Moje roraty

publikacja 30.11.2006 22:57


W dzienniczku Jasia Meli, zamieszczonym w książce Marka Kamińskiego „Razem na biegun”, pod datą 23 grudnia 2003 r., znajduje się krótki wpis. „Dzisiaj się nie wyspałem, ponieważ poszedłem na 6:30 do kościoła na roraty. Na dworze jest pełno śniegu, a temperatura nie przekracza zera.” Czytając tę notatkę nasuwa się refleksja. Te roraty musiały być czymś ważnym, skoro znalazły się również w programie przygotowań do wyprawy na biegun.

Wielu z was, odwiedzających serwis „Liturgia”, przeżyło kiedyś lub przeżyje w tym roku takie „ważne roraty”. Coś, co w sposób trwały naznaczyło lub naznaczy Wasze życie. Błysk światła, przywracającego nadzieję. Słowo pociechy i umocnienia. Czy po prostu piękna liturgia. Napiszcie o tym i przyślijcie na adres: liturgia@wiara.pl Te strony czekają na Wasze świadectwa.





Jezu, przyjdź również do mnie!

Roraty... Jeszcze wtedy nie bardzo wiedziałam, co to słowo oznacza. Wiedziałam jedynie, że oczekujemy Zbawiciela. I jeszcze pani katechetka powierzyła nam ważne zadanie - każdy ma zrobić piękny lampion i przyjść z nim do kościoła.
Wreszcie nadszedł ten długo oczekiwany wieczór (bo w mojej parafii Roraty były wieczorem). Szliśmy więc wszyscy nocą (tak się nam wówczas wydawało) z misternie wykonanymi lampionami.
Były przeróżne: ze świeczką w środku (dla tych rozsądniejszych raczej), z żaróweczką i płaską bateryjką (na te nie trzeba było tak uważać) i te, które sprytni tatusiowie zamontowali w tajemniczy dla nas sposób na latarkach - ale wszystkie piękne, niepowtarzalne.
Szczególny moment następował jednak w kościele, kiedy w mroku - tylko przy świetle naszych lampionów -wchodziliśmy do świątyni. Jak straszne wydawały nam się ciemności, te, o których śpiewaliśmy "...świat przez grzechy nieszczęśliwy wołał w nocy głębokiej..." Jak bardzo czuliśmy ogrom naszych dziecięcych grzechów, które "zamkły bramy zbawienia".
A Zbawiciel był jeszcze tak daleko... Codziennie Dzieciątko zbliżało się o 1 szczebel drabiny łączącej Niebo ze żłóbkiem - tak obrazowo było to przedstawione w naszym kościele.
Jeśli już mowa o Dzieciątku, to muszę wspomnieć, że również codziennie każdy obecny na Roratach miał szansę wziąć Pana Jezusa do siebie, do domu. Najpierw składaliśmy na tacy karteczki z imieniem i nazwiskiem, a później ksiądz losował jedną, a my przeżywaliśmy kolejny wybuch nadziei - może tym razem to będę ja... Cóż, dzisiaj nie...nie udało się...
Ale nadzieja nie umierała - jutro przecież nadchodziła kolejna szansa. Aż pewnego dnia ksiądz wyczytał imię mojego sąsiada - ministranta. Ale szczęściarz!!! Jakże mu wtedy zazdrościliśmy... Jednak była to, że się ośmielę tak wyrazić, błogosławiona zazdrość, bo każdy chyba modlił się wtedy w swym sercu: Jezu, przyjdź również do mnie!
Każdy, do kogo trafiło Dzieciątko, wydawał się kimś wyróżnionym, wyjątkowym i ważnym, gdy niósł niemal 50 centymetrową figurkę Jezuska na aksamitnej czerwonej poduszce, pośród tłumu rozbrykanych dzieci wracających z kościoła do domów.
Tak to każdy z nas (ja i moi rówieśnicy) przeżywał to oczekiwanie na Sprawiedliwego, którego miały wylać chmury. Jeszcze czuję, jak wraz z Maryją lękaliśmy się w czasie Zwiastowania, ale i jak to wraz z Nią mówiliśmy Bogu przez Archanioła Gabriela swoje własne "Fiat", czekając niecierpliwie, aż zabrzmi tak długo oczekiwane "Gloria in excelsis Deo".
Owieczka


Stajnia czeka na swego Właściciela



"Bóg się narodził w stajni długo oczekiwany, naprawdę!"

Było to wiosną 1971 roku. Wtedy tak naprawdę zaczęły się przymiarki do ówczesnych rorat. U wielu wywołało uśmiech, u wielu zdziwienie, ale co tam. Opowiadam dalej ...

Przykopalniane Osiedle „Przyjaźń” w Jastrzębiu Zdroju (Śląsk) wybudowano nieopodal kopalni „Jastrzębie” (dzisiejsze „Jas-Mos”). Jako typowe komunistyczna „sypialnia” miała być bardziej miejscem odpoczynku i rozrywki, niż miejscem, gdzie znajdzie się „zakątek modlitwy”. Od czasu uruchomienia kopalni (1962) minęła prawie dekada, a decyzji o lokalizacji kościółka lub nawet kaplicy mieszkańcy nie mogli się doczekać. Pisma, petycje, odezwy do władz nic nie dawały, raczej przynosiły represje i zwątpienie w celowość działań.

Zatem mieszkańcy postanowili, aby w ciszy i w tajemnicy przed władzą „coś zrobić” w tej kwestii. Wiosną tego roku po „majowym” zebrało się grono „aktywistów budowy kościółka” w domu naprzeciwko, gdzie wtedy mieszkałem (u państwa Szotków). Obrady trwały w gronie kilku osób, aby krąg ewentualnych podejrzanych zawęzić. Pan Józef, pani Zofia, pan Władek, pan Gawełczyk, mój ojciec (Tadeusz) i mama (Agnieszka) oraz ksiądz Anzelm Skrobol postanowili, aby mieszkańcy tego osiedla mogli święta spędzić już w swojej świątyni lub kaplicy. Ale skoro władz od wielu lat nie pozwalały na budowę, to wystarają się o pozwolenie na budowę … obory. Potem zmajstruje się krzyż, wstawi się ławki, postawi się tymczasowe tabernakulum i władze zmuszone będą to zaakceptować. Po kilku miesiącach „kombinowania cementu” (kto wtedy jeszcze nie chodził po świecie, ten nie wie co to znaczy), wykupywania łopat, „załatwiania koparki” budowla stanęła, Stary, duży garnek posłużył w południe 14 listopada za „dzwon”. Krzyż zespawano z dwóch rurek i postawiono na szczycie tego „chlewu”. Jednak konsekrowanie ołtarza i tabernakulum „załatwiono” dzień wcześniej. (ale poświęcenie całej kaplicy dokonano 4 grudnia). Jeśli was to jeszcze nie znudziło to opowiadam dalej …

Kaplicy nadano wezwanie św. Józefa Robotnika. Na pierwsza mszę św. Przyszło prawie całe „osiedle”. Cóż to była za radość. Minęła następna niedziela i druga i wtedy „władza” skapowała , że zrobiono ją „w konia”. Kiedy zaczęła się pierwsza niedziela adwentu i roraty wtedy podjechały koparki i buldożery, aby zburzyć tę „nielegalną budowlę” czyli „samowolę budowlaną”. Na zmianę w tej stajni przebywało kilkadziesiąt osób (ja także, bo służyłem jako ministrant do mszy św. w tej kaplicy. Przez kilka dni trwały swoiste rekolekcje adwentowe i prawdziwe roraty. Oczekiwano i pilnowano tej stajni, gdzie za kilka adwentowych tygodni miał przyjść na świat maleńki Pan Jezus. W wigilijną pasterkę wielu ludzi płakało jak bobry, raczej ze szczęścia niż ze smutku. Niektóre kolędy nabrały nowego „obrazu” zwłaszcza te o stajence. Udało się. Po wielu reperkusjach w stosunku do osób decydujących o budowie (zwolnienie z pracy, przenoszenie na stanowiska mniej płatne, trudności w załatwianiu spraw obywatelskich, itp.) pozwolono tymczasowo na użytkowanie tej kaplicy. W 1974 roku załatwiono przeniesienie zabytkowego kościółka p.w. św. Barbary z pobliskiego Jedłownika koło Wodzisławia Śląskiego i wtedy tak naprawdę ustanowiono „naszą parafię” pw. Św. Barabary i Józefa Robotnika. Historia się jakby skończyła, choć tak naprawdę otworzyła swoje kart na nowe wpisy.

Może i długa ta historia pierwszych rorat w naszej (mojej) ówczesnej parafii, ale co tam. Tak było.

Hasz



Na roraty w parafii Świętego Ducha w Siemianowicach Bytkowie przychodzi prawdziwy smok. Czasem zionie ogniem paprykowym. Czasem śpi przed ołtarzem. Czasem połyka mikrofon. Przede wszystkim jednak zaprasza dzieci do czuwania. Wyznacza zadania. Pomaga znaleźć drogę do Betlejem wędrując z dziećmi po Ziemi Świętej. A na koniec rorat losuje figurkę Matki Bożej, którą dzieci zabierają do domu. Poniżej zamieszczamy kilka fotografii, przysłanych nam przez dzieci z Bytkowa.



Smok w dialogu z Księdzem Ernestem




Smok wyjaśnia dzieciom znaczenie słowa "karmel"




Dziecko odbiera od smoka figurkę Matki Bożej


Niestety, w piątek smok miał wypadek na deskorolce, a w sobotę smoczyca Kunegunda przysłała dzieciom list, w którym informowała, że znajduje się w szpitalu. Ale przed świętami pojawi się jeszcze na roratach. Mamy nadzieję, że dzieci napiszą kolejny list, z którego dowiemy się, dokąd zawędrowały ze smokiem Baltazarem podczas roratnich wędrówek

PS. Jak się dowiadujemy od naszego raratniego obserwatora i czekającego wraz z dziećmi i smokiem na Boże Narodzenie - smok wyzdrowiał bo ćwiczył z ciężarkami, wzmocnił swoją teżyznę fizyczną i przeszedł pozytywnie rehabilitację. Zdążył jeszcze pomóc posprzątać kościół, a nawet księdzu Ernestowi i dzieciom kazał się oczyścić (zwłaszcza serduszka). Zapowiedział swoja ostatnią wizytę w sobotnie popołudnie na ostatnich roratach, aby dzieciom rozdać symboliczne nagrody za uczestnictwo, choć tak naprawdę świadczyć ono będzie o gotowości na przyjęcie prawdy o Bożym Narodzeniu (i jego konsekwencjach). Dziękujemy zatem smokowi Baltazarowi, księdzu Ernestowi i ks. Andrzejowi za przygotowanie wspaniałych roratnich spotkań. Ja mogę nawet założyć fan-club smoka Baltazara. :)


Zmarznięty Jezus w zimnym kościele


Pamiętam moje pierwsze roraty z tak banalnego powodu, że zastanawiałem się czy w ogóle ma to jakiś sens, by się tym podzielić. Z pewnością lepiej się czyta o niesamowitych przeżyciach unoszących z zachwytem w górę, bo wtedy ma się większą nadzieję, że świat jest pełen ukrytych świętych, a więc nie jest na nim tak „samotnie” i źle. A krzykliwe zło, to nie tylko pięknie i kolorowo wymalowane straszydło, lecz najprawdziwszy świat duchowych manowców. Wobec tego czy nie lepiej jest szukać tego co w górze – choć mając na uwadze to, że szkoda czasu na poświęcanie go temu, co nie jest budujące i co nie daje nadziei. Choć zawsze mnie zastanawiało, że demon się ukrywa, a wszyscy którzy mu ulegają starają się za wszelką cenę, trafiać na pierwsze strony gazet.

Ale, powracając do tych pierwszych moich rorat, na które zaprowadziła mnie babcia, to było tak. Już znacznie wcześniej słuchałem czytanych przez nią przeróżnych opowiadań na ten temat, i wspomnień z jej dzieciństwa, które były dla niej i dla mnie podróżą w czasie. Moja babcia, by uczestniczyć w roratach, musiała przejść niezły kawał drogi. Czasami jak napadał śnieg, to nie było to takie proste, bo zaspy sięgały dzieciom do kolan, po pas – różnie. Ale mnie się to bardzo podobało – i sam chciałbym iść wiele kilometrów w takich zaspach przy gęsto padającym śniegu.

Miejscowość w której mieszkała, a było to na terenach kresów wschodnich, była zamieszkiwana przez bardzo religijnych ludzi. To też wszystkie dzieci, niektóre pod opieką rodziców maszerowały na roraty, zaopatrzone w kolorowe i wspaniałe zrobione przez siebie latarenki, które dodawały tym pochodom uroku.

Ja słuchałem tego z zamkniętymi oczami, ale nie do końca, bo widziałem to wszystko doskonale. Od czasu do czasu wypytywałem się o brakujące szczegóły bym mógł uczestniczyć wraz z babcią w jej opowieściach całą swoja duszą i sercem tak, jak ona. Mogłem jej słuchać o każdej porze dnia i nocy.

Nie mogłem się doczekać, kiedy w końcu pójdziemy na roraty do naszego Kościoła, choć wiedziałem, że nie dzieli mnie od niego aż tak wielki kawał drogi, zasypany po pas śniegiem, jak i nie będą mi towarzyszyły, zaspane granatowe tajemnicze góry, w białych śnieżnych kołnierzach, ukrywające od wieków w swym wnętrzu śpiących rycerzy.

Moje roraty zaczynały się o 6.00 i też budziły wschód słońca, więc była to faktycznie noc, a na niebie, zmęczone całonocnym czuwaniem gwiazdy, mrugały przyjaźnie do wszystkich rozbudzonych dzieci i do mnie – a ja im odmrugiwałem uśmiechem. Różnokolorowe latarenki też po swojemu mrugały, tworząc nastrój i uczestnictwo w porannym rozbudzającym nas wszystkich idących na roraty, świetlnym koncercie, jak preludium zapowiadało wielki koncert i niesamowite przeżycie. Tak to wtedy czułem i tak pamiętam.

Weszliśmy do ciemnego Kościoła. Jedynie światło z naszych latarenek rzucało po ścianach różnokształtne cienie, ukazując tajemniczy, równoległy świat duchów, zamieszkujących za ołtarzem, na chórze i we wszystkich kątach kościoła, zbudzonych gwarnym porannym wtargnięciem takiej gromady dzieciaków. Pamiętam, że trzymałem się mocno ręki mojej babci, by przypadkiem jej nie zgubić i za nic w świecie nie chciałem usiąść bez niej, w ławkach dla dzieci.

Archanioł Boży Gabryjel ....... do dzisiaj uwielbiam tę pieśń, która jak klucz otwiera mi beztroską przeszłość, w której najukochańsza na świecie moja babcia wprowadzała mnie, w niesamowite czarodziejskie i pełne wspaniałości miejsca. Tak też dobrnęliśmy do ławki dla dorosłych, a ja usiadłem na jej kolanach, by lepiej móc widzieć to, co teraz rozświetliło się, zapalonymi w kościele światłami.

W bocznej części kościoła, ale blisko głównego ołtarza, dostrzegłem wielkie schody. Z dołu szerokie, a im bliżej żłóbka, który znajdował się bardzo wysoko w górze, coraz węższe. Zacząłem już pytać czy są to schody do nieba, ale w tym samym czasie ksiądz przyniósł małego Jezuska i położył Go na pierwszym stopniu.

Stanąłem na klęczniku by lepiej widzieć. Choć mały Jezusek był dobrze oświetlony reflektorem, to mnie interesowało coś zupełnie innego. Na cały głos zapytałem babci czy Jezuskowi nie jest zimno, bo dodałem, On jest nieubrany. Nie mogłem pojąć dlaczego On, mały Bóg, leży bez ubrania, w takim zimnym miejscu, pełnym ludzi niereagujących na to, że Mu jest zimno. Prosiłem babcię, byśmy szybko poszli do domu i przynieśli Mu poduszkę i koce, albo wielki kudłaty kożuch, mojego nieżyjącego już dziadka – bo jeśli tego nie zrobimy, to ten mały Jezusek zamarznie.

Do końca Mszy św. nie mogłem się na niczym innym skupić. Po skończeniu rorat babcia zaprowadziła mnie pod te wielkie schody i tłumaczyła, że ten Jezusek jest z gipsu i nie jest Mu zimno. Podszedłem do niego – tej figurki, i dotknąłem go, by się przekonać czy faktycznie tak jest, jak babcia mówiła, a w tym czasie z zakrystii wyszedł ksiądz i zatrzymał się przy babci. Po chwili podszedł do mnie, mocno mnie przytulił do siebie, i pocałował w czoło.

Jak wracaliśmy do domu, to już nie było tak tajemniczo i moja latarenka pomimo, że świeciła, nie była tak jak wcześniej, rozbawiona wieloma kolorami. Wszystko wróciło do normy, ale ja nie czułem się już tak szczęśliwy jak wcześniej. Szedłem milczący i nieco zawiedziony, a może nawet rozgoryczony.

Wprawdzie babcia wytłumaczyła mi dlaczego „na pamiątkę” tamtych zdarzeń stawia się różne figury w kościele i po co, tak się robi. Pokazywała mi zdjęcia moich rodziców, tata jak był jeszcze mały i moje, tłumacząc, że robi się je na pamiątkę dlatego, by nie zapomnieć ważnych dni w naszym życiu, by często do nich wracać budując przyszłość. Wprawdzie jakoś to zrozumiałem – ale nie potrafiłem się pogodzić z tym, że w zimnym kościele leżał mały zmarznięty Jezus.

Lars
Był 20 grudnia 2006 roku. Środa. Za cztery dni mieliśmy usiąść do Wigilii. Usiąść i podzielić się opłatkiem, ale bez mojego męża. Mój mąż był w areszcie. O godz. 13.30 dowiedziałam się, że mój mąż może wyjść z aresztu za kaucją. Nie zastanawiałam się ani minuty. Pojechałam do banku i dokonałam potrzebnych operacji. Niestety, to trochę trwało. Wykonałam tysiąc telefonów, ale nic nie wskazywało na to, że coś można będzie jeszcze załatwić tego dnia. Minęła godzina 15.00. Urzędy nie działają. Trzeba czekać. Do jutra. Może do piątku.

Byłam zmęczona, wręcz „przygnieciona” tym wszystkim, co wydarzyło się w ostatnich tygodniach. Chwilami czułam się, jakbym przez przypadek trafiła na plan zdjęciowy do jakiegoś horroru lub tragikomedii. Niestety, ujęcia nie były powtarzane. Wszystko działo się szybko. Bez prób. Bez suflerów. Bez sensu... Ale działo się naprawdę.

Wróciłam do domu. Pustego, zimnego domu. Nie czekał na mnie nikt. Dochodziła godzina 16.00. Pomyślałam, że marzę tylko o jednym - położyć się na chwilę, usnąć, a potem obudzić się wreszcie z tego złego snu. Wtedy zobaczyłam przez okno mojego sąsiada. Staruszek jechał właśnie rowerem na roraty do pobliskiego kościółka. Zawsze o 16.00 w czasie Adwentu spotykały się w nim dzieci na roratach. Do kościoła parafialnego mamy kilka kilometrów, więc mój sąsiad często jeździ na mszę do kościółka, bo ma po prostu bliżej.

To był impuls. Pomyślałam, że nie mogę zostać w domu. Że przecież mam za co dziękować. Wsiadłam do samochodu. Za chwilę byłam w kościele. Właśnie zaczynała się msza święta. Na początku mszy ksiądz podchodził do każdego. To był ten moment, kiedy uczestnicy mszy mogli głośno powiedzieć, o co przyszli prosić. Ja modliłam się za mojego męża, za nasze wspólne święta. Płakałam prawie całą mszę. Płakałam, gdy szłam do Komunii Świętej. Płakałam, gdy ksiądz na koniec mszy, po rozdaniu nagród dla najwytrwalszych „roratowiczów” wręczył wszystkim uczestnikom mszy małą figurkę Jezusa. „Gdy przyjdziecie do domu, przyłóżcie figurkę do światła. A potem, gdy będziecie już iść spać i zgasicie światło, sprawdźcie, jak pięknie świeci.” Tuliłam te figurkę chyba mocniej niż dzieci, które były w kościele. Tak bardzo potrzebowałam jej ciepła i światła.

Zmęczenie minęło. Smutek zamienił się w ufność, że wszystko będzie dobrze. Pogodzona z wydarzeniami ostatnich dni, usiadłam w fotelu i ... usnęłam. O 18.00 obudził mnie telefon. Odebrałam go. Ktoś do mnie coś mówił, tłumaczył, gdzie się spotkamy...Minęła dobra chwila, zanim poznałam, że to mój mąż. Ktoś zadzwonił do aresztu po 17.00, że może wyjść jeszcze dzisiaj. Znowu płakałam, ale tym razem ze szczęścia. Nie wiem, jak to zrobiłam, ale już po chwili siedziałam w samochodzie. Jeszcze godzina i znów będziemy razem.

Ustaliliśmy, że się spotkamy w katedrze. Okazało się, że mój mąż nie miał czym dojechać do centrum miasta, komórka się rozładowała, więc nie mieliśmy kontaktu. Potem mi opowiedział wszystko. Gdy zorientował się, że autobus MZK będzie jechał dopiero za godzinę a ja będę się martwić, gdy nie spotkam go w umówionym miejscu, poszedł po prostu do pierwszego napotkanego domu i poprosił o pomoc. Chciał zapłacić za przewóz do miasta, ale ten mężczyzna po wysłuchaniu jego opowieści zawiózł go nie biorąc ani grosza i życząc na koniec „Wesołych Świąt”.

Długo rozmawialiśmy. Bardzo długo. W końcu tak długo czekaliśmy na ten moment. Gdy wreszcie zgasiliśmy światło, stwierdziłam z radością, że moja figurka naprawdę świeci. Już nie byłam sama. Byli ze mną ci, których najbardziej kocham.

Nigdy nie zapomnę tego dnia. Nigdy nie zapomnę tej mszy. Nieraz zastanawiam się, jakby to się wszystko potoczyło, gdybym wtedy nie pojechała na te roraty. Tyle razy uczestniczyłam w roratach jako dziecko, potem razem z moimi dziećmi, a okazało się, że moje najważniejsze roraty przeżyję dopiero w 2006 roku.

Ula