Ja, rosz

Z ojcem Stanisławem Jaroszem rozmawia Marcin Jakimowicz

publikacja 28.11.2008 20:46

Szaweł usiłował w Prawie znaleźć usprawiedliwienie i osiągnąć doskonałość. I do czego doszedł? Stał się mordercą. Bez stawania w prawdzie, że jestem grzesznikiem, i drugiej: „Pan Bóg kocha grzesznika”, zginę.

Ja, rosz

Marcin Jakimowicz: Na kazaniach słyszę nieustannie: „Masz być dobry”. To ma być Dobra Nowina?

O. Stanisław Jarosz: – Jako młody chłopak co chwilkę słuchałem podobnych słów. Byłem nimi bardzo zniszczony.

Zniszczony?

– Tak. Bo ja nie potrafię być dobry. Może gorszę parafian, gdy mówię im, że jestem wielkim grzesznikiem, ale myślę, że to pierwszy krok, by cokolwiek przyjąć od Jezusa. Przerabiałem już w życiu lekcję, gdy przekonywałem wszystkich dokoła, że jestem całkiem dobrym księdzem: nie zabijam, żyję uczciwie, nie kradnę i jeszcze chodzę regularnie do kościoła.

I kiedy Ojciec przestał?

– Musiało kilka rzeczy „polecieć”. Pan Bóg osaczył mnie w swej miłości, dopuszczając to, bym zobaczył jak na dłoni swą bezradność, bałwochwalstwo, mnóstwo nieuporządkowanej zmysłowości. Towarzyszyła temu seria bardzo bolesnych wypadków: śmierć mojego rodzonego brata, który został zabity, mój drugi brat zabił się na ciągniku w górach, ja sam miałem wypadek samochodowy, w czasie którego zginął mój współbrat. Dzięki temu zobaczyłem, dokąd idę. Zobaczyłem, że nie ufam Panu Bogu, ale totalnie Go lekceważę. Musiałem ściągnąć swą aureolkę, która była tylko dymem… Zrozumiałem to, co mówił św. Paweł: Wszyscy zostali poddani grzechowi. Nie ma nikogo, kto by czynił dobro.

Paweł przed nawróceniem był niezwykle pobożny, nienaganny w przestrzeganiu Prawa.

– Można być osobą bardzo religijną i nie wierzyć w Boga.

Mocne słowa. Nad Wisłą funkcjonuje mit, że do kościoła chodzą „dobrzy ludzie”.

– Wszyscy są w jakiś sposób religijni. Mamy wrodzoną religijność naturalną. Człowiek szuka rozwiązania swego strachu, szuka jakiegoś palca na niebie, kogoś, kto panuje nad sytuacją. W to wchodzą nawet ci, którzy uważają się za ateistów, ale wierzą, że problem rozwiąże medycyna czy postęp nauki. Kiedyś takiemu ateiście powiedziałem: Panie, pan jest bardziej wierzący ode mnie! Zatkało go. Religijność naturalna prowadzi do błędnego schematu: to ja muszę znaleźć Pana Boga, przypodobać się Mu, ofiarować jakieś dary, a jeśli On będzie z nich zadowolony, będzie mi błogosławił. Jeśli coś zawalę, to się na mnie obrazi i odwróci plecami.

Sam łapię się co chwila na takim myśleniu. Pamiętam reakcje ludzi, gdy Ojca współbrat, Augustyn Polanowski, powiedział, że najwięcej złych duchów Jezus wyganiał… w świątyniach. Nasze kościoły są pełne.

– Pełne czego? Myślenia: Panie Boże przyszedłem, abyś potwierdził mój plan. Ja będę grzeczny, ale za to Ty mi wszystko ułatwisz. OK?


A Ojciec nie jest taką Zosią Samosią? Nie ma Ojciec własnych planów?

– Mam. I proszę o błogosławieństwo dla nich. Ale od jakiegoś czasu próbuję mówić Bogu: Niech mi się stanie według Twego słowa. Gdy miałem 14 lat, odszedłem z domu i nigdy nie wróciłem. Okazało się to błogosławieństwem, ale pozostawiło też rany. Nie akceptowałem ojca, a z drugiej strony chciałem być taki jak on. I stawałem się taki jak on, tyle że w tym, co złe, a nie w tym, co dobre. Dziś szczerze dziękuję Bogu za to, że pozwolił mi zobaczyć moją głupotę i dopuścił długi okres brnięcia w grzech. Skoro nie rozumiesz mojej lekcji – zdawał się mówić – to zaryj bracie zębami po betonie, zjedz to błoto, skoro ci tak smakuje. Paweł był w lepszej sytuacji niż ja. W swej gorliwości wobec Prawa był doskonały. Ale co tu dużo gadać, mnie imponuje ten „stary” Paweł: gorliwy: czysty, nienaganny. Mnie się nigdy nie udało być w porządku co do regulaminu seminarium czy reguły zakonnej. Może dzięki temu częściej mogłem się nawracać? Wielu moich znajomych kapłanów jest przekonanych, że wszyscy powinni się nawracać, tylko nie ksiądz katolicki…

Po latach głoszenia słowa nie ma Ojciec takiego pragnienia: Brunetki, blondynki ja wszystkie was dziewczynki nawracać chcę? Przyjadę na rekolekcje, opowiem o własnym życiu, doświadczeniu, swoim Bogu…

– Jest coś takiego. Pan Bóg pomaga mi to zobaczyć przez to, że ja się często kompromituję. Trochę mnie już przeczołgał. Zdarzała mi się kompletna ciemność. Czarna dziura. O czym mówiłem? – pytałem, zawstydzony, ludzi. Nie jeżdżę już na misje z przekonaniem, że coś wielkiego zrobię. Zrozumiałem, że przez moje grzechy i widoczne wady: papierosy, pewien prostacki styl, chęć popisywania się, Pan Bóg też działa. Obrabia to wszystko. Już nie jeżdżę z przekonaniem, że mam kogoś nawrócić.

Prawdziwe legendy krążą o historii, jak to ojciec Jarosz pomagał biednym.

– Oooo, tak. Widzisz, ja… – Ooo, znów użyłem słowa „ja” (śmiech) – zostałem kiedyś kierownikiem pielgrzymki warszawskiej. Chciałem wszystko świetnie zorganizować, zapiąć na ostatni guzik. Wtedy nie było jeszcze komórek, więc wymyśliłem sobie CB-Radio. Kupiłem jednostkę przenośną, takie małe centrum dowodzenia. Stałem z radyjkiem przy uchu i dyrygowałem: ta grupa wychodzi, ta czeka. Podeszła do mnie jedna kobieta i z politowaniem westchnęła: Stanisław, zostaw tę skrzynkę. Czy ty myślisz, że Pan nie zorganizuje tego lepiej niż ty? Tak mnie sponiewierała. Mnie – kierownika! A to pomaganie biednym? To była niezła lekcja… Gdy zostałem przeorem w warszawskim klasztorze, przez pierwszy rok żyłem według hasła: Szukajcie królestwa Bożego, a wszystko będzie wam dodane. A Pan Bóg był miłosierny i „dodawał”. Ale po roku poczułem, że można zrobić biznesplan (śmiech): ile można zarobić, by wyremontować kościół. Wyliczyłem, że zarobię 150 tysięcy. Okazało się jednak, że na przykład na Światowym Dniu Młodzieży zamiast 20 tys. materiałów, które zamówiłem, poszło tylko 13 tys.; że przyjechało ponad tysiąc osób zza wschodniej granicy. Trzeba było to towarzystwo przenocować, nakarmić, kupić ubrania, buty… Wkrótce okazało się, że po pielgrzymce zostałem z długiem… 150 tysięcy. Dokładnie tyle, ile chciałem zarobić.


I wtedy Ojciec, choć Jarosz, zaczął rzucać „mięsem”…

– Nie. Już wiedziałem, że przegrałem. Byłem malutki. Jasna Góra powiedziała: nie pomożemy ci, bo mamy swoje wydatki. Poprosiłem ludzi: jeśli możecie, pomóżcie. I pomogli. Uratowali tę sytuację. Gdy przychodzili do mnie biedni, reagowałem jak osa. W pewnym momencie jednak powiedziałem: Panie Jezu, czy to są moi biedni? Czy ja jestem ich matką karmicielką? Dam to, co będzie w skarbonce dla ubogich. Kiedyś przyszedł jakiś biedak. Powiedziałem: mogę ci dać tylko bułę z masłem i parówkę. Ale chodźmy na dół, tam jest skarbonka dla ubogich. Może coś się znajdzie? Nie wierzyłem w to, bo zawsze na dnie leżały tylko drobne. Otwieram, a tam pełno banknotów. Zatkało mnie. Dałem wszystkie temu biedakowi, ale w głębi ducha pomyślałem: że też, cholera, sam nie zobaczyłem pierwszy (śmiech). Zobaczyłem wtedy gorszą rzecz: to ja chciałem pomóc temu biedakowi. Chciałem się sam nawrócić, rzucić palenie, przestać pożądliwie patrzeć na kobiety. Wszystko chciałem zrobić sam.
Dziś wiem, że jestem grzesznikiem. Jeśli nie grzeszę, to tylko dzięki łasce Bożej. Starszy ode mnie współbrat mówił mi: Słuchaj, mnie to Pan Bóg musi czterema aniołami za uszy trzymać, abym nie nagrzeszył. Bo ja jestem w stanie wyciąć Mu każdy numer!
Kiedyś, gdy miałem 25 lat kapłaństwa, urządziłem wielką Mszę dziękczynną, w czasie której chlubiłem się, że nie kradnę, nie mam dzieci, nie zdefraudowałem żadnej kasy. Podszedł do mnie Augustyn Pelanowski i rzucił: Zrobiłeś niezłą imprezę faryzeusza, który przychodzi do świątyni i dziękuje za to, że nie jest taki jak grzesznik. Przestraszyłem się: Augustyn, to co ja mam teraz z tym zrobić? Powiedział mi: powtarzaj sobie: nikt nie jest gorszy ode mnie. I tak chodziłem i powtarzałem.

Pomogło?

– Na dłuższą metę tak. Czasem mną zatrzęsło, gdy zacząłem sobie przymierzać do tych słów moich wrogów, którym i dziś chętnie bym nakopał, ale Jezus mi nie pozwala (śmiech). Jak to: nie są ode mnie gorsi? Nie są.

Kolekcjonujemy dobre uczynki. Podchodzimy do Boga z bezczelnym pytaniem biblijnego młodzieńca: Co jeszcze dobrego uczynić, aby wejść do nieba? Jezus pytając go, czy przestrzega przykazań, wymienia tylko te, które… dotyczą człowieka. Facet był w porządku: nie kradł, nie cudzołożył, nie zabijał...

– Mnie pociesza to, że Jezus spojrzał na niego z miłością. Ta przypowieść jest dla mnie ratunkiem. Widzę swą słabość. Już nie potrafię udzielać rad. Nie jadę na rekolekcje z planem, co mam robić. Próbuję się modlić o to, by Bóg je poprowadził. Układam tylko program pierwszej konferencji, a potem czekam. Nie moralizuję. Kiedyś słyszałem taką kłopotliwą rozmowę. Spowiadał przygłuchy ksiądz. Słyszę z daleka: – „Nie chodzę do kościoła. – No to chodź! – Nie modlę się. – No to się módl! – Przeklinam. – No to nie klnij! Trzy Zdrowaś Maryjo i Ojcze nasz”. Myślę: Kurcze, pomoże mu ta spowiedź…


Chciałbym kochać bardziej moje dzieci, ale nie potrafię. Starałem się być dobry, ale mi nie wychodziło… Wiem, że siebie nie przeskoczę.

– To błogosławiona sytuacja! Szaweł usiłował w Prawie znaleźć usprawiedliwienie i osiągnąć doskonałość. I do czego doszedł? Stał się mordercą. Bez stawania w prawdzie, że jestem grzesznikiem, i drugiej: „Pan Bóg kocha grzesznika”, zginę. Naszą naturalną religijność wyssaliśmy z mlekiem matki. Mama głaskała nas, gdy byliśmy grzeczni, tata łajał, gdy coś zbroiliśmy. Ten obraz przenosimy na Boga. Trzeba przekroczyć tę barierę. Bóg kocha grzesznika. Dlatego dziś mogę dziękować za wszystkie wydarzenia mojego życia. Za te „skopane”, skompromitowane też. Przychodzą ludzie do spowiedzi: Proszę księdza, denerwowałem się. To nie grzech – mówię. Co robiłeś: Próbowałem z tym walczyć. – No to gdzie widzisz grzech? Oddaj to Jezusowi. Powiedz: „Panie, widzisz, co narobiłem. Oddaję Ci to. Mam puste ręce”. Ktoś powie: totalny pesymizm. Nie! Jeśli ujrzysz to w prawdzie o miłości Bożej, to będziesz mógł podziękować za wszystkie wydarzenia. Nawet za te przegrane. Ja przegrałem 20 lat na tym haśle „ja sam”: Sam potrafię się opanować, wyjść z kompleksów, poprawić się. Pamiętam, jak w nowicjacie rozpłakałem się, bo nie mogłem komuś, kto mnie wkurzył, dać w gębę. Wiedziałem, że mogą mnie za to wyrzucić. Mazałem się, ryczałem jak bóbr. Dwudziestoletni facet…

… i do tego góral

– No tak, to też jest niezłe zakręcenie (śmiech). Tak zareagowała moja bezsilność. Mogłem sobie codziennie wmawiać, że się poprawię. I co z tego? Dziś dziękuję za wszystko. Największym piętnem mojego życia było to, że będąc młodym chłopcem, zostałem zdeprawowany seksualnie. Nabrałem wtedy jako dziecko takiego wstrętu do homoseksualnych zachowań, że uciekłem niebawem w drugą stronę: zacząłem wielbić kobiety. Zły zapał mnie na wędkę, skanalizował to w drugą stronę. Uciekając od swojej historii, wpadłem w pornografię, nieczystość. Po latach poszedłem do seminarium. Rób coś z tym – mówili przełożeni. Byłem bezsilny. Czego ja nie robiłem. Leżałem nawet krzyżem… Zawsze przegrywałem. Chciałem nawet zrezygnować. Co powiem ludziom na kazaniu? Żyjcie w czystości?

Ojciec duchowy mi nie popuścił. Powiedział: „Jestem przeciwny temu, byś szedł z tym do święceń. Nie widać efektu współpracy z łaską. Proponuję ci: odejdź albo idź do samego generała zakonu i powiedz mu o wszystkim”.

Niesamowicie wstydliwa sytuacja.

– Przestałem się wstydzić. Poszedłem i powiedziałem wprost o wszystkich zranieniach. A generał spojrzał na mnie i powiedział: Jeśli będziesz dalej współpracował z łaską, to Bóg cię z tego wyciągnie. I wyciągnął! Inaczej bym tego nie opowiadał. Ten człowiek zaufał mi, powiedział, że Bóg mnie kocha, jest większy niż mój grzech. Żadne zakazy mi nie pomagały, a ten strumień światła uratował mi życie. Słowa, że Bóg da mi zwycięstwo. Poszedłem do Jezusa i powiedziałem: Panie, to ja się już zgadzam. Nawet jeśli z tego grzechu nie wyjdę, i tak chcę Ci służyć. Już bez pretensji, że nie będę gdzieś na piętrze. Stanę w piwnicy, na samym dnie, po kolana w gnoju. Będę łapał jabłka, które tu wylądują. Nie pójdę na salony, bo wiem, że śmierdzę.
Gdy powiedziałem Jezusowi, że to akceptuję, zdjął ze mnie ten ciężar. Wtedy już wiedziałem, że nie wyszedłem z grzechu o własnych siłach. Jasne, upadłem jeszcze kilka razy, ale wiedziałem już jedno: nie muszę grzeszyć! Jest Ktoś, kto da mi zwycięstwo. Pomogło mi to też przebaczyć człowiekowi, który mnie w dzieciństwie fałszywie rozbudził.