdzie pod poduszką mam schowany różaniec, na którym modlę się przed snem.
- To jest różaniec do spania - zawyrokowała moja wnusia.
Przez następne tygodnie starałam się uczyć Julę modlitwy na różańcu. Zdarzało się, że dziewczynka zasypiała podczas modlitwy. Bywało, że dzielnie klęczała obok mnie i razem ze mną odmawiała cały dziesiątek. Bywało i tak, że zmęczona klęczeniem i powtarzaniem zdrowasiek odchodziła na bok i bawiła się w ciszy.
Z czasem Julii udało się zapamiętać wszystkie tajemnice różańcowe. Codziennie rozpoczynałyśmy dzień od różańca, a gdy wnusia poszła już do przedszkola, modlitwą tą kończyłyśmy dzień.
Nie zapomnę nigdy, jak kiedyś Jula wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do swojego pokoju. Wdrapała się na łóżko, podniosła poduszkę i powiedziała:
- Babciu, ja też mam już swój różaniec do spania - po czym wyjęła spod poduszki malutki, niebieski różaniec, który na jej prośbę kupiła moja córka.


Matka Boża mi ją oddała


Opowieść Justyny

Miałam przyjazny dom, dobrych rodziców i nie mogłam nigdy narzekać na niedostatek. Moi rodzice pracowali, więc musieli łączyć obowiązki zawodowe i domowe, a także opiekować się mną i moją siostrą bliźniaczką. Radzili sobie jednak bardzo dobrze, a co najważniejsze, nigdy nie słyszałam, żeby się kłócili. Mieli zaplanowane obowiązki domowe, doradzali sobie w sprawach zawodowych i dawali nam dobry przykład, ucząc modlitwy i obowiązku niedzielnej Mszy Świętej. Rosłyśmy z Kasią w pogodnym, normalnym domu.
Skończyłyśmy siódmą klasę jeszcze ośmioletniej podstawówki i przeszłyśmy następnej klasy. I tu zaczął się nasz rodzinny dramat.
Chociaż byłyśmy bliźniaczkami, jednak miałyśmy bardzo różne charaktery. Ja byłam cicha i zamknięta w sobie, taka przysłowiowa szara myszka, a Kaśka była wesoła, towarzyska, rozgadana i miała tupet.
To sprawiało, że ona była zawsze otoczona swoimi „fanami", a ja przeważnie sama. Nasze usposobienia i różnice charakterów spowodowały, że zaczęłyśmy się od siebie oddalać. Ja coraz głębiej wsadzałam nos w książki, Kaśka natomiast miała coraz więcej znajomych i wesoło się bawiła. Odbiło się to wyraźnie na naszych ocenach. Wkrótce stałam się prymuską, a Kaśka ledwo, ledwo przeszła do drugiej klasy gimnazjum.
Martwiło to bardzo naszych rodziców, którzy, próbując Kaśce wyperswadować wszelkie szaleństwa, stawiali jej mnie za przykład. Doszło do tego, że siostra miała mnie już serdecznie dosyć. Kiedy mogła i gdzie mogła, „przypinała mi łatkę". Nie szczędziła zgryźliwych uwag i złośliwych aluzji do mojej, jak to mówiła, postawy kujona. Zabierała mi moje bluzki, wyrzucała cenne notatki. Doszło do tego, że kiedyś, gdy rodziców nie było w domu, zbiła mnie dotkliwie.
- Jeżeli piśniesz starym choć słówko, możesz przestać istnieć - wycedziła z nienawiścią przez zęby.
Nie pisnęłam, ale zaczęłam się jej bać. Ze strachu nie mogłam zasnąć. Nie wiedziałam, gdzie mam chować moje zeszyty, które siostra ze złością niszczyła. Nie mogłam się spokojnie uczyć, gdyż pod nieobecność rodziców włączała radio na cały regulator, otwierając drzwi do mojego pokoju. Miałam objawy nerwicy. Zrywałam się z krzykiem w nocy, śniły mi się koszmary. Nie mogłam się skupić na nauce. Schudłam, straciłam siły, zdarzały mi się omdlenia. Kiedyś zemdlałam w szkolnej ubikacji i ocuciła mnie koleżanka, która przypadkowo mnie znalazła. Innym razem zemdlałam w kościele i przerażony tata wyniósł mnie na rękach. Zdarzyło się to także w kuchni, gdy zmywałam naczynia. W nauce też się opuściłam. Kaśka tryumfowała i nie umiała już nawet ukrywać przed rodzicami swojej radości z moich niepowodzeń. Mama zaczęła się czegoś domyślać.
Gdy ukończyłyśmy z bardzo różnymi świadectwami szkołę podstawową, rodzice umieścili mnie w liceum z internatem w dużym mieście, a Kaśka poszła do dosyć miernego technikum w naszej miejscowości. Rozeszły się nasze drogi. Ja, uspokojona i zauroczona życiem w mieście, uczyłam się znowu świetnie, a Kaśka wpadła w narkotykowo-alkoholowe towarzystwo. Nie skończyła szkoły. Po długich staraniach rodzicom udało się umieścić ją w ośrodku odwykowym, ale stamtąd dwukrotnie uciekła. Wreszcie znalazła się w więzieniu za rozprowadzanie narkotyków. Była już uzależniona, również piła. Odsunięta od możliwości brania, próbowała popełnić samobójstwo.
Wtedy zrozumiałam, że Kaśka jest bardzo nieszczęśliwym człowiekiem, że nie mogę się na nią gniewać ani nią gardzić. Zrozumiałam, że muszę zrobić coś, żeby ją ratować. Długo zastanawiałam się, jak uratować moją siostrę. Któregoś piątkowego popołudnia poszłam do kościoła. Właśnie trwała Msza Święta dla młodzieży. Wysłuchałam kazania. Ksiądz mówił, że najlepszym lekarzem jest Pan Jezus, i że nie potrzebują lekarza zdrowi, tylko ci, co się źle mają, a droga do Jezusa w sprawach trudnych i beznadziejnych wiedzie przez Maryję.
Już wiedziałam, co mam robić. Postanowiłam modlić się za moją siostrę i ofiarowywać w jej intencji Msze Święte. W sierpniu wyruszyłam z pielgrzymką na Jasną Górę. Nie byłam zaprawiona w chodzeniu. Bolały mnie nogi, miałam pęcherze na stopach. Codziennie je opatrywałam, ale nie poddawałam się, szłam dalej.
Minęło kilka lat. Poznałam Tomka, wyszłam za mąż, a później urodziłam córeczkę Marysię. Opiekowałam się także starzejącymi się rodzicami. Miałam mnóstwo zajęć, ale nie zrezygnowałam z modlitwy za Kasię.
Pewnego dnia, kiedy sprzątałam mieszkanie, a Marysia bawiła się w ogródku, ktoś zadzwonił do drzwi. Otworzyłam i zobaczyłam... moją siostrę. Kiedyś byłyśmy bardzo do siebie podobne. Dzisiaj Kaśka wyglądała jak stara kobieta, jak moja ciotka, a nie siostra.
Gdy ją zobaczyłam, rozpłakałam się jak małe dziecko. Ona też się rozpłakała. Padłyśmy sobie w objęcia i płakałyśmy nadal.
- Tyle zła musiało się stać - powiedziała wreszcie Kasia - żebym zrozumiała, jak cię kocham.
- Ja też cię kocham, Kasiu. Codziennie od pięciu lat odmawiam za ciebie różaniec. Dzisiaj Matka Boska zrobiła mi prezent. Oddała mi ciebie.


Powrót taty


Opowieść Tadeusza

Od roku pracowałem w holenderskiej spółce, rozwożącej swoje towary po całym świecie. Ja zajmowałem się transportem na terenie krajów europejskich. Po długotrwałym poszukiwaniu pracy takie zajęcie wydawało mi się wymarzone: zupełna wolność, brak przełożonych nad głową, możliwość zwiedzenia tylu krajów i wysokie zarobki. Pozostawał tylko jeden problem - rodzina. Moja żona Daria nie pracowała. Mieliśmy dwoje dzieci - Remika i Martę. Synek był już w trzeciej klasie, a córeczka w pierwszej. Troska o ich utrzymanie i wykształcenie spędzała mi sen z powiek przez długie miesiące przebywania na zasiłku dla bezrobotnych.
Gdy wreszcie dostałem tę pracę, rozpierała mnie radość. „Wreszcie skończą się nasze kłopoty finansowe. Daria będzie mogła spokojnie poświęcić się domowi i dzieciom, a ja na nich wszystkich zarobię!" - myślałem.
Nie cieszyłem się jednak zbyt długo. Moja rodzina nie była zachwycona tym pomysłem. Tłumaczyłem im jak umiałem, że będę przyjeżdżać do domu raz w miesiącu, że wreszcie będziemy mieli stabilizację.
- Co to za stabilizacja, kiedy ciebie z nami nie będzie - żaliła się Daria.
- Tatusiu, kto będzie ze mną oglądał mecze? - pytał zmartwiony Remik.
- Już nas nie kochasz! - rozpłakała się Martunia.
Zamknąłem się w sypialni zły i rozgoryczony. „To ja chcę dla nich jak najlepiej, a oni jeszcze marudzą!". Było mi smutno, ale postanowiłem postawić na swoim. Przyjąłem tę pracę. Jak nietrudno się domyślić, byłem z niej bardzo zadowolony. Przyzwyczaiłem się do nowego trybu życia. Rodzina też przywykła, chociaż nasze pożegnania zawsze były dramatyczne.
Wszystko jednak nagle się zmieniło przez wielki karambol na autostradzie koło Monachium, w którym i ja się znalazłem. Mój wóz nadawał się do warsztatu, a ja wylądowałem w niemieckim szpitalu. Szpital powiadomił żonę, która zostawiwszy dzieci pod opieką swojej ciotki, przyjechała natychmiast. Nie miała gdzie nocować, więc była krótko, ale często rozmawiałem z nią i dziećmi przez telefon.
- My, tatusiu - mówiła do mnie córeczka - codziennie z mamą modlimy się za ciebie, żebyś szczęśliwie do nas wrócił.
- Tadziu, odmawiamy wieczorem z dziećmi różaniec, bądź dobrej myśli - zapewniała mnie żona.
Kiedy wreszcie mogłem samodzielnie się poruszać, wróciłem do domu. Moja rekonwalescencja przebiegała długo. Właśnie w tych dniach zrozumiałem, co jest dla mnie najistotniejsze.
- Może pogorszy się nasza sytuacja materialna - powiedziałem kiedyś przy kolacji - ale postaram się o pracę w Polsce. Nie chcę was już zostawiać samych.
Nie zdążyłem podnieść do ust kromki chleba, a już cała moja trójka rzuciła mi się na szyję. Byłem im potrzebny. Tylko dlaczego zrozumiałem to dopiero po groźnym wypadku?


Oddali się Jej opiece


Opowieść babci Maryni

Wiesz - mówiła babcia Marynia - moje życie było bardzo zwyczajne. Toczyło się spokojnie u boku mojego kochanego męża Grzegorza i wśród gromadki dzieci.
Grzegorz był dobrym i odpowiedzialnym mężem, pracował w służbie publicznej. Był policjantem. Wcześniej, wcielony do armii austriackiej musiał służyć dla cesarza Franciszka Józefa. Gdy nastała wolna Polska, z radością zrzucił obcy mundur i przystąpił jako ochotnik do polskiej policji. Pierwsze lata mojego małżeństwa były ciągłą wędrówką. Przenosiliśmy się tam, gdzie mój mąż odbywał służbę. Dlatego nasze dzieci rodziły się w różnych miejscowościach. Przyznam szczerze, że byłam bardzo zmęczona ciągłymi zmianami i nawet nieraz złościłam się z tego powodu na męża.
On wtedy uśmiechał się do mnie ciepło i mówił: „Maryniu, módl się o cierpliwość". A więc modliłam się, odmawiając różaniec. Prosiłam Matkę Najświętszą o wytrwanie w miłości do męża, o to, abym nie robiła mu cierpkich uwag. Modliłam się za moje dzieci, aby rosły zdrowo, abym umiała przyjąć każde następne dziecko, niezależnie od tego, gdzie i w jakich warunkach przyjdzie mi je urodzić.
Modlitwa pozwoliła mi przeczekać lata tułaczki, bardzo różne warunki mieszkaniowe, ciężkie porody, a nawet śmierć malutkiej córeczki Urszulki.
Gdy po kilkunastu latach służby mąż przeszedł na emeryturę, wreszcie kupiliśmy własny dom w Leżajsku. Mieliśmy duży sad i ogród, który Grzegorz chętnie uprawiał. Zaczęło się dla nas bardziej ustabilizowane życie.
Nasz domu znajdował się niedaleko klasztoru Bernardynów i każdego dnia rano mogłam pójść na Mszę Świętą odprawianą przed cudownym obrazem Matki Bożej Leżajskiej. Jej zawierzałam wszystko, co było mi bliskie. Dzieci rosły zdrowo. Chłopcy kończyli gimnazjum, byli w harcerstwie. Dziewczęta także się uczyły. Ania wyszła za mąż, Basia pracowała, a dwie młodsze córeczki były przy nas.
I właśnie wtedy wybuchła druga wojna światowa. Antoś, zmobilizowany do wojska, zginął w kampanii wrześniowej. Zygmunt walczył gdzieś na Zachodzie. Starsze córki pracowały w odległych miastach. Bolek przerwał studia we Lwowie i wrócił do domu.
Bardzo ciężko zachorował mój mąż. Stracił pamięć. Nie poznawał nawet własnych dzieci. Rozległa miażdżyca opanowała wkrótce cały jego organizm. Po dwóch latach umarł. Mój mąż umarł. Zostałam z Bolkiem, Ireną, Basią i Janka. Bolek i Basia pracowali na czarno, ja hodowałam kozę i uprawiałam ogród. Przeżyliśmy kilkakrotne rewizje niemieckich żołnierzy, którzy szukali ukrywających się partyzantów. Przeżyliśmy najazd oddziału armii radzieckiej.
Rosjanie okradli nas i spalili na podwórku cały nasz cenny księgozbiór zbierany przez lata.
Były to straszne czasy. Żyłam w ciągłym lęku o syna, który potajemnie metodą domową robił mydło na sprzedaż, o córkę, która działała w ruchu oporu. Myśli moje były też przy Zygmusiu, który walczył o Londyn i przy Antku, na którego cudowne odnalezienie ciągle czekałam. W dodatku nie było już przy mnie mojego Grzegorza, który zawsze podnosił mnie na duchu.
Nie wiem, jak bym to przeżyła bez zawierzenia wszystkiego Matce Bożej. Przecież także Ona szła bezradna drogą krzyżową swojego Syna, patrzyła na Jego cierpienie i konanie. Maryja więc najlepiej mnie rozumiała. To dzięki Niej przeżyłam wszystkie trudne chwile. To Ona wspierała mnie dotychczas i czyni to w mojej starości.


Jestem stara, ale pogodna


Opowieść Władysławy

Mam siedemdziesiąt osiem lat. To już podeszły wiek. Wszystko jest jakby poza mną. Nie nadążam za nowoczesnością. Życie mnie wyprzedza i ludzie też.
Śmieszna rzecz, zawsze starałam się być „do przodu" i nie potrafiłam się cofać. Miałam nowoczesny sprzęt audio-wideo, nauczyłam się angielskiego, jeździłam za granicę, ubierałam się modnie. Ale teraz przestałam nadążać. Mam telefon komórkowy, który podarowała mi na imieniny siostrzenica, ale oczy już nie te, cyferek nie widzę. Do posługiwania się nim muszę używać okularów. No i obsługi komputera nie znam, a powinnam. Tylko nie ma mnie kto nauczyć. I emerytura za niska na kupno tej machiny.
Myślicie sobie, że mam niedobrze w głowie. Nie, ja kocham życie. Kocham to ziemskie życie pomimo mojej samotności i starości. Kocham je dzięki modlitwie, a szczególnie dzięki różańcowi. Tak, różaniec odmawiam codziennie i Anioł Pański, a często też Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Modlitwa pomaga mi być starą, choć oprócz tego uporczywego reumatyzmu, nie czuję się stara.
Czytam książki, również religijne. One pozwalają mi myśleć, rozumieć sens istnienia człowieka, sens jego życia, a także pogłębiać moją wiarę. Dzięki tym książkom i modlitwie, zrozumiałam, po co żyję. Wiem już, że żyję dla Boga. Dla Boga i dla drugiego człowieka. Wiem, że mam być odbiciem dobrego, miłosiernego, przebaczającego Boga, żeby każdy człowiek już tu na ziemi wiedział, jaki On jest. Muszę świadczyć o Bogu, żeby ludziom było do Niego bliżej.
Wydaje mi się czasami, że Pan Bóg ma poczucie humoru, że się do nas uśmiecha i dobrotliwie z nami żartuje. Przecież nie można żyć bez humoru. Bóg nie chce, abyśmy byli ponurzy, tylko radośni. Kiedyś słyszałam pieśń o Bożej radości, która jak rzeka wypełnia duszę człowieka. Tak jest i ze mną. Kochając Pana Boga i Matkę Najświętszą, nie możemy być smutni.
A więc jestem stara. Bolą mnie kolana, z trudem chodzę, ale tak już musi być. Maszyna się psuje, a co dopiero człowiek, który przeżył tyle lat.
Ale stara to nie znaczy skazana na powolne umieranie. Śmierć i tak przyjdzie do każdego, ale po co ciągle to rozpamiętywać. Trzeba być dobrym - jak to ładnie powiedział Brat Albert - jak chleb, którego każdy może sobie ułamać. I trzeba być wesołym, żeby ludzie widzieli, że Bóg jest wesoły i dobry. I trzeba się śmiać, żeby te srebrne lata upłynęły w radości, a nie w smutku.
Takiej postawy uczy różaniec. On uczy pogodzenia się z Bożym ładem i Bożą nauką. I daje siły. Spróbujcie sami. Mówię wam, odżyjecie!



Ocalił nas różaniec


Opowieść Wiesławy

Był wrzesień 1944 roku. Powstanie Warszawskie zmusiło wielu ludzi do tułaczki. Niemcy kazali nam opuścić Warszawę, w której przebywaliśmy tymczasowo u mojej mamy, po wypędzeniu nas z naszego mieszkania w Aninie. Zatrzymałam się więc z mężem, dwójką dzieci i mamą w Pudach leżących nieopodal stolicy.
Zbliżała się jesień, a my, ani nasze dzieci, nie mieliśmy ciepłej odzieży. Postanowiłyśmy z mamą zaryzykować i wybrałyśmy się jedyną kursującą wówczas ciuchcią do Anina po ciepłe ubrania. Nie przejechałyśmy nawet połowy drogi, gdy zatrzymał nas niemiecki oddział. Kazali nam wysiadać z pociągu i popędzili pod lufami karabinów w kierunku stacji Warszawa Zachodnia. Szliśmy tak już kilka kilometrów, nie wiedząc, dokąd nas prowadzą. Był słoneczny wrześniowy poranek. Nie cieszyło nas jednak nic. Jakiś pan idący za nami powiedział, że najprawdopodobniej pędzą nas na stację, gdzie przygotowują transport więźniów do Oświęcimia. Moja mama zaczęła płakać. Ja też miałam łzy w oczach. Tam w Pudach czekał na mnie mąż i dwoje małych dzieci Wokoło szalała wojenna zawierucha, bałam się nie tylko o mamę i o siebie, bałam się także o nich.
- Jak tylko nadarzy się okazja, uciekamy - powiedziałam do mamy, która ciągle pochlipywała. Ale okazja nie nadarzała się.
Nagle przy drodze, którą szła nasza kolumna zauważyłam mały, piętrowy domek z ogródkiem. Rozejrzałam się dookoła. Pilnujący nas esesman zapalał właśnie papierosa. Pociągnęłam mamę za rękaw i wbiegłyśmy do tego domku. Był zupełnie pusty. Prędko weszłyśmy na pierwsze piętro i otworzyłyśmy jakieś drzwi. Znalazłyśmy się w pustym pokoju, gdzie wśród rozrzuconych w nieładzie książek i garnków stał duży dębowy, ciężki stół. Przysunęłyśmy go z mamą do drzwi i tym sposobem zatarasowałyśmy wejście do naszej kryjówki.
Pamiętam, że były to stare, liche, drewniane drzwi. Usiadłyśmy na podłodze przy bocznej ścianie i zaczęłyśmy na palcach odmawiać różaniec.
Nagle usłyszałyśmy odgłos ciężkich, wojskowych butów na schodach. To jakiś niemiecki żołnierz po nich szedł. Może widział, jak uciekałyśmy? Zamarłyśmy z przerażenia. Rozległo się pukanie do drzwi, najpierw słabe, później bardziej natarczywe. „Jeszcze chwila - myślałam - a walnie kolbą w te mizerne drzwi i znajdzie nas". Ale Niemiec po chwili odszedł. Byłyśmy uratowane. Kolumna złapanych pasażerów naszej ciuchci przeszła. Przez szparę w oknie widziałyśmy jednak, że teren wsi, w której się znajdowałyśmy, był otoczony. Widziałyśmy żołnierzy z psami, słyszałyśmy fragmenty rozmów w języku niemieckim. Postanowiłyśmy nie opuszczać naszej kryjówki, choć byłyśmy zmęczone i głodne.
Dopiero przed wieczorem zapanowała cisza. Wtedy postanowiłyśmy przedostać się na drogę, którą mogłybyśmy powrócić do Pudów. Wyszłyśmy cichutko. Ja na wszelki wypadek wzięłam leżącą na podłodze bańkę na mleko, która później bardzo się przydała.
Po kilku minutach drogi natknęłyśmy się na niemiecki patrol. Po okazaniu dokumentów, wskazałam na bańkę i powiedziałam niemieckiemu żołnierzowi, że idziemy szukać mleka dla dzieci, które czekają w domu głodne. I... o dziwo, Niemiec uwierzył. Oddał nam dokumenty i puścił wolno. Doszłyśmy do bocznej drogi i poszłyśmy piechotą przez las w kierunku Pudów. Przenocowałyśmy w jakimś stogu siana, a potem, idąc na piechotę i jadąc chłopskimi furmankami, dotarłyśmy na miejsce.
To wydarzenie nauczyło mnie wielkiego kultu do Matki Bożej Różańcowej. Modlę się odtąd codziennie na różańcu. Maryi powierzam wszystkie moje sprawy. Dożyłam w zdrowiu do Osiemdziesiątego dziewiątego roku życia. Jestem babcią i prababcią.
Opowiedziałam o tym moim wojennym doświadczeniu, aby przekonać innych do odmawiania różańca, bo ta modlitwa może uratować człowieka w zupełnie beznadziejnej sytuacji.



Modlitwa babci


Opowieść Janiny

Jestem matką dwojga dorosłych już dzieci i babcią czworga wnucząt. Mieszkam sama. Mam dużo czasu. Często wspominam swoje życie, analizuję wydarzenia, przywołuję w pamięci drogie twarze zmarłych już rodziców, brata i męża, modlę się za nich, a także za moje dzieci: czterdziestopięcioletnią córkę Krysię i pięćdziesięcioletniego syna Gienka.
Oni od początku byli moją wielką radością, ale i wielką troską. Krysia bardzo wcześnie wyszła za mąż. Miała dwadzieścia lat. Jej mąż był dobrym, ale chorowitym człowiekiem. Po piętnastu latach małżeństwa zmarł. Krysia odtąd musiała radzić sobie z całym domem i wychowaniem dwójki dorastających dzieci Wojtka i Emilki. Życie syna ułożyło się lepiej. Ma dobrą, pracowitą żonę Zosię i dwie córki: Hanię i Ewę. Obie dobrze się uczą, są już studentkami. Tworzą dobrą i kochającą się rodzinę.
Od chwili narodzin moich dzieci modliliśmy się za nie z mężem na różańcu. Mąż był bardzo głęboko wierzącym człowiekiem. On mi pokazał, co to znaczy prawdziwie wierzyć. Po jego śmierci modlę się za dzieci sama, nie zapominając też o moich najdroższych zmarłych. Modlitwa różańcowa jest mi potrzebna, nie umiem bez niej żyć. Szczególną jej moc poznałam jednak nie tak dawno, kiedy mój dwudziestodwuletni wnuk Wojtek popadł w wielkie tarapaty.
Kiedy córka owdowiała, oboje z mężem pomagaliśmy jej, jak tylko potrafiliśmy. Opiekowaliśmy się dziećmi, aby mogła więcej pracować i zarobić na utrzymanie domu. Uprawialiśmy jej ogródek, żeby dzieci miały świeże warzywa i owoce. Jednak w wirze codziennych obowiązków, wiedzeni wielką miłością do wnuków, rozpieściliśmy je i wychowaliśmy dwoje młodych egoistów. Ta refleksja przyszła dopiero po śmierci mojego męża, kiedy wnuki zapomniały o mnie zupełnie i przestały się interesować samotną babcią.
Zapracowana i coraz bardziej samotna córka wpadała do mnie czasem i często płakałyśmy obie nad naszym losem.
Jednakże prawdziwe kłopoty zaczęły się dopiero wtedy, kiedy Wojtka przyłapano na rozprowadzaniu narkotyków. W mieszkaniu córki policja przeprowadziła rewizję, a później Wojtek został aresztowany. Był to chyba najcięższy okres w moim życiu. Patrzyłam na cierpienie mojej córki i nie potrafiłam jej pomóc. Odwiedziłyśmy kiedyś Wojtka w areszcie. Był smutny, przerażony. Wychudł, miał podkrążone oczy. Nawet nie robiłyśmy mu wymówek. Wiedziałyśmy obie, że zrozumiał swój błąd. Czekał go jeszcze proces sądowy i kara. Bałyśmy się, że trafi do więzienia na dobre kilka lat. Był przecież młody, u progu dorosłego życia, a już popełnił przestępstwo.
Wtedy z jeszcze większą gorliwością podjęłam modlitwę różańcową w jego intencji. Błagałam Matkę Bożą, aby sprowadziła tego osieroconego przez ojca chłopca na dobrą drogę i uratowała od więzienia. Obie z córką klękałyśmy często razem do różańca, a po pewnym czasie dołączyła do nas Emilka. Modliłyśmy się wspólnie przez cały czas pobytu Wojtka w areszcie i podczas procesu sądowego.
Wojtek trafił w areszcie na wspaniałego kapłana - księdza Jacka, który był kapelanem więziennym. Opiekował się grupą młodzieży uzależnionej. Wnuk prowadził z nim długie rozmowy. Zaczął się modlić, przeanalizował swoje dotychczasowe życie.
Sąd skazał go na dwa lata więzienia z zawieszeniem na pięć lat. Po opuszczeniu aresztu Wojtek zaczął chodzić na spotkania grupy księdza Jacka. Dzisiaj, to już jest inny człowiek. Pracuje zawodowo i działa jako wolontariusz w „Monarze". Opowiada młodym ludziom o swoich życiowych doświadczeniach.
Dzięki Ci, Maryjo, że uratowałaś mojego wnuka Wojtka.



Odnalazła drogę


Opowieść Romana

Bardzo kochałem moją wnuczkę Kamilkę. Od małego dziecka się nią opiekowałem, ponieważ córka dużo pracowała. Kamila nie znała swojego ojca. Zostawił Zosię już w ciąży i nie interesowały go jej dalsze losy.
Tak więc byłem dla dziewczynki nie tylko dziadkiem, ale i ojcem. To ja naprawiałem jej zabawki, usypiałem do snu, karmiłem, chodziłem z nią na spacery. To ze mną wyrywała pierwszy ząbek i to ja uczyłem ją modlitwy i pierwszy poznałem jej chłopaka. Nic więc dziwnego, że losy dziewczynki bardzo mnie obchodziły.
Zosia także bardzo kochała córeczkę, ale pozwalała jej na wszystko. Była wybuchowa i niecierpliwa, toteż Kamilka miała przed nią swoje tajemnice, z których zwierzała się tylko mnie.
Dziewczynka rosła jak na drożdżach. Dobrze się uczyła i nie sprawiała zbyt wielu kłopotów wychowawczych. Moja córka z dumą patrzyła na Kamilkę.
Przyszedł jednak trudny czas dojrzewania. Wnuczka miała nowych znajomych. Stała się skryta i nie dopuszczała do swoich tajemnic także i mnie.
- Kamciu, chodź ze mną na działkę - prosiłem - chcę pozbierać truskawki.
- Idź, dziadziu, sam, ja się umówiłam.
- Z kim się tak umawiasz? Powiedz staremu dziadkowi.
- Ojej, z kumplami! Co ty, dziadziu, młody nie byłeś? Kolegów nie miałeś?
- Miałem, wnusiu, tylko ja nie byłem taki tajemniczy.
- Inne czasy, dziadku - kwitowała moje uwagi wnuczka - i biegła na umówione spotkania.
Mijały lata. Pewnego wieczoru, przy kolacji powiedziała nam nagle, że się wyprowadza.
- Na litość Boską, gdzie? - krzyknęła z przerażeniem w głosie jej matka.
- Do Mateusza.
- Do Mateusza? A kto to taki?
- To jest obecnie mój chłopak. Właśnie wczoraj wynajął mieszkanie, gdzie wspólnie zamieszkamy.
- Kamilko, nic nam o nim nie mówiłaś - powiedziałem najspokojniej, jak potrafiłem.
- Bo nie chciałam. Mam swoje życie, nie chcę, żebyście się mną za bardzo interesowali.
- To przedstaw go nam chociaż.
- Teraz jeszcze nie jest na to czas - odpowiedziała spokojnie Kamila.
Oboje z córką byliśmy zdruzgotani. Nasza wypieszczona dziewczynka chce zamieszkać z jakimś nieznanym nam mężczyzną.
- Nie pozwalam! - krzyknęła Zosia. - Nie pozwalam i już!
- Ja się już ciebie o pozwolenie nie muszę pytać. Mam dziewiętnaście lat! - odpaliła matce dziewczyna i poszła do swojego pokoju.
Następnego dnia wyszła już spakowana. Popatrzyła na mnie ze smutkiem w oczach i poszła. To jej spojrzenie wywołało wielki niepokój w moim sercu. Chodziłem z kąta w kąt, nie mogąc sobie znaleźć miejsca.
Bomba wybuchła, gdy córka wróciła z pracy.
- Wiem już, kim jest ten Mateusz - wołała od progu. - To żonaty człowiek, żonaty! Rozumiesz?!
- O, Boże! - jęknąłem tylko. - A kim on jest? Co robi? Trzeba z nim porozmawiać.
- Jest prezesem zakładu poligraficznego. Bogaty, dobrze sytuowany.
- To ja do niego pójdę - zdecydowałem.
- Nie, jestem jej matką, to ja pójdę - powiedziała twardo Zosia. Istotnie, następnego dnia poszła.
Czekałem na nią długo. Wreszcie wróciła.
- Wiesz, właściwie to jest porządny człowiek - powiedziała. - Nie masz pojęcia, jakim luksusem otoczył Kamilkę.
- Ależ, Zosiu, przecież jeszcze wczoraj mówiłaś, że jest żonaty.
- Co z tego? Rozwiedzie się. Najważniejsze, że jest miły i przystojny, i że Kamilka będzie żyć w dostatku.
- Chyba żartujesz! - krzyknąłem. - Chcesz, żeby nasza Kamilka była utrzymanką jakiegoś faceta?
- Zaraz utrzymanką! - żachnęła się Zosia.
- To bardzo miły człowiek.
Wpadłem w rozpacz. Chciałem pomóc Kamili, ale miałem przeciwko sobie moją córkę. Poszedłem po radę do księdza proboszcza.
- Módl się, kochany - powiedział - na różańcu się módl. Nie masz łatwego zadania. A gdzie to wnuczka teraz mieszka?
- Na Mickiewicza.
- Pójdę tam kiedyś - obiecał kapłan.
Postanowiłem żarliwie się modlić. Codziennie przystępowałem do komunii i odmawiałem różaniec. Trwało to pół roku.
Pewnego zimowego dnia ktoś zadzwonił do drzwi. Stała w nich moja wnuczka.
- Mogę wejść, dziadku? - zapytała cicho.
- Dziecko drogie, to przecież jest twój dom - powiedziałem - wchodź!
- Mateusz wrócił do żony. Tak naprawdę nigdy nie chciał się z nią rozejść. Ona jest w ciąży. Oszukał mnie - i wybuchła płaczem.
Przytuliłem wnuczkę najmocniej, jak umiałem. Zrobiłem jej herbatę, dałem obiad i czekałem na Zosię. I ona rozpłakała się nad losem Kamili.
Znowu poszedłem, do księdza proboszcza. Opowiedziałem mu wszystko.
- Popłacze i przestanie - powiedział ksiądz - a z grzechem zerwała i godnie żyć będzie. Postaram się jej pomóc. Proszę przyjść do mnie we wtorek po Mszy.
Nasz poczciwy proboszcz zaproponował Kamilce tygodniowe rekolekcje poświęcone rozeznaniu powołania. Dziewczyna z oporami wprawdzie, ale pojechała. Wróciła umocniona duchowo i wyciszona. Bardzo się zmieniła. Poszła do pracy, pomagała w domu, chodziła codziennie do kościoła. Była ciepła i otwarta w kontaktach z innymi ludźmi.
Dziś moja wnuczka studiuje teologię. Chce zostać katechetką. Zosia jest bardzo dumna z córki. Pomaga teraz wychowywać dzieci swojej kuzynce.
Matka Boża przemieniła w życiu Kamili zło w najpiękniejsze dobro i za to Jej dziękuję.



Odszedł z Maryją za rękę


Opowieść Karoliny

Z ojcem od dziecka łączyła mnie wielka przyjaźń. Był nie tylko moim opiekunem, ale także przyjacielem i kumplem. Mogłam mu powierzyć każdy swój dziecięcy problem. Nikt inny nie umiał się tak ze mną bawić w chowanego albo w berka. Nikt inny nie siedział tak długo przy mnie przed zaśnięciem i nie opowiadał mi przedziwnych historii o pastuszkach, którzy zobaczyli gwiazdę i poszli do żłóbka, by powitać małego Jezusa, albo o tym, jak po smutnych dniach męki Jezus ukazał się niewiastom jako ogrodnik. Ojciec opowiadał mi i inne, zwykłe historyjki, bajki, a nawet mity. Kupował mi wiele książek i uczył wrażliwości na literaturę. W studenckich latach wspierał moje wysiłki intelektualne i zawsze służył radą.
Ale przyszedł czas, kiedy naszą rodzinę dotknęło nieszczęście. Odeszła do Pana moja matka, będąca ostoją rodziny. Ona stwarzała niepowtarzalną, ciepłą atmosferę w naszym domu, do którego chciało się wracać. Cicho krzątała się po domu, dbała o nas w chorobach, choć sama nie miała dobrego zdrowia.
Po śmierci żony mój ojciec załamał się. Wracał z pracy i godzinami siedział bezczynnie na fotelu, patrząc w dal. Czasami coś szeptał. Wiedziałam, że z nią rozmawia. Próbował uporać się z tą przerastającą go sytuacją. Gdy chodziliśmy razem na cmentarz, płakał.
Patrząc na jego cierpienie, dalsi członkowie rodziny postanowili go wyswatać z daleką krewną ze strony mamy. Ojciec początkowo nie chciał o tym słyszeć, ale siedząc w pustym mieszkaniu - ja studiowałam wówczas w wielkim mieście - w końcu zaczął myśleć o powtórnym małżeństwie.
Gdy minął rok od śmierci mamy, ojciec ożenił się i zaczął się ode mnie oddalać. Wyprowadził się do innej miejscowości, mieliśmy coraz rzadsze kontakty. Jego druga żona z niechęcią patrzyła na moje odwiedziny, toteż ograniczyłam je do minimum. Cierpiałam.
Zmiany nastąpiły także w moim życiu. Wyszłam za mąż, urodziłam córeczkę, która stała się dla mnie całym światem, i żyłam swoim życiem, które później nie najlepiej mi się ułożyło.
Mijały lata. Ojciec odwiedzał mnie czasami, bawił się z moimi dziećmi - wówczas miałam ich już dwoje - ale nie chciał rozmawiać o swoim małżeństwie. Czas uleczył rany, nie miałam już do niego żalu.
Po pewnym czasie rozpadło się moje małżeństwo, zostałam sama z dorastającymi dziećmi. Wtedy dowiedziałam się, że mój drogi tata zapadł na chorobę Alzheimera, która sukcesywnie pustoszyła jego psychikę. Jego żona, kobieta już w podeszłym wieku, nie radziła sobie z nim, więc postanowiłam go wziąć do siebie.
Był to bardzo trudny czas w moim życiu. Nikt nie wie, ile bólu sprawiało mi patrzenie na degradację psychiczną i umysłową człowieka, który niegdyś był dla mnie autorytetem intelektualnym i moralnym.
Jak zawsze w podbramkowej sytuacji życiowej, Maryja rzuciła mi koło ratunkowe, którym był różaniec. Modliłam się na nim tym żarliwiej, im trudniej było mi znosić ciężką chorobę ojca.
W końcu i ja straciłam siły, mój stan zdrowia pogorszył się, musiałam wspierać się kuracją w szpitalach. Ojcem zajmowały się w tym czasie płatne opiekunki, pomagały także dzieci.
Przyszedł jednak moment, kiedy już nie miałam sił, żeby zajmować się ciężko chorym człowiekiem. Musiałam umieścić go w hospicjum. I chociaż odwiedzałam go regularnie, z przerażeniem patrzyłam jak gasł w oczach. W tym czasie prawie nie wypuszczałam różańca z rąk.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie lekarka dyżurująca w hospicjum. Ojciec był w krytycznym staranie. Pomimo zimy i siarczystego mrozu pojechałam tam natychmiast. Ojciec wyczuł moją obecność. Drżącą ręką przycisnął moją dłoń do ust, na chwilę odzyskał pełną świadomość, potem zapadł w sen. Nikt nie wiedział, czy jest to przesilenie choroby, czy nadchodzący kres. Lekarka, widząc, że źle się czuję, poradziła mi, żebym wróciła do domu. Wracając, odmawialiśmy w samochodzie różaniec i Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Po powrocie kontynuowaliśmy modlitwę. Oderwał mnie od niej dźwięk telefonu.
- Pani ojciec umarł spokojnie - powiedziała pielęgniarka - we śnie, nawet się uśmiechał.
Uklękliśmy do modlitwy za zmarłego. Byłam przekonana, że jest już u Bożego tronu, gdzie zaprowadziła go Maryja jako swoje umiłowane, cierpiące dziecko. Zaprowadziła go do rajskiego ogrodu wiecznej szczęśliwości, gdzie nie ma cierpienia, bólu i niedostatku. Tam spotkał się zapewne z moją matką i oboje patrzą teraz na mnie z Domu Pana. Często miałam później poczucie winy, że nie towarzyszyłam mu w ostatnich chwilach życia, ale uleczenie przyniosła modlitwa różańcowa. Dała mi ona głębokie przekonanie, że Matka Boża czuwała przy moim umierającym ojcu.




Oddałem Jej moje życie


Opowieść Jerzego

Byłem młodym, dobrze zapowiadającym się studentem psychologii. Miałem też swoją pasję, jaką była siatkówka. Mój dzień wypełniony był nauką i treningami. Miałem też dziewczynę, z którą planowałem przyszłe życie. Po ludzku patrząc, byłem szczęśliwym człowiekiem. Wakacje spędzałem w górach lub nad morzem razem z moją dziewczyną Edytą. Często wyjeżdżałem również na zgrupowania drużyny, na których trenowaliśmy przed kolejnymi meczami.
Na jednym z takich zgrupowań uległem poważnemu wypadkowi. Doznałem złamania szyjki kości udowej, i to z przemieszczeniem. Musiałem iść na długi czas do szpitala. Leżałem unieruchomiony z nogą na wyciągu, co w zderzeniu z moim dotychczasowym, bardzo aktywnym trybem życia, było dla mnie prawdziwą męką. Wiele trudności i upokorzeń kosztowało mnie także to, że nie mogłem być samodzielny. Musiałem prosić innych o pomoc w podstawowych sprawach.
Edyta odwiedzała mnie najczęściej jak mogła, ale mnie krępowały te wizyty. Nie chciałem, żeby widziała, jak muszę prosić o basen, jak piję ze specjalnego kubeczka, jak nie potrafię się sam przebrać.
- Nie martw się - mówiła Edyta - wszystko będzie dobrze. Nie jesteś sam, masz przecież mnie.
Aleja nie byłem dla niej równie miły. Stałem się małomówny i opryskliwy. Wydawało mi się, że Edyta lituje się nade mną, a tego nie chciałem za żadne skarby świata.
Pewnego dnia, gdy jak zawsze poprawiała mi poduszkę i pomagała zmienić bluzę od piżamy
powiedziałem:
- Wiesz, nie przychodź już więcej do mnie. Nie chcę twojej litości.
- Ależ Jurku - prosiła Edyta - przecież ja cię kocham, nie odtrącaj mojej pomocy.
- Przecież wiem, że wolałabyś być teraz gdzieś nad morzem czy jeziorami, niż niańczyć
kalekę w szpitalu.
- Każdemu może zdarzyć się choroba - przekonywała mnie moja dziewczyna.
- Ale nie mnie... - odpowiadałem butnie i odwracałem głowę.
Tak więc Edyta ograniczyła wizyty w szpitalu tylko do niedziel, ale i wtedy nie traktowałem jej uprzejmie. Zauważyła to moja mama, która bardzo Edytę lubiła, i powiedziała pewnego razu:
- Jureczku, dlaczego ją tak traktujesz? Nie odpłacaj złem za dobro, bo możesz ją stracić.
- Ja już nikomu nie jestem potrzebny. Po co jej kaleka?
- Jeszcze wrócisz do zdrowia - przekonywała mnie mama.
- Może tak, a może nie – odpowiedziałem - ale nie chcę, żeby Edyta widziała mnie w tym stanie.

- To jest brak pokory - powiedziała mama i miała rację, ale ja wtedy uważałem zupełnie inaczej.
Edyta odsunęła się ode mnie, nie chciała się narzucać. Przesyłała mi tylko przez mamę kurtuazyjne pozdrowienia. Mama mówiła, że dziewczyna cierpi. Ja też cierpiałem, ale nie przyznawałem się do tego. Leżałem więc i rozczulałem się nad swoim losem. Byłem unieruchomiony, obolały i nie było przy mnie Edyty.
I właśnie wtedy do Arka, mojego sąsiada dzielącego szpitalną niedolę, przyszła grupa młodzieży z oazy. Byli weseli, rozgadani - normalni młodzi ludzie. Nigdy nie zapomnę swojego zdumienia, gdy jedna z dziewcząt wyciągnęła różaniec i powiedziała:
- Teraz pomodlimy się za wszystkich chorych z tego pokoju, aby Matka Boża ich uzdrowiła. Zapraszamy i pana do tej modlitwy - zwróciła się do mnie.
Czułem się niepewnie, byłem bardzo zmieszany. Musiałem się w duchu przyznać, że nie modliłem się dawno. Zdawało mi się, że jestem za poważny na klepanie wyuczonych kiedyś modlitw. Edukację religijną skończyłem na bierzmowaniu w ostatniej klasie podstawówki. Później chodziłem do kościoła w Boże Narodzenie, czasem w Wielkanoc, w niedzielę raczej rzadko, a w dni powszednie nigdy.
Bardziej z uprzejmości niż z przekonania powtarzałem ze wszystkimi drugą część modlitwy „Zdrowaś Mario". Oazowicze przychodzili do Arka często i za każdym razem odmawiali różaniec.
Przyznam szczerze, że przed ich przyjściem, na myśl o modlitwie różańcowej ogarniała mnie radość i spokój. Młodzi odwiedzali Arka jeszcze przez trzy tygodnie, aż do jego wyjścia ze szpitala.
Zostałem na sali sam. Nie mogłem już czekać na wspólną modlitwę, było mi smutno. Wtedy poprosiłem mamę, żeby przyniosła mi z domu różaniec. Była bardzo zdziwiona, ale spełniła moją prośbę.
- Czy ty się umiesz modlić na różańcu, synku? - zapytała - Bo muszę przyznać ze skruchą, że nigdy cię tego nie uczyłam.
- Umiem, mamo - odparłem - od niedawna - i opowiedziałem jej o moim doświadczeniu z modlitwą różańcową.
Mój pobyt w szpitalu dobiegł końca. Znowu mogłem chodzić, tylko na razie nie było mowy o treningach. Z powodu długiej przerwy w nauce musiałem wziąć urlop dziekański.
Siedząc w domu i chodząc na rehabilitację, myślałem o swoim życiu - o ciągłym zabieganiu, o braku czasu na refleksję, o krzywdzie, jaką wyrządziłem Edycie, i o Bogu. Pytałem Go, czego ode mnie oczekuje. Długo nie mogłem znaleźć odpowiedzi. Kiedyś w tramwaju spotkałem Arka, którego poznałem w szpitalu. Zauważyłem, że nosi koloratkę.
- Jestem klerykiem - powiedział, widząc moje zdziwienie - na czwartym roku teologii.
- Dlaczego mi nic nie powiedziałeś? - zapytałem z wyrzutem.
- Wszystko, co się wtedy działo, było dla ciebie nowe. Gdybym ci powiedział, uznałbyś to za moralizatorstwo - odpowiedział, a ja przyznałem mu w duchu rację.
Wymieniliśmy numery telefonów. Potem, kiedy tylko Arek miał czas, spotykaliśmy się na długie rozmowy o Bogu, człowieku, powołaniu. W następnym roku zaprosił mnie do katedry na uroczystość święceń kapłańskich.

Było to dla mnie wielkie przeżycie. Już wiedziałem, czego szukam w życiu. Zabrałem dokumenty z uniwersytetu i złożyłem je w Wyższym Seminarium Duchownym. Dzisiaj jestem kapłanem. Z Arkiem, a raczej księdzem Arkadiuszem, łączy mnie szczera przyjaźń. Otrzymałem też i tę łaskę, że w wolnych chwilach grywam w siatkówkę, tak dla przyjemności, a nie dla osiągnięć sportowych. Teraz już wiem na pewno, że odnalazłem swoją drogę z pomocą modlitwy różańcowej. To Matka Boża Różańcowa odmieniła moje życie i Jej to życie ofiarowałem.


Praca to także modlitwa


Opowieść Pawła

W naszym przedsiębiorstwie od dawna planowano zwolnienia grupowe. Któregoś dnia szef wezwał mnie do siebie i poinformował, że jestem na liście pracowników przeznaczonych do zwolnienia.
- Dyrektorze - zacząłem - kto zatrudni pięćdziesięcioczteroletniego mężczyznę? A żyć trzeba. Mam syna na studiach.
- Nic na to nie poradzimy, kolego - odparł szef, rozkładając ręce. - Nasze towary nie mają na rynku takiego popytu, jak się spodziewaliśmy. Musimy zlikwidować kilka działów, w tym i ten, w którym pan pracuje. Dostanie pan trzymiesięczną odprawę i będzie pan miał czas na znalezienie jakiejś pracy.
Byłem wykwalifikowanym technikiem mechanikiem, z moim zakładem związałem się zaraz po szkole średniej, byłem szanowanym i sumiennym pracownikiem. Nie pojmowałem, jak mogli mnie tak z dnia na dzień zwolnić, ale właśnie tak się stało.
Snułem się po domu jak cień, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Kupowałem gazety, czytałem w nich ogłoszenia, dzwoniłem lub jeździłem do firm, ale bez efektu. Albo już ktoś zgłosił się wcześniej, albo potrzebowali kogoś młodszego, albo po prostu odmawiali.
Byłem już tym bardzo zmęczony. Pieniądze z odprawy topniały z dnia na dzień, kończyło się lato, a Jurek, mój syn, od października zaczynał trzeci rok informatyki. Byłem bezradny. Zupełnie bezradny.
- Nie martw się - pocieszała mnie żona - z pewnością wreszcie coś znajdziesz. Rzeczywistość jednak była inna. Napisałem więc ogłoszenia o drobnych naprawach i remontach, które mogę wykonywać po konkurencyjnych cenach.
- Tato poszerza szarą strefę - śmiał się ze mnie Jurek, ale mnie wcale nie było do śmiechu.
Pewnego dnia koło południa przechodziłem obok kościoła. Postanowiłem wejść. Poczułem chłód i znajomy zapach kadzideł. Ukląkłem w ławce i zacząłem się modlić. Najpierw niezdarnie, nieskładnie, później już coraz bardziej żarliwie. Prosiłem Pana Jezusa o pomoc, o pracę. Nie wiem, jak długo się tak modliłem, ale wstałem pokrzepiony na duchu.
Spojrzałem w prawo i zobaczyłem figurkę Matki Bożej z różańcem w ręku. Wtedy zrozumiałem, że droga wiedzie przez różaniec. Rozpłakałem się jak małe dziecko. Przecież od dawna powinienem się modlić na różańcu, znałem tę modlitwę od dziecka. Nauczyła mnie jej moja matka. Ona modliła się za nas wszystkich codziennie, jak mogłem zapomnieć?
Pozostałem jeszcze w kościele i odmówiłem tajemnicę bolesną, rozważając drogę krzyżową Jezusa. Zrozumiałem wtedy, że odmawiając różaniec, mogę ten mój ludzki krzyż łączyć z krzyżem Pana Jezusa, że mogę go ofiarować za moich najbliższych, że tylko w taki sposób mogę osiągnąć spokój.
Po kilku miesiącach od tej samotnej modlitwy w kościele, wezwał mnie ksiądz proboszcz. Szybko potrzebował kogoś, kto podjąłby się zarządzaniem cmentarzem. Poprzedni zarządca ciężko zachorował i nie wiadomo było, czy w ogóle wróci do pracy.
Przyznam szczerze, że w pierwszej chwili ta propozycja mną wstrząsnęła, i nawet chciałem odmówić, ale nie zrobiłem tego. Jestem dziś zarządcą cmentarza parafialnego, na co dzień stykam się ze śmiercią. Modlę się za dusze „moich" zmarłych. Modlę się jak umiem najlepiej swoją pracą, którą staram się wykonywać sumiennie, dokładnie i z konieczną subtelnością. W ten sposób mogę każdego dnia chwalić Boga i dziękować Mu za wszystkie łaski.


Różaniec w szpitalnej kaplicy


Opowieść Marleny

Byłam wtedy młodą trzydziestoczteroletnią kobietą. Miałam męża i dwóch małych synków Marcina i Łukasza. Żyliśmy zwyczajnie, jak większość młodych rodzin. Dorobiliśmy się po woli własnego mieszkania, które właśnie urządzaliśmy. Mój mąż Radek zadbał o to, żebyśmy mieli także samochód, którym często wyjeżdżaliśmy na wspólne wyprawy.
Tymczasem ja byłam ze wszystkiego niezadowolona. Pokrzykiwałam na chłopców, kiedy hałasowali. Robiłam mężowi wyrzuty, że tak mało zarabia. Narzekałam, że mieszkanie za ciasne. Jednym słowem - zrzędziłam.
Radek próbował mi tłumaczyć, przekonywał, że mamy się z czego cieszyć.
- Dzieci są zdrowe, my też, pieniędzy nam nie brakuje - mówił - więc dlaczego wszystko widzisz w czarnych barwach?
- Ja widzę wszystko w czarnych barwach? - oburzałam się. - Przecież to ty ciągle mówisz, że mógłbyś więcej zarabiać, a nie ja!
- Marlenko, powiedz coś pozytywnego o naszym życiu - prosił mąż.
- Co ja mogę pozytywnego powiedzieć, kiedy widzę, jak w tej ciasnocie chłopaki guzy sobie nabijają - narzekałam.
- Gdybyśmy mieszkali w salonach, chłopcy też nabijaliby sobie guzy - perswadował Radek.
Podobne rozmowy toczyliśmy każdego dnia. Ja - zawsze kręciłam nosem, a Radek cierpliwie wszystkiego słuchał, przekonywał.
Aż pewnego dnia poczułam się źle. Bolał mnie brzuch, pojawiła się gorączka i wymioty. Przestraszony mąż zawiózł mnie na pogotowie. Zrobiono mi podstawowe badania i postanowiono zostawić na obserwacji w szpitalu. Po kilku dniach było już wiadomo, że mam chorobę wrzodową żołądka i że konieczna będzie operacja.
Wtedy się załamałam. Leżałam na szpitalnym łóżku i myślałam o tym, jakie miłe i poukładane mieliśmy życie rodzinne. Przyznałam wtedy rację Radkowi, że moje wieczne narzekania były niesłuszne i niesprawiedliwe. Podziwiałam mojego męża za to, że tak cierpliwie znosił to zrzędzenie.
Czekała mnie poważna operacja, a przecież miałam jeszcze małe dzieci. „Co z nimi będzie, kto się nimi zajmie?" - myślałam. Oboje nie mieliśmy już matek. Mogliśmy liczyć tylko na siebie. „Teraz naprawdę mam problem - mówiłam do siebie w duchu. - Boże, poradź, co robić?"
I właśnie wtedy przyszedł ratunek. Pewnego wieczoru wstąpiłam do szpitalnej kaplicy. Było tam kilka sióstr zakonnych i kilku pacjentów. Odmawiali różaniec. Jedna z sióstr odczytywała zapisane na karteczkach intencje, a później wszyscy się modlili. Po skończonej modlitwie, dowiedziałam się, że można wrzucać kartki ze swoimi intencjami do drewnianej skrzyneczki obok drzwi.
Następnego popołudnia przyszłam z karteczką, na której napisałam kilka słów: „Maryjo, pomóż mi wyzdrowieć i zajmij się moją rodziną podczas mojej choroby. Przyrzekam Ci, że nie będę już narzekać na otaczającą mnie rzeczywistość. Ufam Ci i kocham Cię. Marlena".
Moja prośba była tego wieczoru odczytana i wszyscy zgromadzeni w kaplicy wierni modlili się w tej intencji. Byłam tym bardzo wzruszona.
Operacja udała się, dochodziłam szybko do zdrowia. Radek poprosił o pomoc swoją ciotkę, która była samotna kobietą i bardzo lubiła naszych chłopców.
Matka Boża wysłuchała mnie. Teraz ja dotrzymuję obietnicy. Staram się nie narzekać. Przyjęłam inną strategię. Chwalę synów i męża za okazywaną mi miłość i za każdą dobrą rzecz, którą u nich zauważam.



Teraz dom jest pełen radości


Opowieść Zofii

Byłam szczęśliwą żoną i matką. Mąż mój był dobrym, pracowitym i skromnym człowiekiem. Długo nie mieliśmy dzieci. Dopiero po ośmiu latach małżeństwa urodziła nam się Marysia i odtąd poświęcaliśmy jej nasz cały wolny czas. Marysia rosła zdrowo, dobrze się uczyła, więc zbierała zewsząd pochwały. Byliśmy z mężem bardzo zadowoleni i również nie szczędziliśmy jej pochwał. Nie spostrzegliśmy nawet, że wychowujemy egocentryczkę.
Marysię obchodziła tylko jej własna osoba. Przekonałam się o tym, kiedy mąż ciężko zachorował i zostałam z tym problemem zupełnie sama. Marysia, już wówczas studentka, nie interesowała się sprawami domu i rodziny. Budowała swój własny świat, w którym nie było miejsca dla mnie. Żyłyśmy więc obok siebie, nie znając się wzajemnie. Nasze rozmowy wyglądały zwykle tak:
- Co tam w szkole?
- Dobrze.
- Jesteś głodna?
- Dziękuję, sama zrobię sobie kanapkę.
- Masz pieniądze?
- Właściwie by się przydały.
- To proszę, nie mogę więcej.
- Trochę mało, ale dzięki.
Zdałam sobie sprawę, że wychowałam Marysię na biorcę. Ona nie potrafiła dać niczego od siebie: ani ciepła, ani serca, ani dobrego słowa, ani pomocy. Ona umiała tylko brać i żądać.
Tak też było w jej relacjach z innymi ludźmi. Marysia tolerowała tylko tych, od których mogła coś dostać. Była ładną, zadbaną dziewczyną, więc wielu chłopców kręciło się wokół niej, ale także wielu rezygnowało ze znajomości z nią.
Wreszcie Marysia zakochała się. Igor, obiekt jej uczuć, był miłym, cichym, bardzo dobrze wychowanym człowiekiem. Kochał moją córkę miłością bezgraniczną i pozwalał jej rządzić sobą tak jak tylko chciała. Po roku znajomości wzięli ślub i zamieszkali ze mną. Postawiłam jednak swoje warunki. Powiedziałam córce, że nie będę im sprzątać, gotować mogę tylko w dni robocze, a weekendy należą do nich. Moja córka wysłuchała tego z oczami pełnymi wyrzutu. Znałam to spojrzenie. Chciała wzbudzić we mnie poczucie winy. Nie przejęłam się tym, wiec postanowiła mnie ukarać oziębłością. Igor z trudem sobie radził w atmosferze zimnego milczenia. Byłam jednak nieugięta.
Po roku córka oswoiła się z zaproponowanym przeze mnie trybem życia i nawet poczyniła postępy w nauce gotowania. Wobec mnie była jednak dalej chłodna i nie zawsze uprzejma.
Miała zmienne humory i nastroje, od wybuchów złości po rzewny płacz. Zauważyłam, że popsuło się między młodymi. Często zdarzały się między nimi ciche dni. Marysia źle się czuła. Zaczęła chudnąć i często miała mdłości.
- Czy ty nie jesteś w ciąży, córeczko? - zapytałam ją kiedyś. Marysia wybuchła płaczem.
- Jestem, przeszkadza ci to? - zawołała zaczepnie.
- Wręcz przeciwnie, bardzo się tym cieszę. Będę znów miała dla kogo żyć.
- Jesteś taka sama jak Igor! - krzyknęła moja córka, - A ja nie chcę tego dziecka! Nie jestem gotowa na macierzyństwo! Nie lubię dzieci.
- Ależ Marysiu, to nowe życie, za które musisz być odpowiedzialna.
- Nie chcę być za nikogo odpowiedzialna! Chcę żyć bezstresowo, tak jak lubię! – krzyczała moja córka.
- Marysiu! - krzyknęłam i ja - Masz dwadzieścia siedem lat. Kiedy chcesz urodzić dziecko? Jak będziesz miała trzydzieści pięć? Teraz jest dobry czas na macierzyństwo. Musisz walczyć ze swoim egoizmem. Będę ci pomagać, zajmę się tobą, pomogę ci w obowiązkach domowych, tylko musisz zmienić nastawienie do dziecka i przyjąć je z miłością.
Córka przycichła nagłe, ale nie odpowiedziała. Poszła do swojego pokoju. Usiadłam w kuchni nieco bezradna. Nagłe mój wzrok padł na leżący w małym koszyczku różaniec. „Tak! - pomyślałam - To jest ratunek! To jest pomoc. Będę się modlić za siebie, za dzieci, za nienarodzonego jeszcze wnuka. Będę się modlić!". Ta myśl bardzo mnie pokrzepiła. Wzięłam do ręki różaniec i zaczęłam realizować swoje postanowienie. Wieczorem poprosiłam zięcia o rozmowę. Zaproponowałam mu pomoc i podział obowiązków, tak żeby odciążyć Marysię. Poprosiłam go też, żeby ze mną odmawiał codziennie różaniec w tej intencji. Nie odmówił, a nawet się ucieszył. Uczyniliśmy oboje życie Marysi lżejszym. Modliliśmy się razem każdego wieczoru. Wreszcie kiedyś ona sama do nas dołączyła.
- Mamo, ono już kopie - powiedziała - już się rusza, żyje.
Od tej chwili Marysia zmieniła się nie do poznania. Poszła na USG, dowiedziała się, że będzie miała córeczkę. Ucieszyła się bardzo. Z wielkim zapałem przystąpiła do szykowania wyprawki, a my z Igorem wspieraliśmy ją w tym, jak umieliśmy.
Po kilku miesiącach urodziła się Ewelinka. Jesteśmy teraz szczęśliwą rodziną. Każdy ma swoją rolę w pielęgnacji i wychowaniu maleństwa. Marysia okazała się wspaniałą matką. Już nie jest wiecznie nadąsaną egoistką. Zniknął jej roszczeniowy stosunek do świata. A nasz dom? Nasz dom jest teraz pełen radości.


Spotkaliśmy Pana


Opowieść Barbary

Moje życie było trudne i moje małżeństwo było trudne. Nie rozumieliśmy się z mężem całkowicie. Właściwie to był tylko pozór wspólnego życia, który stwarzaliśmy przed dziećmi. Potrzebowałam przemiany, tak jak ziemia deszczu po upalnym dniu, ale nie działo się nic, co by taką zmianę zwiastowało.
Pewnego dnia przyjechała do mnie koleżanka Danusia, która mieszkała w Krakowie. Z entuzjazmem opowiadała o Ruchu Domowego Kościoła, w którym byli oboje z mężem.
- Powinniście znaleźć się w takiej grupie - namawiała mnie. - To odmieni wasze małżeństwo.
- Ale jak? U nas w parafii nie ma takiego ruchu.
- Idź do księdza i zaproponuj, żeby powstał. Poproszę kilka osób, przyjedziemy i pomożemy wam założyć pierwszy krąg małżeństw.
Postąpiłam tak, jak mi poradziła. Któregoś dnia, wracając z miasta, wstąpiłam do kancelarii parafialnej.
Ksiądz proboszcz długo zastanawiał się nad moim pomysłem.
- Nie mam doświadczenia w prowadzeniu takiego ruchu - powiedział - ale przy pomocy doświadczonych animatorów chyba dam sobie radę. Przecież trzeba wspierać dobre inicjatywy, które wychodzą od wiernych.
I tak w następnym miesiącu w salce katechetycznej odbyło się spotkanie, które było przez księdza kilkakrotnie ogłaszane z ambony. Na tym spotkaniu dowiedzieliśmy się o Ruchu Światło-Życie i Ruchu Ekipę Notre Dam, z którego wywiódł się ruch rodzin, zwany potocznie Ruchem Domowego Kościoła.
Danusia dotrzymała obietnicy. Przyjechała z grupą animatorów, którzy świadczyli o przemianie duchowej ich rodzin pod wpływem spotkań w Domowym Kościele. Pouczyli nas także, że do tego ruchu mogą wejść tylko ci, którzy chcą pracować nad sobą, którzy chcą wzrastać duchowo razem ze swoim współmałżonkiem.
Patrzyłam na mojego męża, który przyszedł na to spotkanie bardzo niechętnie, ale widziałam na jego twarzy jedynie znudzenie.
- To nie dla mnie - oświadczył, gdy wróciliśmy do domu. Byłam pełna najgorszych obaw. Zaczęłam się nieudolnie modlić, przekazując Bogu, czego od Niego oczekuję. Taka była wtedy moja duchowość i tak umiałam się modlić.
Na pierwsze spotkanie kręgu musiałam męża wyciągać prawie siłą. Poszedł, złoszcząc się i mrucząc pod nosem, że chcę z niego zrobić świętoszka. Towarzysko-formacyjny charakter spotkania, piękna modlitwa i pieśni zrobiły jednak na nim wrażenie. Zaczęliśmy wspólną, duchową drogę do Boga, ale była ona bardzo wyboista.
Zbliżały się wakacje. Animator zaproponował nam wyjazd na rekolekcje razem z dziećmi. Mąż jak zwykle zaprotestował, ja od razu się zgodziłam. W domu dyskusje na ten temat trwały przez tydzień. Wreszcie mąż dał się przekonać atrakcyjną ceną dwutygodniowych rekolekcji, która była konkurencyjna wobec najtańszych wczasów.
I oto w sierpniu pojechaliśmy na Podhale do małego, wiejskiego ośrodka oazowego. Spaliśmy w kwaterach prywatnych, a w ośrodku odbywały się zajęcia dla dorosłych i dla dzieci. Było to wspaniałe, bo dzieci były przez cały czas pod opieką diakonii wychowawczej i także miały zajęcia pogłębiające ich wiarę.
My, dorośli, byliśmy bardzo zajęci, ale to, co udało nam się w tym czasie poznać, odkrywało przed nami nowe, nieznane lądy naszej duchowości. Uczestniczyliśmy w serii wykładów zwanych „Szkołą modlitwy", w kręgu biblijnym i analizie Pisma Świętego, wykładach dotyczących duchowości i cielesności małżonków zwanych „Szkołą apostolską". Codziennie braliśmy udział w uroczystej Eucharystii, a pod koniec dnia w „Pogodnym wieczorze" pełnym śmiechu, zabawy i piosenki. Ostatnim punktem programu był wspólny różaniec pod figurką Matki Bożej i Apel Jasnogórski.
Dopiero podczas tych rekolekcji odkryłam znaczenie różańca, gdyż każdego dnia przeżywaliśmy jedną z jego tajemnic. Uczyliśmy się równocześnie, jak przeżywać rok liturgiczny. Był to dla naszego małżeństwa czas wielkiego ubogacenia duchowego. Przyszła wreszcie pora na wielki dzień wspólnoty, podczas którego małżeństwa składały świadectwa o swoich przeżyciach.
- Basiu - powiedział kiedyś mój mąż - chciałbym, żebyśmy dali świadectwo o naszym życiu. Chciałbym powiedzieć, jak bardzo te rekolekcje zmieniły mnie wewnętrznie, jak wiele zrozumiałem, jak bardzo zbliżyłem się do Jezusa, a także do ciebie. Chciałbym wreszcie powiedzieć o wielkim darze, który tu otrzymałem. O różańcu. O tym, jak teraz kocham tę modlitwę, bo to ona mnie przemieniła.
- Dobrze - zgodziłam się. - Podzielimy się naszymi przeżyciami. Te rekolekcje zbudowały przecież między nami więź, której przedtem nie było, tutaj spotkaliśmy Pana twarzą w twarz.
Za to wszystko musimy podziękować Jezusowi i Jego Matce.


To jest już zupełnie inny człowiek


Opowieść Sabiny

Mojego syna Jarka wychowywałam samotnie. Żoną jego ojca byłam krótko. Nie ułożyło się nam wspólne życie. Jego ciągnęły pijatyki z kolegami, łatwe kobiety, łatwe pieniądze. Był słabym człowiekiem, który tak naprawdę nie wiedział, czego chciał. Żona i dziecko były dla niego uciążliwym balastem. Pewnego dnia, gdy wróciłam z pracy, zobaczyłam spakowane walizki.
- Odchodzę - powiedział do mnie. - Nie jestem ciebie godzien, nie pociąga mnie rodzinne życie. Zrobiłem błąd, żeniąc się. To była fatalna pomyłka. Nie jesteś i nie będziesz ze mną szczęśliwa.
- A Jarek? - zapytałam - jak mam mu to wytłumaczyć?
- Na pewno coś wymyślisz - powiedział niefrasobliwie mój mąż i, wziąwszy do ręki walizki, wyszedł, zostawiając na stole swoje klucze.
Byłam załamana. „Jak ja sobie teraz poradzę?" - myślałam. - Jak to wszystko wytłumaczę ośmioletniemu synowi?".
Postanowiłam, że nie będę kłamać. Każda prawda jest lepsza od kłamstwa. Jarek jest mały, ojca widywał dosyć rzadko, może zapomni o nim, a może się pogodzi z zaistniałą sytuacją?
Powiedziałam synkowi, że tatuś się od nas wyprowadził, ale nie przestał go kochać. Dziecko pytało jeszcze przez jakiś czas o niego, ale w końcu przestało. Mąż zniknął z życia nas obojga. Byłam teraz dla Jarka ojcem i matką w jednej osobie. On stał się dla mnie najważniejszy.
Cały czas ciężko pracowałam. Prowadziłam sklep z odzieżą, a popołudniami opiekowałam się chorą sąsiadką, której córka miała słabe zdrowie i potrzebowała pomocy. Wystąpiłam też o alimenty na Jarka i dostałam niedużą, ale systematycznie przysyłaną kwotę z funduszu alimentacyjnego. W ten sposób radziłam sobie z problemami finansowymi. Jarek był dobrze ubrany i nie wiedział co to niedostatek. Niestety, przez większość dnia musiał być sam w domu. Nie miałam dla niego czasu.
Nawet się nie obejrzałam, jak znalazł się w średniej szkole. I tu pojawiły się problemy. Jarek przestał się uczyć. Chłopiec stał się arogancki, ordynarny, a kiedyś przyszedł na lekcję pijany. Wychowawca wzywał mnie coraz częściej do szkoły.
Po jednej z takich rozmów w szkole postanowiłam ostatecznie rozprawić się z synem. Opowiedziałam mu, w jaki sposób odszedł jego ojciec; jak bardzo się staram, żeby był szczęśliwy. Jednak Jarek nie potraktował tej rozmowy poważnie.
- Co mnie obchodzi, jakie miałaś układy ze starym - powiedział niegrzecznie. - Ja chcę żyć po swojemu!
- Póki ja cię utrzymuję, będziesz żył jak przyzwoity człowiek - powiedziałam.
- Tak, mamuśka? To spadam. Będę się sam utrzymywał! - Jarek trzasnął drzwiami i wyszedł.
Tej nocy nie zmrużyłam oka. Jarek, podobnie jak jego ojciec przed laty, spakował torbę i wyszedł z domu. Szukałam go w szkole i u kolegów, zawiadomiłam policję.
- Proszę pani - powiedział mi mój dzielnicowy - chłopak jest już pełnoletni, może żyć, jak chce.
To wydarzenie sprawiło, że wkrótce znalazłam się w szpitalu. Przeżyłam zawał serca, lekarz skierował mnie na rentę, z której było mi ciężko się utrzymać. Bardzo źle znosiłam samotność.
Pewnego dnia odwiedziła mnie sąsiadka, pani Nowicka, która spotkała na ulicy Jarka. Był w bardzo złym stanie.
- Zdaje się, że jest bezdomny - powiedziała. Poszłam z tym problemem do księdza Władysława, proboszcza naszej parafii.
- Trzeba go ratować, proszę księdza, tylko nie wiem jak - wołałam ze łzami.
- Odmawiaj różaniec - poradził mi ksiądz.
- Ale ja nie potrafię. Przez całe życie właściwie się nie modliłam. Ot, w niedzielę i to nie każdą, szłam do kościoła.
- Sama? - zapytał ksiądz - A syn?
- Syn chodził do czasu przyjęcia sakramentu bierzmowania. Później nie mogłam go już zmusić. Nie chciał.
- To teraz musi się pani modlić podwójnie, za siebie i za niego - powiedział poczciwy ksiądz Władysław i wyjaśnił mi, w jaki sposób odmawia się różaniec.
Zaczęłam się modlić i działać. Odnalazłam Jarka na dworcu. Był brudny, słaby, z przymglonym od alkoholu wzrokiem.
- Chodź do domu, syneczku - powiedziałam ciepło.
- Ja nie mam domu - odpowiedział z płaczem.
- Póki ja żyję, masz.
- Sprawiłem ci tyle kłopotu i jeszcze mogę sprawić. Jestem alkoholikiem.
- Wiem, chcę ci pomóc. Jestem twoją matką.
Jarek wrócił do domu. Był to najcięższy okres w moim życiu. Patrzyłam jak pije, jak przeżywa momenty delirium, jak zapija kaca. Patrzyłam i modliłam się.
Pewnej nocy Jarek obudził mnie. Był blady po kilkudniowym piciu, ale spokojny.
- Mamo - powiedział - śniła mi się Matka Boska, czy to jest jakiś znak?
- Tak, syneczku - powiedziałam, tuląc go do siebie. - To znak dla ciebie. Możesz inaczej żyć, możesz zerwać z nałogiem, być normalnym człowiekiem.
- Nie potrafię.
- Poradzisz sobie. Codziennie modlę za ciebie do Matki Bożej. Możesz przystąpić do grupy Anonimowych Alkoholików. Tylko musisz chcieć.
- Chcę, mamo - powiedział cicho Jarek. - Ale jestem słaby, chyba wdałem się w ojca.
- Poradzisz sobie - powiedziałam twardo. - Będę cię w tym wspierać.
Od tej rozmowy minęły już dwa lata. Jarek przystąpił do grupy AA. Przestał pić. Leczy się, chodzi na mityngi. Od pół roku pracuje. Wczoraj wrócił z pracy uradowany.
- Ludzie chcą ze mną pracować w brygadzie, bo wiedzą, że nie piję, więc nie będą mieli pokusy - powiedział.
Żyjemy skromnie, ale przyzwoicie. Jarek pracuje, dużo czyta, chce się zapisać do liceum zaocznego. To już zupełnie inny człowiek. Wiem, że zawdzięcza to modlitwie różańcowej.


Uwierzyć nie było łatwo


Opowieść o Marku

Kiedy poznałem Marka miał trzynaście lat. Pochodził z rodziny patologicznej. Jego oboje rodzice byli nałogowymi alkoholikami. Miał pięcioro młodszego rodzeństwa. W domu panowała bieda, wódka nie znikała ze stołu. Chłopiec bardzo często sam karmił i kładł spać młodszych braci. Pomagała mu w tym jedenastoletnia siostra. W domu niejeden raz była policja. Chłopca często budził pijacki wrzask ojca i bełkot matki.
Wreszcie po dwóch latach takiego koszmarnego życia sąd odebrał rodzicom prawa rodzicielskie i nakazał umieszczenie rodzeństwa w domu dziecka. Dzieci wreszcie spały w czystej pościeli, jadły regularne posiłki i mogły w spokoju odrabiać lekcje. Nie były jednak szczęśliwe. Dwóch najmłodszych braci Piotrusia i Arka umieszczono w domu małego dziecka. Kontakty między rodzeństwem były więc dużo rzadsze. Poza tym dzieci tęskniły za rodzicami, bo mimo że nie spełniali rodzicielskich obowiązków, to jednak byli im bliscy. miały również problemy z przyzwyczajeniem się do życia w nowym środowisku.
Marek cierpiał najbardziej. Najdłużej był z rodzicami, a poza tym tkwiło w nim przekonanie, że to co się stało, było jego winą.
Zwróciłem na niego uwagę, bo chociaż był w wieku gimnazjalnym, chodził nadal do podstawówki. Nie był jednak podobny do innych dzieci z domu dziecka. Był cichy, poważny, i wydawał się wiecznie czymś zatroskany. Kiedyś zaproponowałem mu, żeby został ministrantem. Zdziwił się, ale nie odmówił. Poprosiłem o pozwolenie panią dyrektor domu dziecka i Marek zaczął liturgiczną służbę ołtarza. Z początku wszystko było dla niego nowe. Do tej pory nie często bywał w kościele. Z czasem jednak przyzwyczaił się, a nawet widziałem, że służba przy ołtarzu sprawia mu radość. Czuł się wyróżniony, lepszy.
Przychodził służyć zwykle dwa razy w tygodniu, ale jakież było moje zdumienie, gdy powiedział, że w październiku chciałby przychodzić codziennie.
- Zawalisz szkołę - przekonywałem go.
- Nie zawalę. Odkąd tu przychodzę, nauka idzie mi lepiej, nie myślę o domu, zacząłem się modlić. Trochę się ze mnie śmieją koledzy z domu dziecka. Raz nawet porządnie oberwałem, bo narkotyków nie biorę i nie chcę palić. Ale tu jest mi dobrze.
Marek skończył podstawówkę. W gimnazjum wysłałem go na kurs lektorów. Dwukrotnie uczestniczył w rekolekcjach ministranckich i raz w powołaniowych. Dzisiaj odwiedzam go w seminarium, do którego wstąpił po ukończeniu technikum.
- Było mi trudno uwierzyć, proszę księdza - powiedział mi kiedyś. - Ale jak już uwierzyłem to do końca. Wiem, że będę dobrym kapłanem.
- Ja też to wiem, Marku. Pan Bóg cię wybrał, żebyś niósł Jego słowo.


Wymodlony powrót


Opowieść Eugenii

Moja córka Magda była bardzo grzeczną dziewczynką. Zdawało mi się, że to nigdy się nie zmieni, że już zawsze będziemy razem, a Madzia będzie moją potulną „małą Myszką", która będzie mi posłuszna. Przecież wszystko, co robiłam w życiu, było dla niej. Dla niej pracowałam i dokształcałam się, a później walczyłam o awans. Chciałam, żeby niczego jej w życiu nie brakowało i żeby miała matkę, z której mogłaby być dumna. Dla niej urządzałam urodzinowe przyjęcia, działałam w komitecie rodzicielskim, organizowałam ciekawe wyjazdy wakacyjne.
Byłam tak pochłonięta tymi staraniami, że nie spostrzegłam nawet, że Madzia dorasta, że staje się młodą kobietą, która ma własny świat. Coraz częściej dzwonił telefon, a młode głosy chłopców i dziewcząt prosiły do słuchawki Magdę, coraz więcej młodych ludzi przewijało się przez nasz dom. Stało się i tak, że Madzia nie chciała już jechać ze mną na wakacje do Grecji, ale na wędrowny obóz w Bieszczady razem z paczką swoich znajomych.
Wtedy poczułam się oszukana. Odebrano mi to, co było dla mnie najważniejsze. Nie mogłam ukryć swojego rozczarowania. Doszło między nami do rozmowy, która przerodziła się w kłótnię. Wykrzyczałam całą swoją frustrację i żal, nazywając ją niewdzięcznicą.
Madzia poszła do swojego pokoju i długo nie wychodziła. Słyszałam, że płakała. Po kilku godzinach wyszła z podróżną torbą w ręku.
- Mamo, wyprowadzam się - powiedziała. - Będę mieszkać u Majki, jej rodzice są za granicą, mieszka tylko z babcią. Myślę, że nie zasługuję na twoje dalsze starania. Chcę spróbować żyć na własną rękę.
- Madziu, a z czego się będziesz utrzymywała, bo ja ci pieniędzy w takiej sytuacji nie dam - powiedziałam zaczepnie.
- Załatwiłyśmy sobie z Majką pracę na stacji benzynowej. Na wakacje wystarczy nam pieniędzy, a później pomyślimy.
- Co to znaczy „później pomyślimy"? - zawołałam z rozpaczą. - Czy ty wiesz dziecko, na co się porywasz?
- Może i do końca nie wiem, ale chcę się od ciebie uniezależnić. Nie chcę żyć w ciągłym poczuciu winy, że jestem niewdzięczną córką, a ty mnie w to poczucie winy wpędzasz. Cześć mamo - i wyszła.
Nikt nie wie, co czułam pozostawiona sama przez najbliższą mi i najukochańszą osobę. Nie mogłam spać, schudłam, wpadłam w nerwicę. Madzia dotrzymywała słowa. Żyła na własny rachunek, a przecież nie była jeszcze pełnoletnia.
Poszłam do babci Majki, próbowałam z nią rozmawiać.
- Nie mogę jej wyrzucić - tłumaczyła - to dobra dziewczyna. Radzi sobie w pracy. Niech pani nie robi niczego na siłę.
Poszłam do domu jak zbity pies. Mijały dni, miesiące, zaczął się rok szkolny, a córka nie wracała.
Z rozpaczy zaczęłam chodzić do kościoła. Właśnie był październik. Po Mszy Świętej zostawałam na nabożeństwie różańcowym. Dopiero wtedy poczułam się spokojna. Do serca powróciła nadzieja, że może nie wszystko stracone, że skoro Madzia daje sobie radę, to znaczy, że dobrze ją wychowałam. Różne myśli chodziły mi po głowie. Wracałam do pustego domu i płakałam.
Pewnego wieczoru ktoś zadzwonił do drzwi. Gdy je otworzyłam, zobaczyłam moją córkę z tą sama torbą, z którą się wyprowadziła.
- Wróciłam do domu, mamo. Wiem, że potrafię żyć samodzielnie, ale nie mogę żyć z daleka od ciebie. Kocham cię i chcę być przy tobie. Jednak nie mogę i nie chcę być już we wszystkim od ciebie zależna. Po prostu dorosłam. Podeszłam i uściskałam córkę.
- Dobrze, że wróciłaś - powiedziałam. - Cały październik modliłam się za ciebie na różańcu i przyjmowałam komunię w twojej intencji.
- Dziękuję ci, mamo. Zrozumiałam, że nie mogę przyjmować komunii i żyć z tobą w niezgodzie. Chcę iść własną drogą, ale być blisko ciebie - powiedziała Madzia i jak gdyby nigdy nic zaczęła się rozpakowywać.



Zawdzięczam Jej dziecko


Opowieść Anety

Od dziecka nie potrafiłam nawiązywać kontaktów z ludźmi. Byłam, jak to mawiała moja mama, odludkiem. Na podwórku dzieci potrącały mnie, poszturchiwały, przezywały „Aneta - głowa nie ta". Uciekałam więc do domu, gdzie bawiłam się sama. Bardzo lubiłam rysować, więc wszystkie swoje smutki, radości i marzenia przelewałam na papier.
W domu też czułam się niepewnie. Ojciec rzadko bywał w domu, gdyż był marynarzem, a matka ciągle pracowała. W końcu była nas czwórka. Mama nie miała łatwego charakteru, była wybuchowa i za najdrobniejsze przewinienia karała nas surowo. Moi bracia bardzo często zrzucali na mnie winę za swoje psoty, a ja nie potrafiłam się obronić. Toteż rosłam w przeświadczeniu, że jestem do niczego, że nikt mnie nie lubi i zawsze tak będzie.
Tak też było w szkole podstawowej i w liceum. Byłam szarą myszką, która nie odzywała się nie pytana i w ogóle przepraszała w duchu wszystkich, że żyje.
Miałam jednak jedną przyjaciółkę. Była nią moja babcia Mania. Przyjeżdżała do nas często, aby pomóc mojej mamie. To ona opowiadała mi do snu najpiękniejsze bajki, chwaliła zawsze moje rysunki. To ona zabierała mnie na Mszę do kościoła i nauczyła mnie się modlić.
Przyjazdy babci Mani były dla mnie prawdziwym świętem. Chętnie pomagałam jej w kuchni, śpiewałam z nią piosenki i odmawiałam różaniec. Babcia siadała po obiedzie na kanapie i wyjmowała z małej portmonetki malutki, brązowy różaniec. Przymykała oczy i zaczynała „Wierzę w Boga". Ja siedziałam obok i wpatrzona w jej szepczące wargi, modliłam się razem z nią. To było moje popołudnie z babcią Manią.
Mijały lata. Babcia przyjeżdżała do nas coraz rzadziej. Później poważnie zachorowała i umarła. Płakałam całe dnie. Przestałam jeść, spać i uczyć się. Mama poszła ze mną wtedy do lekarza, który zapisał mi krople na uspokojenie. Po pewnym czasie czułam się już lepiej, ale wciąż miałam żal w sercu, nawet i do Pana Boga, że straciłam swoją najlepszą przyjaciółkę. Zamknęłam się w sobie jeszcze bardziej.
Inne dziewczyny miały chłopców, były śmiałe i elokwentne, tylko ja byłam zawsze sama. Nie byłam brzydką dziewczyną, tylko zalęknioną i samotną. Nigdy z nikim nie nawiązywałam kontaktu jako pierwsza. Było mi z tym bardzo źle, ale nie umiałam temu zaradzić.
Wtedy do mojego brata Marka zaczął przychodzić jego kolega Robert. Był miłym i bardzo wesołym chłopakiem. Potrafił żartować jak nikt inny. Wtedy i ja się śmiałam. Nawet nie wiem, jak to się stało, że zakochałam się w Robercie. To była moja pierwsza miłość. Oczywiście nikt o tym nie wiedział.
Nadeszły moje dwudzieste urodziny. W tym dniu Robert przyszedł po coś do Marka i został u nas na uroczystej, urodzinowej kolacji. Następnego dnia przyniósł mi duży bukiet kwiatów, a później zaprosił na kawę.
Byłam bardzo szczęśliwa, ale też przerażona. Bałam się, że odgadnie moją tajemnicę. Uspokoiłam się, gdy okazało się, że nie domyśla się, jakim uczuciem go darzę. Od tej chwili przychodził do nas częściej, zabierał mnie na spacery i wycieczki. Podczas jednej z nich wyznał, że mnie kocha. Nie mogłam w to uwierzyć. Wreszcie ktoś zwrócił na mnie uwagę. Wydawało mi się nawet, że nie jestem godna jego miłości.
Po kilku miesiącach wspólnie spędzanego czasu odważyłam się wszystko mu opowiedzieć. I właśnie wtedy uległam Robertowi. Kochałam go tak bardzo, że liczył się dla mnie tylko on.
Po miesiącu zaczęłam się gorzej czuć. Poszłam do lekarza. Diagnoza była jednoznaczna. Byłam w ciąży.
Moja rodzina była oburzona. Bracia nie zostawili na mnie suchej nitki. Robertowi zakazano wizyt w naszym domu. Nie było to trudne, gdyż właśnie rozpoczął studia w odległej Warszawie. Jednak mnie nie zostawił. Dzwonił, pisał, aż wreszcie wynajął mieszkanie, podjął pracę i ściągnął mnie do siebie.
Byłam bardzo szczęśliwa, ale niestety krótko. Okazało się bowiem, ze moja ciąża jest zagrożona. Musiałam pójść do szpitala na oddział patologii ciąży, a później leżeć miesiącami w łóżku. Robert okazał się odpowiedzialnym człowiekiem, ale ja popadłam w nerwicę. Pewnego razu, gdy nie spałam kolejną noc, bojąc się o dziecko, przypomniała mi się babcia Mania, która nauczyła mnie modlitwy różańcowej. Wyjęłam z szafki babciny brązowy różaniec i zaczęłam się modlić. Powiedziałam też o tym Robertowi. Odtąd modliliśmy się razem. Któregoś dnia obiecał mi, że jak tylko będę mogła wstać, weźmiemy ślub. I tak się stało. Tuż przed rozwiązaniem wzięliśmy cichy ślub w kościele. Kilka dni później urodziła się nasza córeczka Dorotka. Modlitwa różańcowa, której nauczyła mnie moja babcia, pomogła mi w tej trudnej sytuacji. Matka Boża uratowała moją Dorotkę. Jestem dziś szczęśliwą żoną i matką.


Moja własna pielgrzymka


Opowieść Jadwigi

Kilka lat temu opuścił mnie człowiek, którego kochałam - mój mąż. Było to dla mnie ogromnie trudne doświadczenie, okupione cierpieniem i łzami. Szczególnie bolesne było to również dla naszych synów, którzy przecież bardzo kochali ojca. Mąż długo krył się z zamiarem odejścia od nas. Stwarzał cały czas pozory uczuć. Nikt z nas nie przypuszczał, że potrafi być aż tak dwulicowy.
Nigdy nie zapomnę dnia, w którym otrzymałam wezwanie do sądu na rozprawę rozwodową wraz z pozwem napisanym przez mojego męża.
„Dlaczego? - pytałam sama siebie - za co?". W pozwie przeczytałam o zasadniczej różnicy charakterów, o mojej dominacji w małżeństwie i o tym, że mąż przestał już kochać dzieci i żonę. Nie mogłam się nadziwić, jak okrutne mogło być serce tego człowieka, który bawił się nami jak pionkami na szachownicy. Ciążyła mu odpowiedzialność, więc nas po prostu porzucił, tak jak dziecko zostawia w piaskownicy foremki do piasku.
Długo nie umiałam się pogodzić z tym, co się stało. W końcu jednak przemogłam się i postanowiłam działać. Po pierwszej, „ugodowej" rozprawie, która nie zmieniła decyzji mojego męża, postanowiłam pojechać na Jasną Górę i prosić Maryję o cud przemiany męża, o stabilność i bezpieczeństwo dla mojej rodziny. Mieliśmy przecież dorastające dzieci, które potrzebowały zarówno miłości matki, jak i ojca.
Wyjechałam wczesnym świtem, w marcowy dzień. W pociągu nie rozstawałam się z różańcem. Czasem monotonny stukot kół i szeptane modlitwy usypiały mnie. Budziłam się jednak i modliłam się dalej.
Do Częstochowy przyjechałam wczesnym rankiem. Prosto z dworca poszłam na Jasną Górę. W modlitewnym skupieniu czekałam na odsłonięcie cudownego obrazu. Uczestniczyłam we Mszy Świętej, przyjęłam komunię i razem z innymi pątnikami obeszłam na kolanach ołtarz, w którym znajduje się obraz. Jako wotum złożyłam Matce Bożej swoją ślubną obrączkę - jedyny drogocenny przedmiot, jaki wówczas posiadałam.
Do domu wróciłam późnym wieczorem. Trzej moi synowie czekali na mnie z kolacją.
- I co, mamo - zapytał najmłodszy Piotrek - myślisz, że tata wróci?
- Nie wiem, Piotrusiu - odpowiedziałam. - Zrobiłam wszystko, co mogłam. Musimy czekać.
Zbliżał się termin następnej rozprawy. Bałam się coraz bardziej. Na próżno powtarzałam sobie, że przecież muszę zaufać. Miałam złe przeczucia. I stało się. Sąd ogłosił wyrok rozwiązujący nasze małżeństwo cywilne. Pozornie byłam wolna. Wolna z trzema dorastającymi chłopcami.
- Czy to znaczy, że Pan Bóg cię nie wysłuchał? - zapytał Piotrek - Pojechałaś przecież do Częstochowy. Przecież chciałaś dobrze.
- Tak, synku, chciałam dobrze. Wiesz, myślę, że Bóg ma wobec mnie wspaniały plan, którego nie potrafimy jeszcze zrozumieć.
- Jaki plan, mamo? Przecież naszym planem była rodzina.
- Synku - odpowiedziałam, głaszcząc go po kędzierzawej głowie - Bóg dopuszcza cierpienie i sytuacje, które wydają nam się złe, żeby z tego zbudować dobro.
Musieliśmy się nauczyć żyć sami. Było nam ciężko. Szczególnie bolało mnie to, że mój mąż wszedł po raz drugi w związek cywilny, a przecież mieliśmy ślub sakramentalny. Wtedy wystąpiłam do Archidiecezjalnego Sądu Duchownego o stwierdzenie nieważności małżeństwa. Nie wierzyłam w możliwość pozytywnego werdyktu. Proces trwał trzy lata. Sąd Duchowny dwóch instancji orzekł, że mój związek małżeński nie był ważny. Teraz byłam naprawdę wolna!
Chłopcy dorośli szybciej niż ich rówieśnicy. Stali się odpowiedzialnymi, młodymi mężczyznami. Powoli odzyskałam równowagę psychiczną. Pracowałam, utrzymywałam dzieci. Dwaj starsi synowie pomagali mi, podejmując dodatkowe prace. Żyliśmy skromnie, ale spokojnie. Moje dzieci ukończyły szkołę średnią, zaczęły studiować zaocznie, a potem poszły do pracy. W domu stało się zasobniej i weselej.
Nie ułożyłam sobie życia po raz drugi. Doczekałam się wnuków. Żyję spokojnie. Nauczyłam się nie pytać Boga o Jego plany, tylko wierzyć. Wiem też, że człowiek nigdy nie zgłębi potęgi Bożej mądrości.


Tutaj spokojnie z Nią rozmawiam


Opowieść Wiktorii

Za mąż wyszłam młodo i od razu pojawiły się dzieci. Na nic innego nie miałam czasu, pielęgnowanie ich i prowadzenie domu pochłaniało mnie całkowicie. Urodziłam i wychowałam sześcioro dzieci. Najstarszy był Wojtek, po roku przyszła na świat Danusia, za rok Małgosia, a później Piotrek, Władzio i Helenka.
Bardzo kochałam swoje dzieci, ale miałam dla nich za mało czasu. Byłam ciągle zapracowana. Mąż nie mógł mi pomóc, bo musiał pracować, aby utrzymać rodzinę.
Bardzo ciężko pracował. Był murarzem. Gdy przeszedł na emeryturę, zachorował na kręgosłup. Miał trudności z poruszaniem się. Pomagałam mu, jak mogłam. W domu było wtedy jeszcze dwoje dzieci, ale już pracowały i były niezależne.
Był to spokojny okres w moim życiu. Chociaż mąż chorował, byliśmy szczęśliwi. Wreszcie mogliśmy być razem, nie mieliśmy już tylu obowiązków. Starsze dzieci odwiedzały nas rzadko. Były zapracowane, wychowywały swoje dzieci i borykały się z własnymi problemami. I właśnie w tym najmilszym dla nas okresie, przyszło nieszczęście. Mąż dostał wylewu. Leżał sparaliżowany przez pół roku, a potem umarł. Było mi bardzo ciężko. Nie umiałam sobie znaleźć miejsca. Wprawdzie Władek i Helenka mi pomagali, ale ja nie potrafiłam powstrzymać łez. Stałam się zamknięta w sobie, zachorowałam na serce.
W tym czasie Władzio podjął pracę w Niemczech. Stracił ją w Polsce, więc wyjechał. Helenka studiowała i pracowała. Rzadko bywała w domu. Poza tym spotkała Karola, swoją wymarzoną miłość, i znikała z domu na długie godziny. Byłam więc sama.
Początkowo uprawiałam jeszcze ogród przy domu, który mój mąż tak bardzo lubił. Jednak chore serce nie pozwalało mi na duży wysiłek, więc musiałam z tego zrezygnować. Później pomagałam Małgosi w wychowaniu dzieci, bo robiła doktorat i nie miał kto się zająć jej domem. Jej mąż Henryk był na kontrakcie w Syrii.
Zdrowie miałam jednak coraz słabsze i Małgosi sprawiałam kłopot, więc wróciłam do siebie i w samotności zaczęłam myśleć o własnym życiu. „Ile mi go jeszcze zostało? - pytałam siebie. - Czy mam tak dogorywać w samotności? Czy muszę angażować moje zapracowane dzieci, żeby mieć codziennie potrzebne zakupy i ugotowany obiad?". Sama jeszcze krzątałam się po mieszkaniu, ale byłam coraz słabsza. Za to bardzo dużo się modliłam, szczególnie na różańcu.
Któregoś dnia, gdy rozważałam tajemnicę niesienia krzyża przez Pana Jezusa, przyszła mi do głowy pewna myśl: „Przecież w pobliskiej miejscowości znajduje się dom opieki prowadzony przez siostry zakonne. Muszę się dowiedzieć, jak można się do niego dostać". Następnego dnia tam zadzwoniłam. Warunki były dobre, ale pobyt był dosyć kosztowny. Miałam jednak po mężu nie najgorszą emeryturę, więc zdecydowałam się szybko. Na miejsce musiałam jednak poczekać prawie rok.
Moje dzieci były szczerze oburzone moją decyzją.
- Mamo, co ty wyrabiasz? - złościł się Wojtek. - Czy ty dzieci nie masz? W jakim świetle nas stawiasz?
- O co ci chodzi, synku? - zapytałam - Czy o to, co ludzie powiedzą, czy o mnie?
- Oczywiście, że o ciebie! Jak ty tam sobie poradzisz, sama wśród obcych ludzi?
- A jak tutaj dawałam sobie radę zupełnie sama? - odpowiedziałam spokojnie. - Tam mam lekarzy i pielęgniarki na miejscu. Tam mieszkają moi rówieśnicy, z którymi dobrze się rozumiem. Pójdę tam, czy wam się to podoba, czy nie - zdecydowałam, patrząc na osłupiałe ze zdumienia dzieci.
Żyję już od roku w moim nowym domu. Dzieci pogodziły się z moją decyzją i odwiedzają mnie. Mam tu wszystko, czego potrzebuję: leki i opiekę medyczną, a i porozmawiać mam z kim. Co raz ktoś z pensjonariuszy odchodzi do Pana Boga. Początkowo bardzo to przeżywałam, ale przecież wiem, że życie nie trwa wiecznie. Codziennie w naszej kaplicy odprawiana jest Msza Święta, a każdego popołudnia mogę uczestniczyć w różańcu. Jest spokój i cisza. Rozmawiam sobie z Matką Bożą ile chcę.
To jest prawdziwy odpoczynek po bardzo pracowitym życiu.


Od Maryi nauczyłem się miłości


Opowieść Łukasza

Ożeniłem się dosyć wcześnie. Miałem zaledwie dwadzieścia dwa lata. Zakochałem się w Ewie bez pamięci. To jednak było jedynie zakochanie, a nie miłość. Ewa pociągała mnie fizycznie, była dla mnie tajemnicą, nie umiałem nie ulec jej urokowi. Była to skromna i uczciwa dziewczyna. Nie zgodziła się na wspólne pomieszkiwanie razem. Kochała mnie bardzo i dawała mi to odczuć.
Po roku małżeństwa nie byłem już nią tak zafascynowany jak kiedyś przed ślubem. Nudziły mnie codzienne problemy, takie jak urządzanie mieszkania, planowanie. Moja żona bardzo się tym przejmowała i nie rozumiała, że wszelkie obowiązki, z którymi wiązało się małżeństwo, były dla mnie za trudne i bardzo nużące. Zacząłem też coraz więcej od niej wymagać. Chciałem jeszcze się bawić, wyjeżdżać, a ona wolała oszczędzać pieniądze i urządzać nasze nowe, zakupione przez jej rodziców mieszkanie. Byłem na nią coraz bardziej zły. Nie pozwalałem jej spotykać się z przyjaciółkami, niechętnym okiem patrzyłem na wizyty u nas jej rodziców. Robiłem jej wyrzuty, że nie lubi tych samych potraw co ja, tych samych filmów. Nie podobało mi się, że ma swoje zdanie.
Ewa często z mojego powodu płakała. Byliśmy półtora roku po ślubie, a moja żona zmieniła się w brzydką, wiecznie smutną, wręcz udręczoną kobietę.
Kiedyś, po kolejnej awanturze, Ewa wyprowadziła się do rodziców. Zostałem sam. Początkowo mi się to nawet podobało, ale po kilku miesiącach zacząłem się zastanawiać co dalej, czego ja właściwie chcę, czy chcę zniszczyć to małżeństwo, czy może znaleźć jakiś klucz do niego. Nie miałem koncepcji na nasz związek. I właśnie wtedy przyjechała moja mama.
- Synku, a gdzie Ewa? - zapytała od progu.
- U swoich rodziców - powiedziałem szczerze. - Pokłóciliśmy się. Ale to nasze sprawy - dodałem zaraz.
- Co się dzieje? - powiedziała poważnie moja mama. - Popatrz mi w oczy i powiedz - rzekła takim tonem, jakim mówiła do mnie, gdy byłem małym, psotnym chłopcem.
Opowiedziałem jej wszystko i przyznałem się do tego, że małżeństwo mnie męczy, że nie tak to sobie wyobrażałem.
- Ej, synku - powiedziała mama - czy ty wiesz, czego chcesz od życia? Przecież człowiek, to nie rzecz. Nie można go sobie podporządkować. To jest twoja żona, a nie twoja własność. Ona jest inna niż ty, ale to wcale nie znaczy, że gorsza. Uszanuj jej inność. Bądź tolerancyjny!
Nie rozumiałem, o czym mówiła moja mama. W dzieciństwie byłem przecież jej oczkiem w głowie, pępkiem świata, więc teraz nie potrafiłem pojąć, czego inni ode mnie oczekują.
Pewnej niedzieli poszedłem do kościoła. Nie chodziłem tam zbyt często, ale samotność mnie przygniatała, więc wiedziony jakimś impulsem, poszedłem. Właśnie ksiądz ogłaszał zapisy na sierpniową pielgrzymkę na Jasną Górę. Kolega, z którym byłem, namawiał mnie, żebym się zapisał. Twierdził, że to bardzo ekscytująca przygoda.
- Zastanowię się - odparłem i poszedłem do domu.
Gdy siedząc w pustym mieszkaniu, rozważałem, czy spędzić w ten sposób urlop, olśniła mnie pewna myśl: „Przecież powinienem wybrać się na pielgrzymkę z Ewą. Ale czy ona zgodzi się pójść ze mną po tak długim okresie separacji?".
Jednak odważyłem się zadzwonić i zaproponować spotkanie.
Ewa zgodziła się ze mną spotkać. Długo rozmawialiśmy. Powiedziałem jej o moim pomyśle. Postanowiła wyruszyć na Jasną Górę razem ze mną.
To były najpiękniejsze wakacje w moim życiu. Zrozumiałem, jak bardzo kocham swoją żonę, że jestem za nią odpowiedzialny, że jej inność jest dla mnie okazją do doskonalenia swojego charakteru. Zrozumiałem, że muszę się nauczyć dawać miłość, akceptować moją żonę, wspierać ją, a nie wiecznie krytykować; dodawać otuchy, kiedy płacze i cieszyć się z tego, co ją cieszy. To wszystko odkryłem, idąc do Maryi.
Kiedy dotarliśmy na Jasną Górę i klęczeliśmy na błoniach z rzeszą pielgrzymów przed kopią cudownego obrazu, czułem, że po raz drugi biorę z Ewą ślub. Tym razem było to bardzo głębokie przeżycie. Powiedziałem jej raz jeszcze słowa małżeńskiej przysięgi i łzy popłynęły mi po twarzy.


Zawróciłem z drogi


Opowieść Krzysztofa

Przed 1981 rokiem w moim życiu niewiele było chwil nadzwyczajnych. Pracowałem, utrzymywałem wspólnie z żoną dom, wychowywaliśmy córkę Monikę. Właściwie to było bardzo zwyczajne i poukładane życie, takie jak większości przeciętnych rodzin.
Z mojej parafii organizowano pielgrzymkę do Rzymu. W planie było zwiedzanie zabytków i audiencja generalna na Placu Świętego Piotra. Akurat w maju musiałem wziąć zaległy urlop.
- Jedź! - zachęciła mnie żona. - My z Moniką jesteśmy zajęte, ale ty wykorzystaj możliwość. Paszport przecież masz. Owszem, paszport miałem złożony w biurze paszportowym, ponieważ kiedyś byłem na wycieczce w Austrii. Nie wiedziałem tylko, czy otrzymam pozwolenie na wyjazd. Władze reżimowe niechętnie zgadzały się na wyjazdy obywateli na Zachód.
Okazało się jednak, że uzyskałem potrzebne pozwolenie. Byłem bardzo szczęśliwy, ale wyjazd do Rzymu traktowałem jako turystyczny wypad, a nie pielgrzymkę.
Z mieszanymi uczuciami słuchałem więc odmawianego w autokarze różańca i pieśni maryjnych. Trochę przy nich drzemałem, nie włączałem się we wspólną modlitwę.
Po przybyciu do hotelu, śniadaniu i krótkim odpoczynku pojechaliśmy zobaczyć Rzym. Miasto robiło na mnie imponujące wrażenie. Nie mogłem uwierzyć, że jestem w miejscu, gdzie panowali rzymscy cezarowie, gdzie kwitło bujne życie kulturalne, gdzie również ginęli pierwsi chrześcijanie.
Jednak dopiero Watykan mnie naprawdę poruszył. Z uznaniem podziwiałem kunszt Michała Anioła, Rafaela i innych wielkich twórców renesansu. Ogromnie wzruszył mnie fakt, że ujrzę papieża, który jest Polakiem.
Podobnie jak my na wjazd papa mobile czekali inni pielgrzymi zebrani na Placu Świętego Piotra. I wreszcie go zobaczyłem. Z daleka spostrzegłem wyciągnięte do tłumu ręce i uśmiechniętą twarz Papieża.
Nagle stało się coś niesamowitego. W ułamku sekundy zamarły wszystkie serca. Usłyszeliśmy strzały i zobaczyliśmy, jak Papież osuwa się na ręce siedzącego obok kapłana.
Później już wszystko potoczyło się błyskawicznie. Papieski samochód bardzo szybko opuścił plac. Zatrzymano zamachowca. Widziałem, jak go prowadzono. Był to młody człowiek o kamiennej twarzy, nie widać było na niej skruchy. Potem dowiedziałem się, że był zawodowym mordercą. My zostaliśmy na placu w ciszy i przerażeniu. Wiele osób płakało, wiele modliło się. Czekaliśmy na wieści z kliniki, do której zawieziono Ojca Świętego. Nikt nie chciał opuścić Placu Świętego Piotra. Po kilku godzinach zostaliśmy powiadomieni, że Papież przeszedł ciężką operację i że żyje. To była chwila ogromnej ulgi. Zostaliśmy na swoich miejscach do rana.
Wydarzenie to miało ogromny wpływ na moje życie. Cud zdarzył się na moich oczach. Po powrocie do domu pilnie śledziłem losy Ojca Świętego. Słuchając radia watykańskiego, dowiedziałem się, że zamach na Jana Pawła II miał miejsce w sześćdziesiątą czwartą rocznicę objawień fatimskich. Zacząłem szukać informacji o tych objawieniach. Dużo na ten temat czytałem. Dowiedziałem się, że właśnie 13 maja 1917 roku Matka Boża objawiła się trojgu dzieciom i poleciła im, aby modliły się o pokój na świecie. Maryja ukazywała się Łucji, Hiacyncie i Franciszkowi trzynastego dnia każdego miesiąca i przekazywała im swoje orędzie. Powierzyła im również trzy tajemnice, z których dwie Łucja, będąca już wtedy siostrą karmelitanką, ujawniła w 1941 roku, a trzecią spisała po dwóch latach. Dokument ten przekazano później papieżowi Janowi XXIII, ale był on pilnie strzeżony i nieujawniany.
Pierwsza tajemnica mówiła o ustanowieniu nabożeństwa do Niepokalanego Serca Maryi oraz o konieczności codziennego odmawiania różańca. W drugiej Maryja przepowiedziała wybuch drugiej wojny światowej, mówiła też o prześladowaniach Kościoła i poświęceniu Rosji Jej Niepokalanemu Sercu.
Media głosiły, że Jan Paweł II, gdy tylko lepiej się poczuł, polecił przynieść sobie do kliniki dokumenty dotyczące tajemnicy fatimskiej. Dostrzegł wielką zbieżność dat i wydarzeń. Zrozumiał, że Jego ocalenie przyszło za wstawiennictwem Matki Bożej Fatimskiej. „Czyjaś ręka strzelała, ale Inna Ręka prowadziła kulę" - powiedział Ojciec Święty. Odtąd jego wielkim pragnieniem stało się nawrócenie Rosji i świata. Całe swoje cierpienie ofiarował w tej intencji.
W 2000 roku papież zezwolił na ujawnienie trzeciej tajemnicy fatimskiej. Przedstawia ona wizję biskupa w bieli, który idzie udręczony i cierpiący w kierunku wielkiego krzyża pośród ciał zabitych męczenników i sam zostaje zastrzelony przez jakichś żołnierzy.
Kościół jednoznacznie skomentował tę prorocką wizję, ukazującą cierpienia Kościoła i papieża Jana Pawła II oraz podkreślił fakt cudownej ingerencji Matki Bożej podczas zamachu na Ojca Świętego.
Obserwując życie i naukę Jana Pawła II przeczytałem w katolickiej prasie, że w rok po zamachu na swoje życie pojechał on do Fatimy, by podziękować Matce Najświętszej za uratowanie od śmierci. Znał już wtedy treść trzeciej tajemnicy i wiedział, że to Maryja ocaliła mu życie. Zawiózł Jej w darze złoty różaniec a podczas następnej swojej podróży do Jej sanktuarium przywiózł kulę, która go zraniła podczas zamachu. Jako wotum została ona umieszczona w koronie Matki Bożej.
Te wydarzenia stały się punktem zwrotnym w moim życiu. Zacząłem nie tylko czytać o objawieniach fatimskich, zacząłem się też modlić. Chodziłem na nabożeństwa fatimskie odprawiane w naszym kościele trzynastego dnia każdego miesiąca i zawierzałem Maryi wszystkie swoje sprawy. „Totus Tuus - mówiłem za Papieżem - Totus Tuus, Maryjo".
Zmieniłem swoją hierarchię wartości, zacząłem żyć inaczej. Żona i córka także zauważyły tę przemianę. I one także krok po kroku przemieniały swoje dusze.
Teraz codziennie wieczorem odmawiamy wspólnie jedną z tajemnic różańca i w niej zawierzamy nasz los Niepokalanemu Sercu Maryi. Jan Paweł II pokazał mi drogę zawierzenia. Stał się dla mnie i mojej rodziny wzorem oddania się Matce Bożej.


Niebieska ważka ciszy


Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

Kończy się październik, a wraz z nim nasze różańcowe rozważania. Trzeba by je teraz podsumować. Ale, czy można podsumować rozważania o modlitwie? Czy można wartościować to, co rodzi się w duszy człowieka?
Mówiliśmy już na początku, czym jest różaniec. Przez cały miesiąc wsłuchiwaliśmy się w świadectwa ludzi, w których życiu ta skromna modlitwa przyniosła znaczący przełom, pomogła zmienić ich dotychczasowe życie, obroniła przed złem, nauczyła wiary. Zobaczyliśmy także, jak Maryja - Matka Jezusa odmienia życie człowieka, jak je kształtuje, przemieniając ludzkie sumienia.
Różaniec pojmowany jest przez wiele osób jako mechaniczne powtarzanie wyuczonych modlitw i wielu ludzi uznaje tę modlitwę za zbyt prostą. Często w rozmowach z ludźmi letnimi religijnie słyszymy słowa: „Ja tam wolę się modlić własnymi słowami, niż powtarzać w kółko te same formułki".
Nic bardziej błędnego.
Różaniec jest modlitwą kontemplacyjną. Modląc się na różańcu, mamy właśnie okazję przyjrzeć się życiu Jezusa i Maryi, przeżywać całą pełnię objawienia. Kontemplując tajemnice różańcowe, przeżywamy kolejno cud zwiastowania, narodzenia Zbawiciela. Śledzimy Jego dzieciństwo, lata nauczania i czynienia cudów, aż po bolesne czuwanie w Ogrójcu, drogę krzyżową i konanie na krzyżu. Przeżywamy też radość zmartwychwstania Jezusa, Jego wniebowstąpienie oraz spełnienie obietnicy o zesłaniu Ducha Pocieszyciela.
Kłaniamy się w tej modlitwie Matce Bożej, Królowej nieba i ziemi, i przeżywamy wzięcie Jej z duszą i ciałem do nieba.
Różaniec to modlitwa zadumy, do której potrzebne jest wyciszenie i skupienie.
Myśląc o różańcu, przypominam sobie pewien wiersz, który, jak mniemam, najlepiej oddaje atmosferę towarzyszącą tej modlitwie:

„Niebieska ważka ciszy
przysiadła na oknie
pies sąsiada nie szczeka
nie jeżdżą autobusy
tylko szeleści w dłoniach
przesuwany różaniec
budząc śpiącą na szybie
ważkę niebieską jak niebo."

Różaniec, moi drodzy, odmawia się w ciszy. Chodzi tu nie tylko o ciszę wokół nas, ale przede wszystkim o ciszę własnego serca.
Trzeba więc uspokoić serce, usiąść w swojej „izdebce", jak nauczał Pan Jezus, i w kornym milczeniu oraz pełnym zawierzeniu kontemplować różańcowe tajemnice. Trzeba też zawierzyć Bogu polecane przez nas sprawy i ufać, że tylko On wie, jak powinno potoczyć się nasze życie. A Orędowniczką za nami w tym zaufaniu i zawierzeniu jest zawsze Maryja. Amen.