Nie zmarnować życia

Jerzy Grzybowski

publikacja 15.12.2006 22:42

Pan Bóg przygotowywał nas powoli, trochę równolegle z tymi wszystkimi codziennymi kłopotami, byśmy, trochę cierpiąc, trochę kulejąc, dojrzeli w końcu do podjęcia tej wielkiej przygody naszego życia, jaką stało się tworzenie „Spotkań Małżeńskich".

Nie zmarnować życia

Jeszcze niemal słyszę głos mojej wychowawczyni w maturalnej klasie, ubolewający nad strasznym losem osiemnastolatków, którzy mają przed sobą życiowe decyzje: „bo to i studia na całe życie, i żona na całe życie, i zawód, a dajcie święty spokój...!" Nas to raczej fascynowało. Każdemu z nas zdawało się, że ma wszystko w głowie poukładane, każdy „gdzieś szedł" z mniej lub bardziej ambitnymi planami. To co mnie szczególnie utkwiło w pamięci z tamtych czasów, to refleksja księdza-katechety, że nie ma w życiu większej tragedii niż świadomość u schyłku swoich dni, że się zmarnowało życie.

Kiedy miałem osiem lat mama zdecydowała, że powinienem zostać ministrantem. Początkowo bardzo się przeciwko temu opierałem, argumentując, że „nie chcę być księdzem", ale to właśnie późniejsza, piętnastoletnia służba liturgiczna obudziła we mnie tęsknotę za Bogiem i chyba przyniosła poczucie Jego bliskości...

Księdzem jednak być nie chciałem. Odczuwałem potrzebę życia dla innych, może jakiegoś prowadzenia obozów dla młodzieży, jak mój duszpasterz akademicki. Ale nie w samotności. We dwoje. Cóż z tego, skoro rozczarowywałem się dziewczętami, które mnie zauważały, zaś te, które ja zauważałem, prawdopodobnie rozczarowywały się mną...

I właśnie wtedy pomyślałem, że być może Pan Bóg jednak chce żebym został księdzem. Mój duszpasterz akademicki, ks. Józef Gniewniak, przekonywał mnie, że ludziom można służyć także będąc „w świecie". Pożyczał mi książki o Albercie Schweitzerze i inne. Ale ja wciąż miałem wątpliwości.

Po drugim roku studiów poszliśmy z Michałem — także ministrantem — na wyprawę w Beskidy — od Gorców po Niski. Na Hali Łabowskiej dwóch wygłodzonych i zmęczonych wędrowców, poczęstowała zupą z obozowego kotła — Irena. Szła w przeciwną stronę niż my, w grupie — „nielegalnej" oczywiście — ze swoim duszpasterzem akademickim. Dopiero, gdy spotkaliśmy się w Warszawie, okazało się, że studiujemy na tym samym wydziale. Rok później powiedziałem, całkiem serio, trochę sobie, trochę Panu Bogu: albo w ciągu nadchodzących trzech miesięcy sytuacja między mną i Ireną „wyjaśni się", albo przestaję myśleć o małżeństwie, doprowadzam do końca pracę magisterską i po studiach idę do seminarium.

No i sytuacja „wyjaśniła się". Księdzem nie zostałem... Ale staraliśmy się z Irenką zawsze stawiać siebie Panu Bogu do dyspozycji. Jednakże Pan Bóg nas, jak gdyby, nie chciał. Obrywaliśmy najrozmaitsze cięgi od tak zwanego „życia". Sami sobie wielu „cięg" dostarczyliśmy. Długi czas nie rozumieliśmy się w niczym. Także swoją więź z Bogiem każde z nas przeżywało oddzielnie, na swój sposób. Dziś myślę, że może było to właśnie przeżywanie „swojej religijności", a nie otwarcie się, tak całkowicie i bez reszty na Pana Boga.

Na wiele lat pochłonęła nas praca naukowa, szukanie mieszkania, przychodzenie na świat dzieci. Chyba jednak Pan Bóg przygotowywał nas powoli, trochę równolegle z tymi wszystkimi codziennymi kłopotami, byśmy, trochę cierpiąc, trochę kulejąc, dojrzeli w końcu do podjęcia tej wielkiej przygody naszego życia, jaką stało się tworzenie „Spotkań Małżeńskich".

Bardzo wielu spotkanych przez nas ludzi mówiło, nieświadomi powtarzając za św. Augustynem, że mają wrażenie nieustannego prowadzenia przez Pana Boga. Widzą, ale dopiero teraz, z perspektywy kilku, czy kilkunastu lat małżeństwa, że Pan Bóg przeprowadzał ich przez najrozmaitsze wiry i burze. A jednak to właśnie „ona" była w Bożych planach zamierzona na jego żonę. „On" był w planie Bożym dla niej wybrany. Czują to dziś doskonale. Ktoś z moich znajomych nawet powiedział, że dramat rozwodu musiał być w jego życiu, jeśli nie zaplanowany, to bardzo świadomie dopuszczony przez Pana Boga, bo inaczej nigdy by nie zmądrzał i pozostałby na zawsze „płytki, głupi, lekkomyślny i nieodpowiedzialny". Dopiero „dostanie po głowie" i to bardzo boleśnie zaowocowało w jego życiu nawróceniem.

Ma rację Michel Quoist pisząc, że „nie jesteśmy marionetkami, które według swojego upodobania Pan Bóg pociąga za sznurki i każe nam grać według tajemniczego scenariusza, który w najdrobniejszych szczegółach ustalił od zawsze". Boży plan, Boże działanie nie jest opatrzone żadnym determinizmem. Quoist modli się dalej słowami: „ponieważ nas kochasz (...) nieustannie podsuwasz nam coś, ale nigdy nie narzucasz". My albo wybieramy drogę miłości, albo ją odrzucamy. Zagłuszamy.


Można sobie racjonalnie wytłumaczyć różne myśli, różne przychodzące na myśl „mrzonki", odsuwać je... i — jak biblijny Samuel — pójść spać. Jeśli jednak traktuje się swoje życie serio, to nie sposób pozostać obojętnym na głos, który się będzie powtarzał, powracał, drążył. Samuel dopiero za trzecim razem odpowiedział: „Oto jestem, Panie". Warto może czasem postawić sobie samemu pytanie, kiedy taki głos „Samuelu, Samuelu..." już się usłyszało... i poszło się dalej „spać". To nic. Głos powtórzy się.

W tamtych studenckich czasach, w kręgu przyjaciół z duszpasterstwa akademickiego, mieliśmy koleżankę — Gośkę. Trochę do nas „nie przystawała", trochę „trzymała się z boku". Z zimowiska wysłaliśmy jej kartkę z antynikotynowym nadrukiem. Dopisaliśmy: „Boziu, daj zmiłowanie, bo na rozum za późno!" Później straciliśmy kontakt. Gośka skończyła biologię. Spotkałem ją po latach po „nieudanej" próbie bycia zakonnicą. Mówiła wtedy, nawiązując trochę do własnej historii, trochę do moich poszukiwań, o których wtedy rozmawialiśmy, że człowiek odwiedza czasem siedem świętych miejsc i odchodzi z nich po to, by w końcu założyć własne. Powiedziała mi też wtedy, że nawet sobie nie zdaję sprawy jak bardzo byliśmy od siebie daleko duchowo w tamtych czasach. Rzeczywiście, nie zdawałem sobie sprawy. Minęło znów parę lat. I oto Gośka założyła wspólnotę „Chleb Życia". Pracuje wśród bezdomnych kobiet. Znów chodzi w habicie. Dziś, choć się nie widujemy, duchowo jesteśmy chyba sobie bliscy...

Ale nie w tym rzecz. Chodzi o to, że ten kto szuka znajduje, a kołaczącemu otworzą. Może znajduje nie zawsze to, co sam chciałby znaleźć. Nie zawsze otworzą mu się te drzwi, w które chciałby wejść, ale otworzą się zawsze drzwi prowadzące do piękniejszych miejsc, niż próbowalibyśmy sobie wyobrazić.

Żebyśmy tylko chcieli pukać, żebyśmy chcieli szukać wytrwale, kołatać. A później dostrzec piękno i wartość życia przeżytego w poszukiwaniu coraz większej miłości. Problem ryzyka decyzji życiowych pozostaje. Ale każde ryzyko podjęte ze świadomością, że się chce żyć blisko Pana Boga, jest mniejsze, niż to samo ryzyko podejmowane z pominięciem Jego Obecności, bez przyzwolenia na to, by nas swoją miłującą obecnością — oswajał. Dojrzewa się do tego powoli. Często bywa tak, że najpierw chce się zostać żoną, mężem, księdzem, lekarzem, a później odkrywa się swoje życie jako powołanie.

Pytanie „co robić", ów głos „Samuelu, Samuelu..." — w tak różnej formie, w tak różnych okolicznościach powtarzany, może powrócić w wieku dojrzałym. Tego głosu, tego wołania nie warto zagłuszać wymówkami o codziennym braku czasu, zabieganiu, kołowrotku, czy wreszcie stwierdzeniem „za późno". To całkiem dorośli ludzie, mający swoje konkretne rodziny i konkretne zawody pytali Jana nad Jordanem co mają robić. Nie odpowiedział im nic nadzwyczajnego. Mówił im, żeby dobrze wypełniali swoje obowiązki w tym miejscu i w tym stanie, w jakim się znajdowali. Mówił im to, co któryś z moich przyjaciół — dominikanów określił jako „dobrze robić swoje". Co znaczy dobrze? To obejmuje także gotowość odpowiedzi na ewangeliczne wezwanie „pójdź za mną". Nie musi to wcale oznaczać zaraz porzucania domu, rodziny, wstępowania do klasztoru. Mogłoby to być sprzeniewierzeniem się Bożemu powołaniu. „Dobrze robić swoje" to znaczy być człowiekiem Ewangelii w świecie. A cała reszta, to już kwestia bardzo indywidualnego odczytywania swojego charyzmatu, powołania do miłości, które może być w tak różny sposób wypełniane.

Każdy z nas został jakimś charyzmatem przez Boga obdarowany. Warto chodzić nad Jordan i pytać.


Tekst zaczerpnięty z :Jerzy Grzybowski, Małżeństwo wciąż budowane, Kraków-Niepokalanów 1997, s. 9-13. Tytuł pochodzi od redakcji