Znaleźli drogę do nieba

Świadectwa

publikacja 27.11.2009 22:22

Są tacy między nami. Naprawdę. I chcą się podzielić z nami swoim doświadczeniem Boga i drogi do Niego. Ty też możesz. Jeśli chcesz, napisz

Znaleźli drogę do nieba

Niedziela, 29 listopada
Karolina Rozmiarek

Zanim zaczęłam pisać swoje świadectwo zastanowiłam się nad samym pojęciem „nawrócenie”. Bo właściwie, co to oznacza? Czy ktoś nawrócony to taki, którego życie zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni? Nie wierzy w Boga, a później cudowne ocalenie? To jest ważne, ważne są takie świadectwa ludzi, którzy często powtarzają, że byli gdzieś na „dnie”, gdy Pan ich uratował. Często zazdrościłam takim ludziom, może zazdroszczę do tej pory. Ale to nie są jedyne nawrócenia. Na jednych rekolekcjach stwierdziłam, , że łatwiej by mi było wierzyć, gdybym naprawdę stoczyła się, a potem dopiero nastąpiłoby nawrócenie. Dlaczego tak myślałam? Bo przez całe życie walczę o moje własne i codzienne nawrócenie.

Mam teraz dwadzieścia trzy lata, wychowałam się w rodzinie katolickiej. W każdą niedzielę wszyscy uczestniczyliśmy w Eucharystii. Już w szkole podstawowej byłam związana z konkretnym duszpasterstwem, zostałam lektorem, wyjeżdżałam na dni skupienia, a potem na rekolekcje. Gdy patrzę wstecz nie potrafię określić, czy wtedy moja wiara była już dojrzała. Stwierdzam, że każde takie spotkanie z Nim stawało się moim nawróceniem. Z każdym miesiącem mocniej Go kochałam.

Im byłam starsza, tym miałam więcej pytań, tym więcej mnie bolało, zaczęłam rozumieć, że moja rodzina nie jest idealna. Moje relacje z tatą, które nawet nie były poprawne prześladują mnie do tej pory, mimo że przebaczyłam, że teraz w domu czuję się świetnie, to jednak obraźliwe wyzwiska ojca i inne przykre słowa sprawiły, że nadal walczę ze swoją wartością, której bardzo często nie dostrzegam. Jakiś czas temu pozwoliłam Bogu wejść w te bolące mnie relacje, prosiłam Go o wyleczenie tych wszystkich ran i dzięki temu przebaczyłam tacie, ale to nie znaczy, że zapomnę. Ta próba przebaczenia stała się jednym z moich nawróceń.

W liceum nie radziłam sobie jeszcze z tym wszystkim, dlatego myślałam o samobójstwie. Ostatnio usłyszałam, że każdy o tym myśli. Dlaczego nie próbowałam się zabić? Na to pytanie znam odpowiedź. Nie doszło do próby samobójczej, bo sił dodawała mi wiara, wiedziałam, że łatwiej odejść i poddać się, niż walczyć o siebie, a przede wszystkim o swoje życie. Czułam, że Bóg mnie kocha, wtedy myślałam, że tylko On, a On nie chciał, żebym krzywdziła siebie. To było moje kolejne nawrócenie, wiara w to, że jest ktoś, kto mnie kocha i tym kimś jest Bóg.

Tym, z czym mam problem do tej pory to modlitwa. Ostatnio na zajęciach dowiedziałam się, że pierwotne znaczenie tego słowa, to po prostu prośba i chyba ja taką definicję bardzo długo miałam zakodowaną. Gdy działo się coś złego, pamiętałam o modlitwie, gdy było lepiej to modlitwy brakowało, gdy przychodziły tzw. kryzysy w wierze, zamiast próbować z tym walczyć to przestawałam się modlić. Takie rozwiązanie jest najprostsze. I nastąpiło moje kolejne nawrócenie, mimo, że ta modlitwa jest różna, że czasem zdarza mi się nie modlić to walczę z tym, nie poddaję się tak łatwo. Robię to, bo czuję potrzebę bycia bliżej Niego, bo już wiem, że bez codziennej modlitwy, bez rozmowy z Przyjacielem, którym jest Bóg jestem pusta w środku. Dokładnie tak samo jest z Eucharystią. Kiedyś bywało, że męczyłam się na niej, teraz jest dla mnie błogosławieństwem i siłą. I to jest moje nawrócenie, zrozumienie, że modlitwy, Eucharystii i sakramentu pojednania potrzebuję jak tlenu.

Tegoroczne wakacje były dla mnie czasem bardzo szczególnym. Najpierw piesza pielgrzymka na Jasną Górę, gdzie dzięki Bogu, ludziom wokół mnie i kapłanowi, który prowadził naszą grupę tak wiele wyniosłam, dało mi to nową energię i siły do działania. Przed tą pielgrzymką byłam trochę takim wrakiem człowieka. Chłopak, którego pokochałam bardzo mnie zranił, nie mogłam tego zrozumieć. Przez to zawaliłam sesję, miałam sporo poprawek na wrzesień. Nie wierzyłam, że to dzieje się naprawdę. Myślałam, że to wszystko jest złym snem. Pielgrzymka była dla mnie prawdziwymi rekolekcjami w drodze, każda konferencja „dotykała” mojego serca i duszy, każda Eucharystia umacniała, widok ludzi, którzy cierpieli idąc, których bolało wszystko, uzmysłowiło mi, że gdy nie ma się już sił to Bóg nas niesie. Inaczej tego nie można wyjaśnić. Pan w tym czasie działał. Była taka piosenka:

Jesteśmy piękni Twoim pięknem, Panie!
Jesteśmy piękni Twoim pięknem, Panie!
Ty otwierasz nasze oczy na piękno Twoje Panie!
Ty otwierasz nasze oczy, Panie! -
Ty otwierasz nasze oczy na piękno Twoje, Panie!
Ty otwierasz nasze oczy, Panie na Twoje piękno!

Nie znałam tej piosenki wcześniej, a gdy pierwszy raz ją zaśpiewano to pamiętam, że zaczęłam się śmiać. Nie był to taki szyderczy śmiech, tylko Pan po raz kolejny dotknął to, z czym miałam problem. Nie wierzyłam w swoje piękno, a tu nagle słyszę, że jesteśmy piękni! To było niesamowite! Ta piosenka nawróciła mnie w prosty sposób, pierwszy raz od dawna uwierzyłam, że jestem coś warta, że jestem piękna, pięknem Pana.

Od wielu lat jestem animatorem w moim duszpasterstwie, kocham pracę z dziećmi, wspólne wyjazdy. Celem każdego animatora jest przybliżanie dzieciom i młodzieży, z którą wyjeżdżamy - Boga. Budowanie wszystkiego na Nim sprawia, że nie zbacza się z drogi, którą dla nas przygotował. Ja jeszcze nie wiem, którą drogą w życiu mam kroczyć, ale celem, który pragnę osiągnąć jest Zbawienie. Bycie w duszpasterstwie pozwoliło mi poznać wielu wspaniałych ludzi, którzy stali się moimi przyjaciółmi. Każdy człowiek jest inny i wyjątkowy i wielokrotnie Pan pokazywał mi, że świadectwo ludzi, rozmowy z nimi, mogą mnie uświęcić. To właśnie moi przyjaciele swoimi słowami, świadectwami sprawiali, że nawracałam się w tej swojej codzienności. Dlatego, chcę powiedzieć im wszystkim: DOBRZE, ŻE JESTEŚCIE!

Z natury jestem osobą bardzo pogodną, niektórzy twierdzą, że optymistką. Ja wierzę w uśmiech, wierzę, że Bóg potrzebuje naszej radości. Dlatego sprawienie jej innym uszczęśliwia mnie samą. Pan Bóg z pewnością woli patrzeć na nasze uśmiechnięte buzie, a jeszcze chętniej spogląda na nasze uśmiechnięte dusze i serca. Jadąc tramwajem pewna pani potknęła się o mnie i zapytała czy nic mi się nie stało. Odpowiedziałam jej z uśmiechem, że mnie nic nie jest i bardziej martwię się o nią, czy nic sobie nie zrobiła. Ona wtedy powiedziała, że dziękuję mi, bo nikt się o nią nie martwi. Pamiętam jak mnie to wtedy uderzyło. Tak wiele osób potrzebuje odrobiny zainteresowania, czasem jedno słowo i gest znaczą dla nich tak wiele. Innego razu jadąc tramwajem, dyskutowałam z kolegą na tematy związane z hierarchią w Kościele. Mój kolega z wielką pogardą zaczął odnosić się do kapłanów. Podawałam mu kontrargumenty, w których próbowałam mu wyjaśnić, że nie można patrzeć na wszystkich kapłanów, przez pryzmat jednego. Na kolejnym przystanku z tramwaju wysiadł, stojący obok mnie mężczyzna, który powiedział do mnie: „Dziękuję Pani, bo ja jestem księdzem”. Dla mnie te historie są niesamowite, bo wiem, że w tym wszystkim działa Bóg. On nas nawraca każdego dnia, przez ludzi, przez różne sytuacje, w których się znajdujemy, przez bliższe poznanie Jego Miłości.

Nawracam się codziennie. Dlatego ważne są dla mnie słowa ks. Jana Twardowskiego, że „Wielkie dzieło nawrócenia świata rozpoczyna się od małych nieraz wysiłków, od budowania zgody w naszych rodzinach, parafiach, w środowiskach pracy”. Dlatego, niech nasze nawrócenie stanie się codziennością. Amen.

Poniedziałek, 30 listopada


MartuśKa.

Zawsze myślałam, że jestem wierząca.

Wychowałam się w rodzinie katolickiej, ale do kościoła chodziłam albo sama, albo z dziadkami, bo rodzice do kościoła zbyt często nie chodzili. Liberalni są w kwestii wiary. Nawet nie widzieli nic złego w tym, że 8-9 letnie dziecko częstują piwem. Papierosa też pozwolili mi zapalić dość wcześnie, ale szybko przekonałam się, że mi nie smakuje, więc pierwszy był także ostatnim. Piwem i winami domowej produkcji rodzice i babcia częstowali mnie od czasu do czasu, a nieraz bardzo byli zdziwieni, że ja nie chcę się napić (miałam 12-15 lat) razem z nimi. Pamiętam, że piłam alkohol jeszcze w dzień przed swoim bierzmowaniem. Na pozostałe lata do ukończenia pełnoletniości podpisałam przyrzeczenie, że nie będę pić i palić i żadnych innych używek brać. Chyba właśnie od bierzmowania zaczęła się moja trudna droga do nawrócenia. Był to też czas zmiany szkoły – z gimnazjum na liceum.

Niby byłam wierząca, ale w tym, że w niedzielę nie szłam czasem do kościoła „z ważnych” powodów, nie widziałam nic złego. Od czasu do czasu chodziłam do spowiedzi, ale tak naprawdę nic się nie zmieniało. Moje spowiedzi wszystkie były takie same. Te same formułki, te same grzechy, czasem pokuta ta sama, nawet nigdy nie miałam potrzeby, żeby zrobić porządnie rachunek sumienia. Moje sumienie było zafałszowane.

W liceum trafiłam do klasy, gdzie większość osób deklarowała się jako wierzący. Zaczęły się Olimpiady Teologiczne i Konkursy Biblijne. Nawet udało mi się dotrzeć do finału. W pierwszej klasie jedna z koleżanek powiedziała mi, że wybiera się w ferie na rekolekcje do sióstr. Nie miałam nic zaplanowane na ten czas. Pomyślałam: „Czemu nie? To może być ciekawe doświadczenie.” Było bardzo ciekawie. Tam zobaczyłam, jak można modlić się naprawdę, nie tylko „klepać paciorki”, ale modlić się prawdziwie, sercem, całym sobą, każdym gestem, słowem, czynem. Później były kolejne rekolekcje, pielgrzymki, LEDNICA, wyjazdy do Wołczyna itd.

Był lipiec 2005. Już nie za namową koleżanki, ale z własnej woli po raz kolejny wybrałam się na rekolekcje do sióstr. Była nas całkiem spora grupa, ponad 20 osób, same dziewczyny, dwie siostry zakonne i o. Sebastian – nasz duchowy opiekun. To był naprawdę przełomowy czas. Każdego dnia była wspólna jutrznia, Msza, medytacja, rozmowy, adoracja Pana Jezusa, czas na spowiedź. O. Seba zachęcał do spowiedzi. Mówił, żeby się nie bać, że zawsze można podejść do niego i poprosić. Ale ja się bałam i to bardzo. W ciągu tych dni uświadomiłam sobie, ile zła jest jeszcze we mnie i jak bardzo mi z tym źle, ale strach był zbyt duży. Wróciłam z rekolekcji bardzo zdołowana, że nie miałam odwagi by się wyspowiadać.
W sierpniu tego samego roku wyruszyłam na pielgrzymi szlak. Było ciężko. Już pierwszego dnia miałam problem żeby dojść do końca. Prawie pół pielgrzymki przejechałam w aucie. Tam poznałam ks. Marka, który też nie mógł iść z powodu zerwanego ścięgna. Dużo rozmawialiśmy, ale jakoś nie miałam odwagi zapytać o spowiedź. Wymieniliśmy się numerami telefonów. Czasem pisaliśmy SMS-y. Po paru tygodniach takiego pisania odważyłam się napisać w SMS-ie, że chciałabym pogadać i poprosiłam o spowiedź. To był początek mojej drogi nawrócenia. Później miałam jeszcze spowiedź z całego życia. Jakoś wszystko się zaczęło wyjaśniać, powoli odnajdywałam na nowo drogę do Boga. Chodziłam do kościoła 2-3 razy w tygodniu, do spowiedzi co miesiąc. Zostałam lektorką w parafii. Byłam szczęśliwa, że mogę w jakiś sposób służyć Bogu.

Dwa lata temu wyjechałam na studia. Pierwszy rok był bardzo trudny. Byłam sama, nie miałam tam żadnych znajomych. Nie trafiłam do żadnej wspólnoty. Wprawdzie chodziłam co tydzień na Eucharystie, ale brakowało mi czasami zaangażowania.

W drugim roku studiów dowiedziałam się że bracia kapucyni w mieście, w którym studiowałam otwierają duszpasterstwo akademickie. Znałam kapucynów już wcześniej, więc nie wahałam się ani chwili. Poszłam na pierwszą Mszę, pierwsze spotkanie i zostałam. Nawet byłam jakiś czas szefem (ale oczywiście duszpasterza też mieliśmy). Wyjeżdżaliśmy wspólnie na rekolekcje, na wycieczki. Jednym słowem zawsze się działo coś ciekawego. Byłam w siódmym niebie. Po pół roku nasz duszpasterz akademicki wyjechał do USA. Nie byłam z tego powodu zadowolona. Duszpasterz, który opiekował się nami w zastępstwie nie był już taki fajny. Z tygodnia na tydzień coraz rzadziej pojawiałam się na spotkaniach, ale do wakacji jakoś dotrwałam.

Nic nie wskazywało, że to będą przełomowe wakacje. Moje życie przewróciło się o 180 stopni. Byłam w Wołczynie, a później na pieszej pielgrzymce. Moja babcia w zeszłym roku miała operację usunięcia guza mózgu. Nie było z nią dobrze. Postanowiłam więc w tym roku, że na pielgrzymkę pójdę z intencją o zdrowie dla niej. Wróciłam z pielgrzymki, a dwa dni później dowiedziałam się, że babcia zmarła. Byłam zła na Boga. Dlaczego mnie nie wysłuchał? Dlaczego pozwolił, żeby odeszła. Jej śmierć była dla mnie szokiem. Do tego jeszcze nikt nie potrafił uszanować tego, że chciałabym się jakoś oswoić z tym faktem. Nagle rozdzwaniały się telefony, że ktoś coś ode mnie potrzebuje. Nie miałam siły tłumaczyć, że nie dam rady w najbliższym czasie.

Wyjechałam na kolejny rok na studia. Najpierw przez chorobę, później z buntu przestałam chodzić do kościoła. Chciałam zapomnieć o Bogu i o ludziach którzy nie wciąż zajęci byli tylko sobą. Było coraz gorzej. Wiedziałam, że taka moja postawa do niczego nie doprowadzi. Choć było trudno udało mi się w końcu pójść do spowiedzi i pojednać się z Bogiem.

Trafiłam na spotkania Duszpasterstwa Akademickiego. Zaczęłam na nowo odkrywać sens swojej wiary. Wiem, że moja wiara nie była prawdziwą wiarą, bo opierała się na ludziach a nie na Bogu, dlatego teraz staram się ufać Jemu przede wszystkim i na Nim budować swoje szczęście

Wtorek, 1 grudnia


Ataner 155

Skłamałabym twierdząc, że żyłam bez Boga - nie ma takiej możliwości, ON był zawsze. Ukryty, utajony? Jak kto woli. Na pewno były lata bez kościoła, bez sakramentów, bez modlitwy (wyjątek te chwile zagrożeń, zwątpień i te modlitwy, także wątpliwej jakości tak na wszelki wypadek, gdyby się jednak okazało przez przypadek, że ON jest).

Bardzo długo funkcjonował we mnie taki dziecinny obraz Boga - Bóg Stwórca świata i człowieka - Bóg Jezus ,umęczony, zmarły na krzyżu i zmartwychwstały - choć to zmartwychwstanie nigdy dla mnie takie oczywiste nie było. Bóg ,surowy Ojciec, starotestamentowy masochista, mój totalny strach przed takim Bogiem (jak i przed własnym ojcem). Gdzieś po drodze epizod z zakonem sióstr zmartwychwstanek
(przypadek?), a potem decyzja - może to była Jego próba dla mnie? Jeden wieczór w którym przekreśliłam przyszłość siostry zakonnej, na rzecz świata - ładnie brzmi - ładnie nie było.

Toksyczny związek. niemal uzależnienie - widziałam zło, czułam zło i wtapiałam się we zło. Ono miało swój smak, swój urok i swoją siłę - a przede wszystkim było dla mnie nowością, którą odkrywałam aż do
przesytu – zabawy. Alkohol, przygodny seks z nie pamiętaniem imion, twarzy, ot takie odwrócenie ról - ja zaliczałam, ja wybierałam, ja zdobywałam...przyszłość? - Młodość nie zajmuje się bzdetami.
Małżeństwo... tak, ono zdecydowanie zmieniło moje życie. Zamiast szaleństw trud, szarość codzienności, dzieci, nieporozumienia (niemal wojny) z rodzicami, alkoholizm ojca, nieumiejętność wychowywania
dzieci, trudności z pracą męża - to wszystko wchodziło bardzo mocno w moje małżeństwo, rozpychało je, oddalało nas od siebie. Po 10 latach "przykładnego małżeństwa" powrót (czy raczej ucieczka) w to co
znane. Pierwsza zdrada małżeńska, która pociągnęła za sobą kolejne (nic ważnego, nic na dłużej, tak na raz, raz ten ,raz inny. Imiona? Też nie pamiętam. Po co?) Potem zdrada męża, w końcu zdrada mojej
przyjaciółki - owszem odegrałam się ,kilka lat później - z jej mężem. Zaczęły się choroby, wypadki dzieci - czy to był Jego znak? Być może, ale nie zauważony - miałam bardziej żal do dzieci, że takie mało odporne (nienawidzę szpitali).

I najtrudniejsze dla mnie lata, gdy mąż na wskutek kłamstw, przekrętów, trafił do ZK. Zostałam z małymi dziećmi - i byłam już nikim, zerem. Dla rodziców, rodziny, znajomych. Ten czas na pewno był potrzebny mężowi, czas na przemyślenia ,postanowienia, zmiany - zmienił się, a za jakiś czas wyjechał za granicę. I znowu zostałam sama z dziećmi i kolejną ciążą. Już naprawdę oprócz dzieci nie mając nikogo bliskiego, mając awantury z pijącym ojcem, ciągłe zgrzyty z mamą (najczęściej chodziło o dzieci),wysłuchując moralizatorstwa siostry i szwagra (przeważnie o moim przegranym i bezwartościowym życiu) - czas w którym odebrano mi prawo nawet do uśmiechu "bo nikt normalny w moim położeniu, nie ma prawa się uśmiechać i być z czegokolwiek zadowolony, bo mam być wdzięczna rodzicom, że pozwalają mi i moim bachorom u nich mieszkać, że szkoda że moje dzieci to nie króliki bo można by je było potopić, bo szkoda że żyję, bo nikt nie może na mnie patrzeć. Jawna nienawiść ojca, przekleństwa, próby pobicia, strach o życie syna którego w sobie nosiłam - i to chyba był czas gdy wróciła modlitwa - bardzo źle znosiłam ciążę, bóle które uniemożliwiały mi sen, ani zaprowadzanie dzieci do przedszkola, skierowanie do szpitala (na który nie mogłam sobie pozwolić) i modlitwa, ale nie kościół. Syn urodził się z wadą serca, 2 tygodnie które spędziłam w szpitalu - w tym czasie mąż przyjechał na 2 tygodnie urlopu i był z dziećmi, gdy my wróciliśmy ze szpitala, on następnego dnia wylatywał. Kolejne ciężkie dni i noce (mały miał kolkę) noce nie przespane, dnie w ciągłym ruchu przy starszych, straciłam poczucie czasu, nie raz traciłam przytomność, ale i to minęło, wracały we mnie siły. wracała chęć do życia - i wciąż była modlitwa.

Wydaje mi się, że to tak musiało być. Skoro żadne inne znaki na mnie działały - to właśnie w ten sposób Pan Bóg musiał do mnie dotrzeć. Uderzając w to co było we mnie najsłabsze, czego brakowało mi
najbardziej. Uderzył w moje człowieczeństwo i w kobietę (nie w "szmatę", bo ja już sama o sobie ,nie potrafiłam inaczej, ale w kobietę). Zmiany w kościele - nowy proboszcz, nowy wikary-żaden nie wzbudził mojej sympatii. Córka przygotowywała się do I Komunii. Ksiądz wymyślił bzdurne spotkania co niedziele po mszy dla dzieci i rodziców. Niejako zmusił mnie tym, żebym przychodziła do kościoła, a ja się tam dobrze nie czułam. Miałam uczucie, jakbym nie miała prawa tam przychodzić i przebywać. Czytania, kazania - one mną "poniewierały", pokazywały moją inność? Mój brud i niegodność mojej osoby w tym miejscu. Niedziela była dla mnie złem, a msza najgorszą pokutą.

Ale zapamiętałam jedno z kazań wikarego. O tym po co jest ksiądz, dla kogo jest ksiądz, że nie tylko Msza, że nie tylko Eucharystia, że nie tylko spowiedź i pozdrowienie na ulicy. Ale że i rozmowa, porada, wsparcie duchowe, pomoc w rozwiązaniu problemu - i ja się wtedy bardzo mocno uczepiłam tego kazania.

Kilka miesięcy, poznawanie nowych księży, spięcia z proboszczem, czasem ostra wymiana zdań (on jakoś miał wiecznie problem z moim dzieckiem i niestety on przygotowywał tę klasę i do Komunii i uczył w niej religii) - i tego już było dla mnie za dużo. Dopóki czyjaś niechęć była skierowana na mnie,to ja to umiałam przetrawić, przyjąć. Ale gdy chodziło o dzieci, wpadałam we wściekłość.

W jakiś jeden wieczór..(to chyba musiał być wyjątkowy wieczór samotności, że się na to zdecydowałam), napisałam list. Kilka zdań, kilka pytań, podpisałam numerem telefonu komórkowego, zaadresowałam i
następnego dnia wysłałam. Czas wakacji, wiec odpowiedź przyszła po około miesiącu. Szłam na to spotkanie, nie wiedząc po co idę, nie wiedząc czego oczekuję, o co mi chodzi. Ja chyba po prostu potrzebowałam, żeby ktoś był obok mnie, żeby ktoś się do mnie normalnie odezwał, zauważył moje istnienie - naprawdę nie wiem po co.

Te rozmowy nie przynosiły ulgi. Ale czy ja jej szukałam? (Zaskoczył mnie wiadomościami o mnie, mojej rodzinie, dzieciach - a przecież ja z nim nigdy wcześniej nie rozmawiałam. "Tak myślałem ,że to ty"). Kiedy zamiast na księdza zaczęłam patrzeć na mężczyznę? - na faceta, który chciał(?) ze mną rozmawiać, nie oceniał, nie krzyczał, nie przeklinał, a nawet się uśmiechał. Wymienialiśmy smsy - moja natarczywość, niecierpliwość, fascynacja? Wszystko razem doprowadziło do przerwania kontaktu - a ja nie rozumiałam tej decyzji. Nie rozumiałam chłodu, szorstkich słów, miałam mnóstwo pytań o wiarę, kościół, Boga - a on mi nie wierzył. "Nie wiem czego szukasz, ale na pewno nie Boga. Nie mamy o czym rozmawiać". Tak, chciałam go "mieć" na każde pytanie, każdą wątpliwość - może on zauważył to, co ja odkryłam dużo później - miłość? Do dzisiaj nie potrafię sobie samej odpowiedzieć, czy to była miłość, czy tylko odpowiedź uczuć, na czyjąś otwartą dłoń?

Spowiedź, po długim czasie. Długa spowiedź, która dopełniła czarę goryczy. To, co zrobił, co powiedział (owszem, może zasłużyłam). Spowiedź, która jak patrzę teraz po latach, była kolejnym błogosławieństwem, nauką dobrej spowiedzi - wtedy i przez kilka następnych lat, wywoływała we mnie złość, poniżenie. Takie rozdeptanie robaka. Czułam się i poniżona i oszukana, i zlekceważona. A przecież mu zaufałam, przecież jako ksiądz POWINIEN zachować się inaczej. Przecież był księdzem, a nie pierwszym lepszym kimś z ulicy, który usiadł w konfesjonale.

To był bardzo głupi okres w moim życiu, ale to był też czas poszukiwań i pytań. To był czas nienawiści do Jezusa i o Jezusa.

- KIM ty jesteś? Jaka jest w Tobie siła? Co ty robisz z ludźmi, że dla ciebie głupieją? Że dla ciebie rezygnują z rodziny, z dzieci, kobiety, seksu, przyjemności. Co w Tobie tak pociąga, że nikt inny nie jest ważny?Była miłość i nienawiść. Wiedziałam gdzie uderzyć, znałam jego słabe punkty. ON był jego słabym punktem. I bardzo często przez sms w NIEGO uderzałam. I wtedy ksiądz reagował. Ze złością w słowach, ale reagował. Tych pytań we mnie było już tak wiele, że domagały się odpowiedzi. Wtedy nadszedł czas Internetu - na początek wątek religijny na miejscowym forum. Jak się okazało, ten ksiądz też tam pisał. Z czasem odkryłam portal wiara.pl i czat. Początki, gdy udawało mi się utrzymać najdłużej 15 minut, a potem ban - oj długo to trwało. Potem blog, komentarze ludzi. Potem książki, artykuły… i tak nie wiadomo dokładnie kiedy Jezus mnie złapał za rękę i zdecydowanie pociągnął za sobą. Regularne msze, miesiące różańcowe, każdy czwartek w intencji księdza (i w intencji chorej miłości, żeby ON coś z tym zrobił, bo jest źle). Każda sobota w intencji mojego ojca - i wcale nie o to, żeby dał mi spokój. Zrobiło mi się go żal, że być może traci szansę na zbawienie? Na pokój? Że jest jaki jest i może nie do końca z własnej winy, żeby przestał pić, żeby zdążył pokochać i dał szanse na pokochanie przez bliskich.

Wypadek ojca. paraliż, długotrwała rehabilitacja (jego przymusowy odwyk). Przeniesienie księdza na inną, dość odległą parafię - czyż to nie były odpowiedzi?

Postanowiłam wrócić na pielgrzymi szlak. Dwie intencje - o oczyszczenie uczuć i możliwość zadośćuczynienia za wszelkie zło którego ten ksiądz przeze mnie doświadczył. I o wskazanie kierunku w jakim powinno iść moje życie.Na pielgrzymce spotkałam tego księdza, chwila rozmowy, podanie ręki. Niecały rok później (dość nagły i nieoczekiwany) wyjazd z dziećmi do męża.

Nowy język, nowe państwo, nowe miejsce, nowe realia i ogromny strach we mnie. Boże, ale po co ja tu? Ani rodziny, ani znajomych, ani kościoła. Pozbywasz się mnie? Wyrzucasz poza kościół? Dopiero do ciebie wróciłam, dopiero Cię poznaję, próbuję Cie odgadnąć, a TY? Co robisz? A ON działa poprzez ludzi - przynajmniej w moim przypadku - postawił mi na drodze jednego księdza, który poprzez swoją postawę. poprzez moje uczucie, poprzez moje zaślepienie człowiekiem nieoczekiwanie zaprowadził mnie wprost w JEGO dłonie - teraz stawia mi kapłana o jakiego długo się modliłam. Przyjaciela, spowiednika, powiernika – kogoś, dzięki komu moja wiara nabiera kształtu, mocy. Często się łapię, że myślę o nim jak o ojcu. Wspólne święta, czasem obiad, często długie rozmowy przy kawie, czasem pomoc finansowa, on nam pokazał okolice, pomógł w znalezieniu szkół dla dzieci, pokazał stolicę, zafundował mojej córce ferie w Polsce. Po prostu jest.

A nasze życie tutaj, nadal takie chwiejne, mało stabilne. 4. letnia rozłąka z mężem zrobiła swoje. Dwa lata tutaj które bardzo nas zmieniły - i to też duży wpływ księdza. Jego umiejętność złapania kontaktu z nami, rozmowy z dziećmi, a przede wszystkim rozmowy o Bogu, o przyjmowaniu Jego łask - człowiek który ma w sobie tyle pokory (w przyjmowaniu własnej choroby, w godzeniu się z ograniczeniami) i tyle ciepła, spokoju, rozwagi i siły - którą czerpie z modlitwy, z rozmowy, z przebywania z Bogiem. Obserwowanie go w codzienności, w rozmowach z ludźmi, w "bliskości" w którą pozwolił mi wejść, w książkach które co raz podbieram z jego biblioteki, w spowiedzi, w tym wszystkim uczę się funkcjonować jako nowa JA. Już wiem, że człowiek ma do przejścia trudną i żmudną drogę, zwaną życiem. Już wiem, że upadki są też potrzebne i nie zawsze są one wynikiem złej woli i grzechu. Już wiem że Bóg mnie kocha, zawsze kochał i kochać nie przestanie. Już wiem, że nie pozwoli mi upaść za nisko, ani odejść za daleko - wiem, że obdarza mnie wszystkim co jest mi do życia i do zbawienia potrzebne. Wiem też, że ślepa ufność i zawierzenie nie trafia w nicość, ale w osobową obecność Boga - który JEST.

Codziennie poznaje i uczę się GO na nowo, codziennie uznaje swoją słabość, czasem uczę się przyjmować to czym mnie obdarza. Wbrew sobie, czasem wbrew swoim uczuciom i myślom, wbrew wydarzeniom, wbrew widocznej i niemal namacalnej klęski... mówię "WOLA TWOJA". I ON tę wolę objawia. Jeśli nie potrafię czegoś przyjąć, ON pokazuje mi sens tej sytuacji.

Bardzo wiele we mnie wątpliwości, bardzo wiele widzę w sobie i zła, i lenistwa, i głupoty, i pychy, i ogrom pracy. Ale przecież to ,że chcę, że szukam, że próbuję, moja modlitwa i rozmowa z NIM - przecież to jest
Jego, i od Niego. To nie ja idę do Niego - ale ON pochyla się nade mną. A skoro to robi, to znaczy że mnie CHCE - teraz tylko moje codzienne TAK… Przecież nic innego nie mogę MU dać.


Środa, 2 grudnia


Łukasz "Młody"

Od najmłodszych lat rodzice w każdą niedzielę prowadzili mnie do kościoła na Mszę św. I chwała Im za to, bo od maleńkości uczyli mnie w ten sposób przyjaźni z Panem Bogiem. Ale mając te kilka lat, tak naprawdę nie miałem pojęcia o Eucharystii i Bogu (może jedynie tyle, ile mówili mi rodzice i czego dowiadywałem się na lekcjach religii oraz w kościele). Kiedy miałem 9 lat, zostałem ministrantem. Już wtedy byłem u stóp Boga, ale nawet o tym nie wiedziałem. Bo tak naprawdę, co w tym wieku mógłbym konkretnego powiedzieć? Cóż, chyba tylko tyle, że stałem przy ołtarzu, nosiłem komrzę i byłem ministrantem dłużej niż inni koledzy. I chwała Panu za to! Cieszyłem się z tego, rodzice mnie chwalili, robiłem postępy jako ministrant, zacząłem pełnić pewne funkcje na Eucharystii. Byłem szczęśliwy! Mając 9 lat, już w jakiś sposób zaufałem Panu!

Ale wszystko było dobrze do pewnego momentu. Do momentu, w którym mój tata nie uległ wypadkowi. Od tego czasu zacząłem toczyć się po równi pochyłej w dół. Bardzo kocham moich rodziców, a tu w jednym momencie mogłem stracić tatę! Był to dla mnie szok! Zacząłem się zastanawiać, dlaczego akurat to musiało się przytrafić mojemu tacie? Dlaczego? Przecież (tak myślałem w wieku ok.11-12 lat) chodziłem na Mszę niedzielną i nie tylko, uczyłem się, pomagałem rodzicom, a tu coś takiego! Zacząłem szukać jakiejś ucieczki od tego wszystkiego i wpadłem w złe towarzystwo, opuściłem się w nauce ( w konsekwencji tego nie zdałem do następnej klasy), oszukiwałem, że wszystko jest dobrze, a tak nie było. Zamiast do szkoły, szedłem z nowymi kolegami gdzieś do parku, na ławkę, a tam zacząłem palić papierosy i pić najtańsze wina. Jednym słowem schodziłem na dno. Trwało to długo, a o wszystko obwiniałem nie kogo innego, jak samego Jezusa! No bo przecież to On zawsze mówił, że będzie dobrze, że nic złego nam się nie stanie. A jednak się stało. Nie przyjmowałem pomocy od nikogo! I było mi z tym dobrze! Bo cóż mogłem chcieć więcej: wyróżniałem się w szkole tym, że znam osoby, których się wszyscy boją. Mnie też zaczęli podobnie odbierać. Paliłem, wieczorami byłem na dworze, a jak nie chciało mi się iść do szkoły, to szedłem gdzieś na ławkę. Podobało mi się to. W tym czasie w ogóle zaprzestałem chodzenia do kościoła i na religię. Stwierdziłem: po co? Przecież i tak mi tam nikt nie pomoże. Mam siedzieć i udawać, że słucham, jak ksiądz gada to, co i tak mi nie jest potrzebne do szczęścia? Ja swoje szczęście miałem w parku na ławce. Czułem się wolny, miałem to, co chciałem. Tak żyłem...

I pewnego wieczoru, idąc z psem, spotkałem kolegę z klasy, po którym nie spodziewałbym się, że on wieczorem będzie gdziekolwiek szedł, skoro nawet po lekcjach nie chciał nawet na chwilę wyjść na dwór. Zaczęliśmy rozmawiać, ponieważ zdziwiło mnie to, że on gdzieś idzie. Powiedział mi, że idzie do kościoła, na spotkanie z innymi młodymi ludźmi (rówieśnikami i starszymi). I od razu zaproponował mi, abym poszedł z nim. Mówił, że będzie fajnie i pomodlimy się, pośpiewamy itp. A ja mu na to: "Stary, dzięki, ale trafiłeś pod zły adres. Mnie kościół nie jest potrzebny do szczęścia. Ja swoje szczęście znalazłem gdzie indziej". Ale on nie dawał za wygraną. Stał i zachęcał mnie. Dla odczepki powiedziałem, że się zastanowię. W międzyczasie dzwonił, informował, że są spotkania, żebym przyszedł. Po kilku tygodniach zaczęło mnie to wszystko wkurzać. Ciągle telefony, żebym poszedł na to spotkanie. W końcu umówiłem się i poszedłem z nim na spotkanie Diakonii Nastolatków. Przyszedłem i usiadłem. Wszyscy byli dla mnie bardzo mili. Zaczęli śpiewać, a co najważniejsze, zaczęli się modlić. Tyle tylko, że modlitwa była spontaniczna. Nie mogłem w to uwierzyć. Stwierdziłem, że to miejsce nie jest dla mnie, że to jakaś sekta! Pomyślałem. NIE! Dziękuję, nie chcę do sekty należeć! Wstałem i wyszedłem. Kolega do mnie podbiegł, a ja mu od razu powiedziałem, że na żadną sektę nie będę chodził. Dopiero wtedy mi wyjaśnił, na czym polega modlitwa spontaniczna. Po pierwszym spotkaniu nic do mnie nie dotarło, ale poznałem nowych ludzi i stwierdziłem, że raz w tygodniu mogę poświęcić 2 godziny na spotkania. To, co mnie ciągnęło do Diakonii na początku, to ludzie, którzy tam byli i atmosfera, jaka tam panowała. Na początku chodziłem tylko dlatego. Z czasem jednak odkrywałem nowe rzeczy. Odkrywałem to, co dobre, to, co uszczęśliwia, to, co jednoczy wszystkich chrześcijan - miłość Jezusa.

Ale był to nadal czas, w którym wybierałem: ławka, park czy Diakonia, Kościół, a co za tym idzie - Jezus? W tym czasie tata wracał do zdrowia. Mnie zaczęło się układać w szkole. Dostrzegłem, że chodząc na spotkania Diakonii, wszystko zaczęło się "prostować". Zacząłem wierzyć na nowo! Ale był to tylko fundament, który był wkopany bardzo płytko. Przełomowym momentem był wyjazd na moje pierwsze rekolekcje. Stwierdziłem, że pojadę, odpocznę, poznam bardziej tych wspaniałych ludzi, których widuję na spotkaniach, a na rekolekcjach będę z nimi przez 10 dni, 24 godziny na dobę. To była moja jedyna nadzieja na ten wyjazd: poznać lepiej tych ludzi. Temat rekolekcji brzmiał: "Zaufaj Panu! Nie bój się, wypłyń na głębię..." Na początku w ogóle nie zwróciłem uwagi na sam temat. Dopiero na miejscu, gdy się o tym dowiedziałem, zdałem sobie sprawę z tego, że to jest miejsce na to, by przemyśleć swoje życie! I był taki jeden (dla mnie najważniejszy) dzień na rekolekcjach w całości poświęcony naszej relacji z Bogiem. Każdy tego dnia musiał znaleźć jakąś rzecz, która mu się spodobała. Mógł być to jakiś kamień, patyk, itp. Cały dzień każdy z nas przeżywał osobno. Każdy zastanawiał się nad swoim życiem, robił namiot spotkania, modlił się, itp. Wieczorem odbyła się Msza św. Każdy szedł do kościoła sam, w odstępach 2-3 minut. Po komunii św. był kulminacyjny moment tego dnia. To, co zebraliśmy, np. kamień, patyk, składaliśmy (dobrowolnie) przed ołtarzem jako nasze grzechy, pozbywając się ich i zawierzaliśmy się Panu! Nad każdą osobą modlono się wstawienniczo. Właśnie wtedy nastąpiło moje nawrócenie! Wtedy to właśnie usłyszałem słowa Pana: "Ja jestem Prawdą, Drogą i Życiem". Postanowiłem oddać swe życie Panu, pod Jego opiekę, pod Jego wolę. Właśnie wtedy urodziłem się na nowo! Zacząłem tak naprawdę dopiero żyć! Odkryłem to, co dobre, to, co piękne.

Wiem też i jestem tego pewien, że w Bogu mam Przyjaciela, który zawsze jest do mojej "dyspozycji". Z czasem zacząłem zdawać sobie sprawę z tego, co Pan dla mnie zrobił dobrego. A co najważniejsze: umarł dla mnie na krzyżu za moje grzechy, z miłości do mnie! Wiem, że Pan się ode mnie nigdy nie odwróci, że zawsze znajdzie dla mnie czas o każdej porze dnia i nocy! Bez względu na to, gdzie będę i co będę robił.

Od tamtych rekolekcji Pan zajął w moim życiu pierwsze miejsce. I choć nie zawsze było, jest i pewnie będzie kolorowo, ja wiem i jestem pewien, że jestem pod Bożą Opieką. Wiem, ze Pan nie pozwoli na to, by stało mi się coś złego. Dzięki Bogu odkryłem, jak ważna jest Eucharystia, jak ważni są przyjaciele i jak ważna jest Wspólnota, a także służba bliźnim. Dzisiaj Eucharystia nie jest dla mnie tylko zwykłą Mszą św., ale spotkaniem z Jezusem, radością z tego, że Go przyjmuję do własnego serca. Czymś, czego nie da się opisać słowami, tylko trzeba to poczuć i przeżyć. Od momentu przyjścia do Diakonii poznałem "prawdziwych" kolegów, z niektórymi osobami się zaprzyjaźniłem. I wiem, że to jest szczera przyjaźń. Bo nikt się nie patrzy, jak się ubieram, jak wyglądam, ile mam pieniędzy. Tylko patrzą się na to, co jest we mnie, a ja dzięki Nim nauczyłem się tego samego, czyli: nie oceniać ludzi po wyglądzie. I wiem, że na moich przyjaciół mogę, tak jak na Boga, zawsze liczyć! W każdym momencie, w każdej sytuacji. Idąc dalej jest Wspólnota: tak naprawdę mój drugi dom. To m.in. dzięki tym ludziom odkryłem wiele wartości, to oni pomagają mi wzrastać w mojej wierze, mogę liczyć zawsze na modlitwę, ale także na rozmowę, żarty, zabawę, przyjaźń, wspólną grę np. w piłkę nożną czy koszykówkę (zwłaszcza podczas rekolekcji). Wspólnota nauczyła mnie także służyć bliźnim.

Dziś jestem animatorem na Kursie Alpha, poprzez który przygotowujemy młodzież do bierzmowania. Chcę im pokazać drogę do Jezusa, pokazać, kim On jest, kim może być dla nich, tak samo jak mi kiedyś pokazano. I chyba przede wszystkim też pokazać, że taki gość, który chodzi w szerokich spodniach, nosi bluzę z kapturem i czapkę i jest tzw. skatem, też może być blisko Boga. Bo Pan nikogo nie przekreśla, ale zawsze czeka...

Chciałbym, aby moje świadectwo dotarło do wszystkich, a szczególnie do młodych, którzy mają podobne problemy, jakie ja miałem wcześniej. Żeby zobaczyli, że jest prawdziwe szczęście - Bóg. Są drzwi, które prowadzą nas do dobrego. Jest Ktoś, kto ofiaruje nam prawdziwą miłość, tak jak rodzice, bliscy. Dlaczego chcę, aby zobaczyło to moje świadectwo jak najwięcej młodych? Ponieważ nie chcę, żeby stracili czas, żeby otworzyli się na Pana jak najszybciej, żeby nie żałowali swoich decyzji, tak jak ja żałuję tego, co robiłem wcześniej. Nigdy dla Pana nie jest za późno zrobić miejsce w swym sercu, ale po co z tym zwlekać?

Świadectwo ze strony Wspólnoty Lew Judy

Czwartek, 3 grudnia


S. Magdalena - Augustianka

Powołanie. To słowo, w świecie współczesnych atrakcji, jest zwyczajnie nie na topie.
Nazwę więc „to” inspiracją, ideą... Tak, mam ideę, chcę całe życie spędzić w monasterze...
Ależ, a co z tańcem, muzyką... zainteresowaniami, realizacją twoich planów, marzeniami...? A ciuchy?... Zasypują mnie pytaniami znajomi, każdy chce znać przyczynę mojego wielkiego „boom.” Hm...zawsze zaskakiwałam swoją oryginalnością, lecz tym razem to... to coś zupełnie innego.
Ale żadnego „boom” nie było. To przyszło cicho...

Nadal do końca nie rozumiem, dlaczego i po co... Wiem tylko, że jest to dar. I choć zawsze pozostanie okryty tajemnicą, przyjmuję go jako perłę mojego życia.

Czeka na mnie tyle przyjemności – błyszczą teraz piękniej niż kiedykolwiek, zachęcają wręcz natarczywie. Lecz zdaję sobie sprawę, że nie można mieć w życiu wszystkiego.
Zatem rezygnuję z tego całego blichtru, ale nie dlatego, że jest zły, ale dlatego, że znalazłam coś nieporównywalnie piękniejszego. Coś, co nadaje mojemu życiu najgłębszy sens
i jasny cel, coś co czyni mnie naprawdę szczęśliwą i wolną. Wolną od siebie samej
i dla siebie samej. Przestać istnieć dla siebie i trwać tak przy Nim, tylko dlatego, że mnie kocha - jest moją największą radością.

Co ofiarowałam Jezusowi? Niewiele, samo tylko pragnienie... Pragnienie - będące czystym kryształem moich uczuć. Tak szczere i przejrzyste, iż tylko dostrzegalne dla Niego.
Tak delikatne w swej obecności - pustych dłoni, a jednak odczuwalne. Ale Jezus sięga jaszcze głębiej, niż piękno mojego pragnienia. Swym spojrzeniem światła odnajduje wśród krystalicznych gwiazd - mój kwiat miłości, jaki zakwitł dla Niego.

A jak to się zaczęło? Nie wiem. Od zawsze byłam blisko Boga, a nawet jeśli
gubiłam się gdzieś po drodze, to tylko po to, żeby wrócić. Jednak nigdy nie myślałam
o zostaniu siostrą zakonną. Aż tu nagle zaczęła wkradać się jakaś niepokojąca i zaskakująca myśl. Dzień po dniu, jak niecierpliwa tęsknota, drążyła i drążyła, próbując wedrzeć się
do mojej świadomości. Mocno się broniłam, oczywiście, ale czy ktoś może oprzeć się
Takiej Miłości. Skapitulowałam. Dałam się ponieść...
Chciałam tylko jednego – znaleźć się jak najbliżej Jezusa – nic, kompletnie nic innego
nie miało znaczenia. To było piękne.
Oczywiście, mnóstwo w tym było emocji, które siłą rzeczy musiały w pewien sposób opaść. Nie zmienia to jednak faktu, że odnalazłam wreszcie to, czego zawsze pragnęłam, czego tak długo szukałam – miłość i... szczęście.

To ciche, spokojne trwanie i pewność, że Ktoś zawsze na mnie czeka,
że „On jest mój, a ja jestem Jego” ( por. PnP 2, 16 )
To przyszło cicho...
A cisza mówi dobitniej niż głosy i żąda wciąż tego samego - czekania.
Choć teraz jest to już inne czekanie, nadal z tęsknotą czekam na to,
co ma mi powiedzieć cisza...„Rozlej się wodą czystą, gładką i cichą, i odbijaj Mnie w sobie”

Siostra Magdalena –Augustianka (Francja)


Świadectwo zaczerpnięte z forum Apostoł.pl

Piątek, 4 grudnia


Kluseczka


Znalazłam drogę do nieba…. hehehe, optymistycznie zaczęłam, teraz was rozczaruję. Może i kiedyś znalazłam tę drogę, a przynajmniej miałam wiele okazji (ludzi, wydarzeń), żeby ją odkryć. Jakiś czas nawet tą droga starałam się podążać. Było fajnie. Wszystko na drodze mi się podobało: nawierzchnia, inni użytkownicy, pejzaż , cel drogi. Latka leciały i zaczęłam się rozglądać, zauważać dziury i niedociągnięcia. Coraz częściej coś mnie uwierało. Kiedyś postanowiłam sobie zrobić przerwę – ot taki postój w drodze. Na postoju spodobało mi się. Podobało się coraz to bardziej, a i policji z mandatem nie było widać. Do celu przestałam się śpieszyć (po co, kiedy na popasie też jest pięknie?). Dotarło do mnie, że oprócz wąskiej i wyboistej drogi do nieba są na świecie autostrady. To było ta szeroka, kilkupasmowa autostrada z udogodnieniami. Odtąd poruszam się tylko po autostradach. Tę lokalną, niedogodną jezdnię omijam z daleka szerokim łukiem. Z ironią patrzę na tych, którzy się na nią pakują. Myślę: ,,Naiwniacy, nie wiecie, co was tam czeka”!

Zmieniając jednak konwencję. Adwentowy temat przewodni Gościa Niedzielnego traktuję jako pytanie ,,Adamie, (klusko), gdzie jesteś’? Gdzie jesteś na drodze do mojego nieba?”

Denerwuje mnie traktowanie nawrócenia jako pewnik.(czytaj: już mam, to jest to, idę i nic mnie nie powstrzyma). Życie każdego człowieka jest przecież drogą, drogą do nieba. Manowce (koniecznie cudne) też są drogą do nieba. Nawet jeśli staramy się od ,,właściwej’ drogi trzymać z daleka to i tak koniec końców, jak uczy kościół, zostaniemy rozliczeni ze swojego wyboru. Z wyboru drogi. Może raczej z konsekwencji trzymania się jej?


Niedowiarek , człowiek malej wiary. Tak najkrócej mogę scharakteryzować siebie. Wierzę, ale z niedostatkiem (katolik ,,ale”), czegoś mi brakuje. Taki ze mnie letni, ni zimny, ni gorący. Nic tylko wypluć mnie z ram kościoła. Bom taki nijaki, stojący okrakiem między chcieć i móc.

Zachwiana wiara. Co takiego się stało z moją wiarą, że się zachwiała? Słaby fundament jak uczą ewangelie? Brak ,,Larsowej” łaski? To byłoby wygodne, bo niesie ze sobą zwolnienie
z osobistej odpowiedzialności.

Wątpię, pytam, stoję sobie na skrzyżowaniu i mam ochotę stanąć tam okrakiem; trochę tam, trochę tu. Tak się nie da. Nieuchronnie czeka mnie kraksa. Gdzieś tam pod czaszką tłuką się słowa poety :
(…) wątpić, wierzący tylko może– acz nie tylko wątpiący może wierzyć – i w tym prawda jest wiary (…)” (Norwid).

Pozdrawiam wszystkich podążających różnymi drogami życia.


kluseczka


Sobota, 5 grudnia


Jan Maluśki

Mam na imię Jan - moja droga do Boga była taka.

Gdy miałem 19 lat biegając po lesie na podsumowanie usiadłem na powalonym drzewie i zacząłem się modlić. Przyszły mi do głowy pewne słowa: Boże jeżeli kiedykolwiek będę Ciebie odrzucał, wyganiał, nie chciał, nienawidził nie słuchaj mnie proszę.

Wszedłem w dorosłe życie z nałogiem onanizmu. Po drodze dołączył do tego nałóg pornografii. Wydawało mi się to niewinną zabawą. Była taka gazeta Płomyk, w której udzielano porad jaki to pozytywny wpływ ma uprawianie masturbacji. Lata mijały a ja trwałem w tym, dołożyłem od czasu do czasu inne grzechy /przemilczę jakie/.

Ciągle wmawiałem sobie że jestem porządnym człowiekiem. Pracuje, zarabiam na rodzinę, niedzielna msza to obowiązek konieczny do wypełnienia – ale ciągle brakowało czegoś.

Czytałem, modliłem się ale ciągle to nie było to. Równolegle trwałem w grzechu. Zacząłem czuć się brudny, stałem się wulgarny, alkohol i tak dożyłem do 36 roku życia. Nie potrafiłem z tym zerwać choć chciałem. Pewnego razu szukając kolejnych „stronek” w Internecie dla poprawienia sobie nastroju otworzyłem stronę z rachunkiem sumienia. Zacząłem czytać i odnosić do siebie i nagle zrozumiałem jak zasmucam Pana Boga, było to doświadczenie wręcz mistyczne. Uczucie to było tak silne, czułem że każda minuta bez wyspowiadania się z tego to ogromne cierpienie dla Pana. Pojechałem natychmiast do spowiedzi – wcześniej spowiadałem się rzadko – wypisałem sobie podczas czytania rachunku sumienia wszystkie grzechy na kartce abym nie zapomniał, bardzo skrupulatnie wypisałem – później się okazało że kartka odegrała poważną rolę. Przyjechałem do zakonu. W drodze w samochodzie spojrzałem na zegarek i była 14.40. Uświadomiłem sobie, że będzie 15.00 jak przystąpię do spowiedzi. Zakładałem, że w ogóle jakiś zakonnik będzie i będzie miał czas dla mnie. Gdy dojechałem do zakonu była 14.55. Opisuje te godziny dlatego że chcę pokazać, że Pan Jezus mnie prowadził. 14.58 wchodzę do klasztoru, 15.00 - zegar na wieży kościelnej wybija godzinę – ja przystępuję do spowiedzi i blokada, nie mogę wypowiedzieć żadnego słowa, płacz blokuje mi mowę, podaję kartkę, zakonnik czyta grzechy na głos /spowiedź była indywidualna, w klasztorze/, po przeczytaniu oddaje mi kartkę, rwę ją na drobne kawałki, dostaję rozgrzeszenie, wychodzę z klasztoru i jestem wolny! Od tego momentu zostałem uwolniony od nałogów. Rozpoczęła się przemiana mojego serca. Ten zakonnik jest teraz moim osobistym spowiednikiem i powiem tak: spowiedź to wspaniały akt Miłości Miłosiernej !!!

Niedziela, 6 grudnia


M.A.

Otwieram google.pl i wpisuję hasło "wilda". Na złożone zapytanie wyskakuje 353 000 stron. Nie szukam daleko, otwieram pierwszą, czytam: "Najmniejsza z pięciu dzielnic Poznania. Od 1990 roku nie posiada odrębności administracyjnej, ale nadal posiada część instytucji gminnych oraz administracji państwowej, m.in. urząd skarbowy, policję, administrację ochrony zdrowia. Dzielnica ta, jak i pozostałe części Poznania, przywoływana jest do celów statystycznych, ale także żyje w świadomości mieszkańców miasta". Mogę tam przeczytać również opis samej dzielny, jej historię, możliwości komunikacyjne, miejsca, które warto zobaczyć, a także bieżące dane o stanie ludności.

Otwieram kolejną stronę: "Charakter Wildy w dużej mierze określa jej architektura. Neorenesansowy kościół Maryi Królowej obok Rynku Wildeckiego jest jak gdyby sercem dzielnicy, wokół znajdują się piękne kamienice z początków ubiegłego wieku, wieża ciśnień i budynki przemysłowe. Urok Wildy tkwi między innymi w różnorodności budynków, które choć często nadgryzione są zębem czasu, to jednak urzekają". Otwieram jeszcze jedną stronę, nieco humorystyczną, czytam: "o tej dzielnicy Poznania można powiedzieć tylko tyle, że czas zatrzymał się tu jakieś 40–50 lat temu. Stare budynki, stare warzywniaki, stare ulice, starzy ludzie, stare problemy..." Jeszcze inna powtórzy słowa muzyka: "na Wildzie mieszka szatan". Punkt widzenia zależy od punktu siedzienia - można by podsumować.

Zamykam google.pl Otwieram zakładkę zwaną "ŻYCIE".

Na poznańskiej Widzie zamieszkałam niecałe cztery lata temu. Z deszczu pod rynnę, mówili, ponieważ pierwszy rok studiów przeżyłam na Dębcu (który to, tak bardzo ściśle patrząc, administracyjnie jest włączony do Wildy). Mieszkanie, jak mieszkanie, do generalnego remontu, ponieważ zakupione w starej kamienicy. Zamieszkałam razem z siostrą, ale też z wszystkimi historiami, jakie udało nam się do tej pory zasłyszeć od znajomych, oczywiście historie rodem z kryminału. Jakoś nie przywiązywałam większej wagi do tego, co się tam kiedyś stało, co się dzieje teraz, a już w ogóle nie myślałam, co się może stać... Nie identyfikowałam się z miejscem, w którym mieszkałam. Czułam się anonimowo wśród "starch ulic, starych ludzi, starych problemów" - było to moje miejsce zamieszkania, jedno z wielu, miej lub bardziej atrakcyjne, ale miejsce, po prostu. Z czasem zaczęłam zauważać szarzyznę (bez względu na porę roku) Wildy, taką codziennie zwyczajną. Począwszy od widoku z okna, który skupiał się na kontenerach kipiącyh śmieciami, wybitymi szybami w sąsiedniej kamienicy i ośrupanymi ścianami, poprzez degeneratów, którzy poszukiwali chwilowego szczęścia podczas konsumpcji taniego wina, po młodzieniaszków, którzy w przerwie lekcyjnej "wpadywali" do korytarza, by zapalić szybkiego papierosa. Ot, zwyczajna codzienność, o której słyszałam, a teraz mogłam nawet na to popatrzeć. Nie zatrzymywałam się nad taką rzeczywistością, przechodziłam obok. Po co się zatrzymywać, żeby dostać? I... co mi do tego. Żyją jak chcą, tak wielu żyje, tak wielu żyje na Wildzie, tyle.

Pierwszy rok mieszkania był właśnie takim - po - patrzeniem na to, co się dzieje, a co jakoś nie dotyka bezpośrednio, i dobrze, że nie dotyka!

Kolejny rok był o tyle ciekawszy, że niektóre z opowiadanych sytuacji sprawdzały się bezpośrednio na mojej skórze: przebita opona w samochodzie, wybita szyba i skradzione radio, notorycznie wyprawiane urodzinowo-imieninowe imprezy pod drzwiami mojego mieszkania, okropione wódką i przypalone nie tylko już papierosami. Coraz bardziej rosła we mnie niechęć do Wildy. Coraz bardziej czułam się jak nie u siebie. Coraz bardziej chciało mi się stamtąd uciec. To był rok, w którym konfrontowały się ideały z tym, czego się doświadczało. Ideały przenosiły w rzeczywistość odrealnioną, w której nie powinny się dziać rzeczy, które się słyszało, widziało, a i dlatego rosła we mnie frustracja, niechęć, zgorzknienie do samego miejsca, ponieważ ludzi to znałam tam niewielu, tylko tych, których rozpoznawałam po codziennym staniu w bramie lub tych młodych, którzy przewijali się z papierosem w ręku. Pojawiło się narzekanie na miejsce zamieszkania... Jakiś sposób zaradczy! Jakiś - nijaki!
Pewnego kolejnego roku mojego zamieszkania na Wildzie, wracając z uczelni spotkałam w kamienicy trzech chłopaczków, mogli być w gimnazjum, nie dalej, standardowo coś palili. Odważyłam się ich zaczepić i spytać, po co palą. Odpowiedź mnie, może nie tyle powaliła, bo można było się takiej spodziewać, a i moje myślenie było bardzo podobne (napisałam wyżej), co stworzyła we mnie przestrzeń myślenia (w końcu!). Chłopaki odpowiedzieli wtedy, że wszyscy na Wildzie tak robią, to i my tak robimy. Pomyślałam wtedy, że brakuje tutaj autorytetów, najpierw rodzicielskich, brakuje tych, którzy nie są "wszyscy", a i którzy mogą pokazać, że nie trzeba jak wszyscy, że można inaczej. Wtedy to też był rok, kiedy w parafii wildeckiej zawiązało się duszpasterstwo, o ironio, z inicjatywy młodych, którzy wcześniej we wakacje byli na rekolekcjach (tutaj agrument - nie wszyscy na Wildzie mają jeden kierunek:)), a w które to duszpasterstwo razem z koleżanką się zaangażowałam. Początkowo nieśmiało, może w takim poczuciu, że uderzam głową w mur, że za wiele się nie zmieni - no bo chce się widzieć od razu jakieś postępy, zmiany, może też pokutowały we mnie te negatywne obrazy, które dotąd towarzyszyły, a trudno było się od nich odkleić i zobaczyć jakieś dobro. Młodzież przychodziła jak chciała, stąd mi zaczynało się też chcieć w kratkę. Przebaliśmy cały rok, jakoś to było. No właśnie, jakoś. Z niektórymi udało się zawiązać jakiś (znów) kontakt, ale to takie było "dotąd nie dalej" i chyba zbyt bardzo nie starałam się tego zmienić. W parafii też nie czułam się jak u siebie, nie miałam poczucia swojego jakiegoś kąta. W tym wszystkim pokutowała jeszcze jedna rzecz. Zależało mi bardziej, by przeprowadzić spotkanie i przekazać jakąś treść, a chyba mniej (może wtedy nie miałam jeszcze takiej świadomości), by spotkać się z człowiekiem na takiej ludzkiej płaszczyźnie porozumienia.

Stoję w czwartym roku mieszkania na Wildzie... Dlaczego opisuje poprzednie i jaki to ma związek ze świadectwem nawrócenia? Przyglądając się tym trzem latom i porównując je z tym, który teraz przeżywam, jednoznacznie stwierdzam - na-wróciło się! Dotąd żyłam wiarą w Boga, który jest, który jest i bliski, ale nie osadzałam Go w konkretnych rzeczywistościach, żeby dobrze się wyrazić - moje przekonanie zahaczało delikatnie o pogląd deistyczny, że On jest, bo i stworzył świat, ale nie bardzo jest w tym świecie, który stworzył, albo jeszcze inaczej. On jest, ale ja nie zauważałam Jego działania i tutaj zawężając do Wildy - On jest, ale nie bardzo widziałam Go na Wildzie, w ludziach Wildy. Bardziej podpisywałam się pod stwierdzeniem, że na Wildzie mieszka szatan, bo faktycznie łatwiej było zobaczyć to, co złe doświadczyło. A jak zobaczyć Boga, kiedy dotąd tylko mijałam ludzi, a kiedy już zatrzymywałam się przy nich nie miałam pragnienia słuchania ich, zasłuchania się w nich, tylko zasypywałam ich jak być powinno (i może bardziej, jak być powinno według mnie), kiedy przechodziłam konkretne sytuacje, odwracając szybko głowę z myśleniem, przecież mnie to nie dotyczy. Nie można zobaczyć Boga, kiedy nie spotka się człowieka i człowieka z jego doświadczeniem - kiedy nie spotka się z Jego stworzeniem, w którym On konkretnie jest i w którym działa, co więcej przez którego przepowiada Siebie i daje się rozpoznawać. Nawet w tym najbardziej zagubionym, najbardziej grzesznym.

Żeby nie być gołosłowną podzielę się doświadczeniem Wildy czwartego roku.

Dopiero od niedawna zaczęłam traktować Wildę jak jako miejsce swojego życia, w którym bardzo wiele mogę się nauczyć i to nauczyć od tych ludzi, których poniekąd wcześniej spisywałam na straty - tych starych, przesiadujących w bramach i tych młodych z powykolejanymi drogami. Zaczęłam Wildę traktować jako miejsce, w którym mogę spotkać się z tymi ludźmi i zasłuchać się w nich, i spróbować poszukać z nimi korzeni tego wszystkiego, co spowodowało ich teraźniejszą sytuację. W tym roku zaczęło prężniej działać duszpasterstwo młodych na Wildzie, zaczęli przychodzić różni młodzi, z różnym nastawieniem, różnymi historiami życia, różnymi problemami. Również do naszej istniejącej już grupki zaczęli napływać nowi. Nauczona doświadczeniem tych trzech lat, że nie można podchodzić z wyrachowanym planem działania do człowieka postanowiłam postawić w tym roku na dialog, a może bardziej na wsłuchanie się w tych młodych, którzy przychodzą i szukają w parafii, konkretnej grupce swojego miejsca, czy właśnie czegoś innego, niż to co serwują im domy, ulice, a w nich nierzadko rodzice, rówieśnicy. Postanowiłam nie zarzucać ich wiedzą na temat Boga, Kościoła tylko zaczęłam im towarzyszyć w ich małych-wielkich przeżyciach, problemach domowo-szkolnych, i poprzez takie towarzyszenie próbować z nimi odkrywać ich serca, ich wartość serca - swoje dobro i piękno, o których już nie pamiętali, a może w ogóle nie wiedzieli, dalej szukać w tym, co przeżywają osobowego Boga, który mógłby stać się dla nich Kimś, na kogo warto postawić i za Kim warto iść. To taka mała droga jak mawiała św. Tereska z Lisieaux. I może jeszcze jeden ważny element tej drogi - spróbować tak być z młodymi, by czuli się ważni, nie tylko dlatego, że coś zrobią dla parafii, ale dlatego, że tylko, ale i aż, są, że są! I na tę drogę weszło również moje serce... Zaczęło konkretnie zauważać człowieka w bardzo indywidualny sposób, zaczęło spotykać się w bardzo indywidualny sposób z tymi młodymi, zaczęło wsłuchiwać się w historię każdego z nich, czy tych, którzy na to pozwolili i... co ważne - to doświadczenie zostanie we mnie bardzo długo. A mianowicie ZAUFANIE. Dotąd nie zauważałam, że budowanie zaufania jak samo wyrażenie stwierdza jest DROGĄ. Dotąd, podczas rekolekcji czy innych form spotykania się z młodzieżą nie narzekałam na zaufanie, ono jakoś w przedziwny sposób wytwarzało się pomiędzy. Wilda pokazała, że wcale nie musi tak być. Moja intencja dobra i czysta niekoniecznie musi zostać odebrana przez tych młodych jako właśnie taka. Zaufanie stało się cierpliwą drogą, na której wzajemnie poznawaliśmy siebie (co oczywiście nie jest już dokonane), aż do momentu, kiedy jednoznacznie mogłam stwierdzić, że nasza grupka nie jest już tylko grupką (pewnego razu dziewczyna w sposób bardzo wolny zaczęła opowiadać na spotkaniu wszystkim, co przeżywa jej serce w relacji z przyjacielem) ale jest wspólnotą - communio - razem (zaczyna się w niej wytwarzać duch bycia razem).
Pewnie to dla nas droga i dla mnie droga, by uczyć się siebie wzajemnie, we wzajemnym pragnieniu słuchania, rozumienia, towarzyszenia i próby pokazywania "moim" młodym tego, czego na swojej drodze każdy z nas doświadczył, czego ja doświadczyłam, a co może być dla nich inspiracją do poszukiwania dla siebie, siebie samego i Boga w nich.

Google wymienia wiele charakterystyk Wildy. Moja trzyletnia droga również pokazuje róże oblicza tej dzielnicy we mnie, ale dopiero teraźniejszy czas, w którym pozwoliłam spróbować wyzuć się z obrazów, schematów, przekonań dotyczących Wildy, może i narzekań i ucieczek, a pozowliłam bardziej się na nią otworzyć, zasłuchać, bardziej otworzyć i zasłuchać w ludzi, przynosi przekonanie, że jestem tu po coś, ale nie tylko by zrobić coś dla kogoś - to też, ale najważniejsze, paradoksalnie, by Wilda w takim swoim byciu zrobiła dla mnie - nawracała mnie. A że nawraca Pan, jestem przekonana, że w tym wszystkim On jest i pozwala się doświadczać poprzez takie sprawy.

Poniedziałek, 7 grudnia


Tadeusz Śmieja

Na początku opowiem Wam bajeczkę - zamiast grafiki. Potrzebna tylko wyobraźnia ;)
„ Był kiedyś bardzo mądry król, który wybudował sobie wspaniały i dziwny zarazem pałac.
Pośrodku znajdował się pokój, a w nim tron. Tylko jedne drzwi prowadziły do tego pokoju.
W pałacu znajdowało się mnóstwo różnych przejść, sieni i korytarzy, które wiły się, zawracały i prowadziły w różnych kierunkach.
Kiedy budowa została ukończona, król rozesłał całemu ludowi nakaz stawienia się przed nim.
Sam zaś siadł na tronie i oczekiwał.
Ludzie przybyli pod pałac, wytrzeszczając ze zdziwienia oczy na widok plątaniny korytarzy.
- Nie ma tu drogi wiodącej do króla! - zawołali.
Następca tronu, stojąc przy wejściu, wskazał drzwi, mówiąc:
- Tu czeka na was król. Wszystkie drogi prowadzą do niego.”

Tyle bajka. Znalazłem ją kiedyś w internecie, niestety nie pamiętam jej autora. Zapisałem ją tylko w zeszycie i nie sądziłem, że kiedyś z niej skorzystam.

Patrząc wstecz na swoje życie też byłem i jestem takim pielgrzymem, podróżującym przez labirynt życia na spotkanie z Królem. Cóż, nieraz waliłem głową w ciemnych korytarzach, czasem spadałem w dół. A wtedy jakoś powracało pytanie Jezusa zadane Piotrowi: „ Czy ty Mnie kochasz?”
(por. J 21,17). Nie potrafiłem odpowiedzieć tak, jak wtedy Piotr. Wybierałem raczej poprzednią wypowiedź: „Nie znam tego Człowieka” ( por. Mt 26,74). Byłem rozdarty pomiędzy moimi „marzeniami”, a Jego wolą. Przez kilkanaście lat byłem przy Ołtarzu pośród licznych posług, a mimo to byłem jak Judasz. Co prawda nigdy słowami nie zaparłem się Boga, jednak życiem pokazywałem całkowitą odmienność.

A On ciągle był, pomagał, pochylał się nade mną. Troskliwy Ojciec, któremu często gryzłem wyciągniętą rękę, niczym pies. Ciągle pytał o moją miłość, a ja odwracałem się. Jednocześnie trwało we mnie coś podobnego do modlitwy. Modlitwa odmienia człowieka i jego życie, natomiast to była tylko namiastka. Być może dlatego, że odmawiałem różaniec, Maryja pomogła mi przejść przez ten trudny czas. Po jakimś czasie zrozumiałem słowa Apostoła Narodów o tym, że „czynię zło, którego nie chcę, zamiast dobra, którego chcę.”( por. Rz 7,15) Na potwierdzenie swej głupoty nie czekałem długo. Usłyszałem następne pytanie: „Czy jesteś gotowy?”
Pamiętam moją przeczącą odpowiedź. Doświadczenie śmierci klinicznej potrafi odmienić człowieka, choć jak to bywa – stare przyzwyczajenia pozostają i trudno tak od razu „przyoblec się w nowego człowieka”(por. Ef 4,22-24).

Rozpoczął się nowy rozdział w moim życiu, w którym powoli zaczynałem rozumieć słowa: „Gdzie wzmógł się grzech, jeszcze obficiej rozlewa się łaska” (por. Rz 5,20) oraz to, „ co Pan mi uczynił i jak ulitował się nade mną” (por. Mk 5,19)
Ciągle też, aż do dziś powraca ciągle to pytanie: „Czy Ty Mnie kochasz?”

Dzięki temu „spotkaniu” przejrzałem i dostrzegłem kochającego Boga, który nigdy mnie nie pozostawił samego, który pomimo moich podłości nadal ma otwarte ramiona i jak miłosierny Ojciec czeka na powrót swego dziecka. Zobaczyłem też i ciągle dostrzegam ludzka nędzę, samotność, zagubienie i strach, który tak często paraliżuje człowieka przed spotkaniem ze swoim Stwórcą.

To też mała lekcja Bożej Miłości; logiki Boga, który niczego nie odbiera, tylko ciągle daje. Lekcja pokory i zbliżenia się do Boga dającego życie. Było to też i nadal jest balansowanie na cienkiej linie, bowiem bardzo łatwo wpaść w sidła pychy, która potrafi szeptać do ucha słowa: - wiesz lepiej.

Kiedyś o.Pio powiedział, że Bóg pozwala mu czasem zajrzeć do swego zeszytu. Mnie pozwolił „podskoczyć” nad tym labiryntem życia. Dlaczego? Wystarczy, że On wie.
Ktoś mógłby powiedzieć, że „ten to ma szczęście”. Nie jest jednak tak różowo, jak mogłoby się wydawać. Jest o wiele trudniej, choć jednocześnie łatwiej. Gmatwanina pojęć ;) Jednak „Komu wiele dano, od tego więcej wymagać się będzie” ( por. Łk 12,48)
Kto był kiedyś „Szawłem”, a potem przeobraził się w „Pawła” doświadcza trudów tego przeobrażenia. I znów wracając do św. Pawła, posłużę się jego słowami: „aby nie wynosił mnie ogrom objawień, dany mi został oścień dla ciała, wysłannik szatana, aby mnie policzkował.”
( 2Kor, 12,7)

Takim ościeniem, czy cierniem – zależnie od tłumaczenia – jest wszelkie zło, które nas dotyka, niezależnie od tego, czy to z naszej winy, czy też bliźnich.

Najpierw wszelkie nałogi dają się we znaki. Trudno iść za duchem, kiedy ciało domaga się czegoś odmiennego. Trudno dawać przykład, kiedy bywa się uznanym za lekkiego świra; trudno mówić o miłosierdziu, kiedy złość kipi w sercu, że najbliżsi są jakby obcy; Trudno ogarnąć wiele spraw, kiedy jakiś dziwny rodzaj amnezji wywraca wszystko do góry nogami.
Pozostaje trzymanie się płaszcza Mistrza i podążanie do celu. A On ciągle pyta: „Jeszcze nie masz dość? nadal Mnie kochasz?”

Jedna z moich dróg zaprowadziła mnie tutaj, na ten portal. Dzięki internetowi uczyłem się dostrzegać inny wymiar Boga i człowieka. Bóg – zawsze ten sam, człowiek - zmienny jak wiatr.
Dzięki tej wirtualnej rzeczywistości powróciłem do tego, co kiedyś mi było bliskie – do odnalezienia na nowo Biblii. Przez te kilka lat „Tysiąclatka” zmieniła wygląd na bardziej „opasły”, bo pełno w niej fiszek i rozmaitych zakładek.

„Boga nie można spotkać w sieci, ale można spotkać ludzi, którzy do Niego zaprowadzą” - jak głosi tytuł Forum. Jak zatem kogoś zaprowadzić do Kogoś, Kogo się nie zna? Łatwiej jest mi dziś, podczas rozmowy z kimś, podpierać się cytatami z Biblii, tylko często nie pamiętam sigla i muszę korzystać z „wiedzy” wyszukiwarki ;)

Dzięki ludziom, których spotkałem w życiu, ich modlitwom, ich przykładowi życia jestem tym, kim jestem. Byłbym niewdzięcznikiem, gdybym nie dodał, że to wszystko jest łaską i wszystko dzięki Temu, Który mnie znalazł i trzyma. Tylko ja często chcę uciekać.

Opisując te moje drogi do Boga stwierdzam, że są one tak samo pogmatwane i trudne, jak w powyższej bajce. Piszę to również, bo już od bardzo dawna powinienem rozgłaszać „po górach i dolinach” wielkość Boga. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie sposób ogarnąć słowami tego, co chce się wypowiedzieć lub napisać, bo słów zbyt mało, aby wielbić Boga.
Być może ktoś czytając te kilka słów odnajdzie siebie, ale też i nadzieję na życie z Nim, w Nim i dla Niego. Zwłaszcza w tych trudnych czasach, kiedy powinniśmy się opowiedzieć za tym, po której jesteśmy stronie. Chcę również przekazać jedną myśl: Bóg umieścił nas tutaj i teraz, w konkretnej chwili i sytuacji po to, aby dać o Nim świadectwo. Również po to, aby w zwykłych, szarych chwilach, w codziennych, nieraz nudnych lub żmudnych obowiązkach dostrzegać Jego Miłość.

Często w rozmowach z ludźmi, tymi realnymi i tymi wirtualnymi stwierdzam, że jest wielki głód poznania, dotknięcia Tajemnicy. Stwierdzenie -”chcę poczuć Boga” staje się niemal standardowym wołaniem. Widać, mamy słabą pamięć i zapominamy o tym, że każdy oddech, uderzenie serca, otwarcie oczu po przespanej nocy jest łaską, jest Jego działaniem.
Czy odmieniłem swoje życie? Prawdziwe stwierdzenie jest chyba takie, że nadal szukam tej właściwej drogi do swego Króla, ale wiem, że On tam jest i czeka. Póki co, staram się korzystać z podarowanego czasu, oferując m.in. pomoc modlitewną i rozmowy z ludźmi. Nie jestem święty i nie należy myśleć, że mam życie sielskie – anielskie. Choć muszę przyznać, że Anioła Stróża chyba maltretuję zbyt często. Świetnie wywiązuje się ze swoich obowiązków, zwłaszcza wtedy kiedy szepcze mi do ucha sposoby rozwiązań jakiegoś problemu ;)

Czasem zadaję sobie pytanie: Kto tu kogo szuka? Czy to naprawdę ja szukam Boga, czy to On dwoi się i troi, aby każdy człowiek wyszedł z tego labiryntu?

W tym świętym czasie Adwentu znajdźmy chwilę czasu dla siebie i dla Boga po to, aby pomyśleć nad odpowiedzią na pytania:
„Czy kochasz Mnie?”
„Jesteś gotowy?”
„Jahwe, przenikasz i znasz mnie,
Ty wiesz, gdy siedzę i wstaję.
Z daleka przenikasz moje zamysły,
widzisz moje działanie i mój spoczynek
i wszystkie moje drogi są Ci znane.
Choć jeszcze nie ma słowa na języku:
Ty, Jahwe, już znasz je w całości.
Ty ogarniasz mnie zewsząd
i kładziesz na mnie swą rękę
Zbyt dziwna jest dla mnie Twa wiedza,
zbyt wzniosła: nie mogę jej pojąć.” - Ps 139,1-6


Powyższy tekst jest „najeżony” siglami, jak kasza skwarkami. Mimo tego, że zarówno Jan Paweł
II , jak i obecnie Benedykt XVI nawołują do czytania Biblii, to jednak zbyt często ta Księga Życia tkwi gdzieś w zakamarkach naszych domów. Pochwalić się możemy jedynie przed kimś, że mamy nawet najnowszy egzemplarz, który jest umiejscowiony na półce, bo szkoda z niego korzystać.
Zachęcam do korzystania z tego jedynego Dzieła, które wskazuje Drogę, Prawdę i Życie.
Proboszcz z Ars potrafił pociągnąć do Boga milion osób. Z prostego powodu – znał na pamięć Biblię i nie mówił on, ale Słowo Boże wychodziło z jego ust. Dlatego mógł wskazywać drogę do Nieba. Nie zapominajmy, że w jesteśmy również apostołami i nie tylko księża mogą zostać świętymi.

Ale to od nas zależy, czy będziemy współpracować z Łaską, czy ją odrzucimy.

Tak oto wygląda w bardzo wielkim skrócie moja droga do Nieba. Pogmatwana, zarośnięta chaszczami; droga pełna dziur i dołów, z których czasem trudno się wydostać. Czasem w takim dole jest więcej wpadających. Wtedy najłatwiej z ich pomocą jest wyjść na górę po to, aby podać im ratowniczą linę Bożego miłosierdzia.

„A Królowi wieków nieśmiertelnemu, niewidzialnemu, Bogu samemu – cześć i chwała na wieki wieków. Amen” - 1Tm 1,17

Poniedziałek, 8 grudnia


Michał 1987

Chyba każdy chłopak z moich czasów, będąc małym dzieckiem, zawsze bawił się w księdza. Oczywiście ja także to czyniłem zawsze z rok starszym kuzynem. No ale przejdę do sedna sprawy... To pragnienie bycia kapłanem, chyba było, tzn. cały czas jest we mnie od małego dziecka. Pamiętam z jakim pragnieniem oczekiwałem tego by móc zapisać się na ministranta, a w mojej parafii było to możliwe dopiero po przyjęciu I Komunii Świętej. Pamiętam jak wielka radość zapanowała wtedy w moim serduchu, że mogę być tak blisko Pana Jezusa. Jeszcze na początku warto wspomnieć, że pochodzę z parafii zakonnej, ale dlaczego to tak ważne, dowiecie się później:)

Więc tak przeleciała mi szkoła podstawowa i poszedłem do gimnazjum. Tam zaczął się pierwszy kryzys wiary, nie chciałem chodzić do kościoła, nie chciałem chodzić na katechezę, a sakrament bierzmowania przyjąłem, bo musiałem... Dziś wiem jak wtedy źle postąpiłem i strasznie tego żałuje. No ale w liceum nadszedł czas odrodzenia... na nowo się narodziłem i znajomy ojciec oblat zaproponował mi abym wyjechał na rekolekcje powołaniowe do ojców oblatów, oczywiście ciekawy świata pojechałem, pojechałem raz, drugi, trzeci i charyzmat oblatów mnie przyciągnął... z każdym dniem w moje serce wstępowało większe pragnienie zostania oblatem i wstąpienia do nowicjatu.

Ale gdyby wszystko było takie łatwe, było by bardzo fajnie... w drugiej klasie poznałem przecudowną dziewczynę - Agnieszkę, zakochałem się w niej bardzo mocno, podczas gdy z drugiej strony cały czas docierały do mnie myśli o kapłaństwie. Ale nie było źle bo Agnieszka jakoś nie chciała odwzajemnić mojego uczucia... Więc nie miałem żadnego dylematu. Powiedziałem tylko kiedyś Panu Bogu, że daje sobie czas do studniówki, jeżeli wtedy nic nie wyjdzie to idę do zakonnego seminarium. No i wreszcie przyszedł czas studniówki, niby wszystko dobrze, Aga dalej nie odwzajemniała nic, więc na studniówkę szedłem z myślą że za pół roku wstępuje do nowicjatu.

No ale widać że przy Panu Bogu nie warto sobie jakieś rzeczy planować. Po kilku dniach Aga do mnie zadzwoniła i zapytała czy możemy się spotkać, oczywiście powiedziałem że tak i poszliśmy na spacer. Na spacerze powiedziała mi, że była bardzo głupia nie widząc moich starań, i że ona też coś zrozumiała, a studniówka sprawiła, że coś zaczęła do mnie czuć. Stanąłem jak wryty, mając podjętą decyzję o wstąpieniu do seminarium o której wtedy jeszcze nikt nie wiedział. Wtedy po raz pierwszy widziałem jak dziewczyna płakała... płakała bo powiedziałem jej, że idę do seminarium i że niestety nasz związek jest niemożliwy... Miałem wtedy brzydko mówiąc, wolną i czystą drogę do seminarium. Z Agnieszką zostaliśmy przyjaciółmi – tak, wiem że wielu nie wierzy w taką przyjaźń, uwierzcie, że jest to możliwe. Ale wracając... Decyzja podjęta idę do oblatów...

Ale przyszedł pamiętny dzień 23 kwiecień... Wielki Piątek - Adoracja Najświętszego Sakramentu w Bożym Grobie... Prosiłem mocno Pana Boga o utwierdzenie w mojej decyzji... Utwierdził moją decyzję... ni stąd ni zowąd postanowiłem jechać do Opola i tam złożyć papiery do seminarium. Jechałem tam nikogo nie znając, wcześniej nie mając żadnej styczności z księżmi diecezjalnymi!!! Ale dziś jestem przed IV rokiem, za niecałe 4 miesiące zostanę obłóczony i dostanę sutannę... Nie żałuje swojej decyzji i jestem wdzięczny Bogu każdego dnia za to że dał mi Swoje powołanie i każdego dnia obdarza mnie swoją miłością:)


Świadectwo ze strony Apostoł.pl

Wtorek, 9 grudnia


Adam

Zostałem ochrzczony, przyjąłem I Komunię Świętą i przystąpiłem do Sakramentu Bierzmowania. Te sakramenty były kamieniami milowymi w moim życiu. I Komunia Święta, którą przyjąłem 27 maja 1990, to był błysk światła w mojej głowie, błysk dający świadomość.

Rok 1990 to także okres burzy politycznej w Polsce. Doskonale pamiętam puste półki w sklepie oraz potajemną rozmowę z moim tatą. Było to w K. Zapytałem, dlaczego na rynku jest tak dużo Rosjan. Dowiedziałem się wtedy, co to był komunizm i co tak naprawdę oznaczają uśmiechające się twarze radzieckich żołnierzy. Dowiedziałem się o UB, o Katyniu i o innych „wstydliwych” sprawach. Polska była wolna i chyba dlatego Tata zdradził mi te tajemnice. Zastrzegł jednak, że mam nikomu o tym nie mówić, gdyż nie wiadomo jak to będzie z tymi przemianami, „bo i Gomułka tak samo obiecywał, a odwilż była krótkotrwała”. Od tamtej pory polityka stała się dla mnie celem w życiu. W wieku 13-18 lat regularnie słuchałem wielogodzinnych obrad Sejmu. Zainteresowanie polityką sprawiło, że Ojczyzna była u mnie na pierwszym miejscu. Bóg również był ważny – ale jakby na innym podium. Nie pojmowałem wtedy jeszcze, że Bóg, Honor i Ojczyzna to dopiero właściwa hierarchia wartości.

Wraz z rozwijaniem się mojego światopoglądu – racjonalnego, naukowego – moja wiara stygła. W siódmej klasie podstawówki zacząłem zastanawiać się nad istotą Boga; nie było chwili, żebym nie chciał w jakikolwiek sposób zanegować Jego istnienia. Dorabiałem sobie ideologie, żeby jakoś racjonalnie to uczynić. Pomogła mi w tym słynna maksyma „Religia opium dla ludu.” Te słowa dla mojej duszy okazały się trucizną: wciąż je powtarzałem; jedno głupie zdanie stało się podwaliną mojej niewiary.

Moją pasją była biologia – na świadectwie z ósmej klasy miałem szóstkę z tego przedmiotu, podobnie jak z WOS-u, bo tam się można było „wyżywać politycznie”. Mimo uzyskania całkiem niezłych ocen tak się potoczyły moje losy, że ze średnią 4,3 na świadectwie trafiłem do Zasadniczej Szkoły Zawodowej – Ogrodniczej. Pierwszy rok tej szkoły to dla mnie był horror: to była szkółka niedzielna. Prawie niczego się nie uczyłem, a miałem dobre oceny (oprócz matematyki, która zawsze była dla mnie zmorą). W drugiej klasie byłem istnym Robespierrem: nawet własnej mamie tłumaczyłem, jakim głupstwem jest religia. Jakieś trzy lata nie byłem w kościele, nienawidziłem tego budynku i ludzi, którzy do niego chodzili. Pewnie gdybym spotkał wtedy księdza, to bym go po prostu pobił, ale jakoś dziwnym trafem schodzili mi z drogi (religię miałem z katechetą świeckim).

Uznawałem się za niewierzącego – oczywiście nikomu o tym nie mówiąc. Głosiłem wśród kolegów moje ideologie, byleby tylko zdyskredytować księży. Nie znalazł się wówczas nikt, kto by mi nagadał. Cechowała mnie wtedy dziwna bystrość umysłu, inteligencja nie z tej ziemi. Byłem bardzo dobry dla innych – uczynny, serdeczny, ale tylko dlatego, by ich przekonać, że bez Boga można żyć: tak naprawdę, w sercu, uważałem innych za kupę biologicznego mięsa. Brzmi to strasznie, ale niestety tak było: szufladkowałem ludzi.

Na twarzy miałem uśmiech dla każdego – a w myślach jad... I ja, taki agnostyk, miałem szóstkę z religii – jako jedyny z klasy, tak dalece się maskowałem. Program był taki: nie mogę się ujawnić, bo by mnie nie chcieli słuchać. A tak, skoro miałem szóstkę z religii, to asa miałem w rękawie – i o to właśnie chodziło! Kpiłem sobie z tych durnych ludzi, których urabiałem, jak chciałem. Byłem przewodniczącym klasy, umiałem ludźmi manipulować, sterować ot tak, po prostu – nikt mnie tego nie uczył. „Pęd do władzy” miałem zawsze: w podstawówce zgarnąłem wszystkie funkcje samorządowe.

Byłem lubiany – chyba za to, że nie okazywałem nigdy swojej wyższości (unosiłem się w myślach, i to nieustannie, ale dla ludzi, dla kolegów i koleżanek miałem serce jak na dłoni). Ja naprawdę byłem zawsze dobry dla innych i chciałem dla nich dobra – tylko ten Bóg stał mi na przeszkodzie. To była walka. Co ciekawe, ja w Boga nie wierzyłem, ale „podskórnie” wiedziałem, że jest –i chciałem zanegować Jego istnienie, nieustannie prowadziłem z Nim dialog i czyniłem wyrzuty. Prowadziłem walkę z Bogiem – ja, takie małe nic!... Ale tak było. Teraz wiem, że ludzie mówiący, że nie wierzą w Boga, kłamią: oni doskonale wiedzą, że w Boga wierzą – oni nie wierzą Bogu, boją się Mu oddać i zawierzyć. W zasadzie obecnie to zmieniło się niewiele, bo teraz też nie wierzę w Boga – po prostu wiem, że jest, a w dodatku Mu wierzę i ufam. W drugiej klasie ZSO katecheta zaproponował mi wyjazd do Ołtarzewa pod Warszawą na jakieś Dni Młodzieży – dokładnie było to „Spotkanie Młodych Ołtarzew 29-31 maja 1998”. Wiedziałem tylko tyle, że to jakaś katolicka impreza i nigdy bym na „takie coś” nie pojechał, gdyby nie argumenty pojawiające się w mojej głowie: „20 złotych na trzy dni, dojazd za darmo, do szkoły nie trzeba iść, no i klechy dają jedzenie: co mi szkodzi? Tutaj nuda, więc pojadę”. Od razu zastrzegłem się, że jadę tam dla siebie, dla relaksu i po to, żeby zwiedzić Pałac Kultury i Nauki, a nie na jakieś modlitwy. Po drodze kupiłem sobie za 6 zł książkę Geny i ludzie (o biologicznej determinacji zachowań ludzi), która miała być dla mnie programem tych dni.

Pierwszy szok przeżyłem już na początku: piąta rano, a tu klecha budzi mnie na modlitwy. Śmiałem się w duchu, że tak rano i powiedziałem, że nie idę, po chwili przyszło dwóch, trzech, za moment było ich chyba z ośmiu – stali nade mną i coś mi tłumaczyli, a ja leżałem na podłodze w śpiworze. O rety! pierwszy raz w życiu tylu czarnych widziałem! Pomyślałem, że nie będę niegrzeczny i poszedłem. Nie wiem, co to była za modlitwa, ale dla mnie to był horror – ja tak dawno w kościele nie byłem, a tego dnia to z pięć razy... Pomyślałem wtedy, że coś chyba jest nie tak. Uciekłem do ogrodu, usiadłem na ławce i przyglądałem się klerykom, którzy chodzili po dwóch po tym ogrodzie. Myślałem sobie: „Z religii mam szóstkę; wiem wszystko, a oni, głupcy jeszcze się uczą tak jakby samej religii”. Postanowiłem podsłuchać, o czym rozmawiają. I przeżyłem kolejny szok. Rozmowa dotyczyła natury szatana, a o nim na religii nigdy nie słyszałem. Poczułem się bardzo dziwnie, bo nasunęły mi się dziwne analogie: piękny ogród, ja jestem ze szkoły ogrodniczej i mówią o Szatanie tak jakby o mnie mówili. Zamarłem z wrażenia. Na drugi dzień już z własnej woli poszedłem do kościoła i zacząłem aktywnie uczestniczyć w tym, co się tam działo, chociaż nic a nic z tego nie rozumiałem. Tyle Mszy Świętych, a ja nie wiedziałem tak naprawdę, co się na ołtarzu odbywa, bo takich prostych rzeczy na katechezie nie tłumaczyli.
Ujęła mnie śpiewana litania do wszystkich świętych. Pomyślałem wtedy: „Tylu ich jest: może mieli rację, że poszli za Bogiem? Boże, jeśli chcesz, to weź i mnie... Jeśli jesteś, daj znać... Święta Magdaleno módl się za nami...” Podczas tej litanii moje serce jakby dotknęło nieba; wtedy świadomie powiedziałem „amen”.

Trzeciego dnia przyjechał biskup. W tym dniu odbyło się błogosławieństwo. Ksiądz Biskup a potem około 30 księży nałożyło na mnie ręce. To był moment, w którym wszystko się w moim życiu zmieniło. Młodzieży było tam ze sto osób, chłopców i dziewcząt. Poczułem się jak wśród swoich. Z mojej klasy było ze mną tylko dwóch kolegów, w dodatku takich, których wcześniej w ogóle nie poważałem, a to oni właśnie mi tłumaczyli, co działo się ze mną w owe dni.

Od tamtej pory czuję ustawiczną obecność Ducha Świętego, mam do Niego szczególne nabożeństwo. Teraz wiem, że dokonałem dobrego wyboru. Ustawicznie prowadzę serdeczny dialog z Duchem Świętym, prosząc Go o różne sprawy. To On nauczył mnie modlitwy. Odbyło się to przez zadziwiający sen, który miał związek z Sakramentem Pokuty.

W szkole odbywały się rekolekcje. Wtedy po raz pierwszy od I Komunii Świętej odbyłem ważną i nietypową spowiedź świętą. Bardzo rzadko się spowiadałem – zaledwie kilka razy od I Komunii Świętej. Wstydziłem się bardzo swoich grzechów, zastanawiałem się, jak by się tu wyspowiadać, żeby mnie ksiądz nie widział. Były długie kolejki do konfesjonałów, zastanawiałem się czy pójść czy nie. Trwało wystawienie Najświętszego Sakramentu. Podano informację, że jeden ksiądz spowiada przed kościołem. To był kolejny szok dla mnie – jak to, nie w konfesjonale? Jak zwykle dostrzegałem formę a nie treść. Wyszedłem z kościoła, akurat ten ksiądz był wolny. I to aż trudne do wyobrażenia: spacerowałem sobie z księdzem przy drodze i wyznawałem grzechy.

Ukląkłem do rozgrzeszenia, kapłan nałożył mi stułę na głowę i, kiedy czynił znak Krzyża, przejeżdżał autobus z moimi znajomymi. Obciach jak nic!... Ale postanowiłem mężnie wyznawać wiarę, bo ja znam takich jak oni – sam taki byłem... Nie zaprę się teraz, by i Chrystus Pan nie zaparł się mnie. Jako pokutę miałem odmówić dziesiątkę różańca, więc zapytałem siostry zakonnej, co to jest, bo i tego nie wiedziałem. Taka mała pokuta – ale to zachęciło mnie do dalszych spowiedzi, bo jakoś nie kazali się biczować ani krępować sznurami – a różaniec to największa moc na Złego.

Zacząłem modlić się na różańcu po szkole, po pracy strasznie zmęczony, mokry od potu klękałem do modlitwy w ciszy mojego pokoju, bolał mnie kręgosłup. Zlewałem się potem, ale się modliłem – o to, o tamto... a tu nic i nic: pomyślałem sobie, że taka pobożna babcia to raz różańcem machnie i Pan Bóg daje, no a ja muszę trochę więcej – taki grzesznik, który jeszcze nie odpokutował, a już łaski by chciał! Wtedy przyśniło mi się, że nająłem woźnicę z koniem i konnym wozem przywiozłem do kościoła głazy – wielkie, ciężkie, mokre jeszcze, bo wyciągnięte z wody, i sam zacząłem je z dumą nosić i układać pod tabernakulum. Obudziłem się zdziwiony, bo to był pierwszy religijny sen w moim życiu. Nie wiedziałem, co ma znaczyć, więc westchnąłem do mojego Przyjaciela i natychmiast przyszła odpowiedź: „Głupcze, zobacz co Ty mi w darze przynosisz pod tabernakulum! Te kamienie to paciorki Twojego różańca! Są takie ciężkie, bo męczysz się gdy się modlisz, doceniam to. Są też mokre i oślizłe, tak jak Twoja modlitwa: modlisz się tylko o to, co byś chciał dla swojej wygody. A teraz spójrz: tu jest piękny dywan, kwiaty, a Ty mi tu takie śmierdzące głazy znosisz???”

Panie, naucz mnie się modlić! Wtedy nauczyłem się kontemplacji, rozmowy z Bogiem w pracy, w szkole, w tramwaju. Od tamtej pory otrzymuję wszystko, o co Pana poproszę. Prawdą są słowa: „Proście, a będzie Wam dane”, ale ważne jest to, w jaki sposób się to robi. Jak każdą prośbę, tak i modlitwę trzeba „umotywować”. Pan chce, by z Nim o swoich planach rozmawiać, mówić Mu o wszystkim, projektować z Nim każdy najdrobniejszy szczegół i prosić, by był zgodny z Jego wolą. Prosić należy jakby o dwie rzeczy: nie powinno się stawiać Pana Boga pod ścianą, mówiąc „to i to”, „tak a tak”, ale trzeba być gotowym na przeciwieństwo tego, o co się prosi. Prozaiczny przykład: „Proszę Cię Panie o dobrą ocenę, bo ten przedmiot jest ważny dla mojej profesji, sam wiesz przecież, bo to Ty mnie natchnąłeś, czy teraz mnie zostawisz? Tyle zachodu i na nic? Nie, Ty Panie wiesz zawsze, co robisz. Może właśnie mam nie zaliczyć tego przedmiotu? Ale to Ty wybieraj, nie ja”. To wystarczy. Trzeba prosić rano, w południe, wieczorem; pukać modlitwą do nieba – tak bym to określił – pukać nieustannie. Czasami nie zdołam nawet dokładnie powiedzieć, o co mi chodzi, a Pan Bóg już mi to daje – tak po prostu, za darmo. Nie wypomina, nie żałuje, nie podlicza. Pan Bóg ma taki skarbiec, tylko ludzie nie chcą z niego brać – choć On chce nam dawać, wystarczy tylko przyjść i brać. Pan daje łaski, jak chce i kiedy chce, bo jest ich wyłącznym właścicielem. Ale termin i warunki są zawsze do uzgodnienia. Pan daje wtedy, kiedy potrzeba – i ile potrzeba. Zupełnie jak z Krzyżem: daje taki, żeby człowiek mógł go unieść.


Świadectwo ze strony Apostoł.pl

Czwartek, 10 grudnia


sour rosa

Odkąd pamiętam byłam zawsze blisko Boga-bez porywów ale i bez większych upadków (tak mi się wtedy wydawało), rodzina była bardzo religijna i pamiętam że często z rodzicami i rodzeństwem uczestniczyliśmy w rekolekcjach dla rodzin, wyjazdach, pielgrzymkach. Myślę, że to przyczyniło się do późniejszego mojego szukania ratunku w Bogu, gdy ludzie nie potrafili mi pomóc. Potem przyszły wspólnoty (Oaza, DA). Nie miałam wtedy myśli o zakonie, zwykle patrzyłam na znajomych księży i zakonnice jako na przyjaciół rodziny(bo czym się różnili od innych?).Po maturze podjęłam studia w moim rodzinnym mieście, a w trakcie poznałam mojego przyszłego narzeczonego-młodego lekarza. Planowaliśmy ślub, jednak około 1,5 roku przed tym wykryto u niego ostrą białaczkę limfoblastyczną. Najpierw była walka (chemia),potem już tylko noce spędzane w szpitalnej kaplicy na modlitwie. Bardzo dużo mi w tym czasie pomogli przyjaciele-znajomi księża, zakonnice, przyjaciele rodziny i sama rodzina. 2 miesiące przed planowaną datą ślubu (nie przekładaliśmy nic wierząc że się uda) mój narzeczony zmarł. Był to maj-miesiąc Maryjny 2007. Wpadłam w rozpacz i zostawiłam wszystko-na zajęcia na studiach chodziłam bo rodzice mnie "wyprawiali" siłą niemal-bym nie zwariowała. Codzienne wizyty na cmentarzu parę razy dziennie, długie godziny w kościele. Wtedy nie umiałam i nie chciałam z nikim o tym rozmawiać-nie uroniłam ani jednej łzy. Pamiętam że nasz starszy znajomy ksiądz franciszkanin przychodził, siedział ze mną i czekał aż coś powiem, aż zacznę płakać. Byłam jak głaz. W środku czułam bunt wobec Boga, że zniszczył mi życie-tak to wtedy odbierałam. Bluźniłam, siedziałam godzinami w kościele wpatrując się w ołtarz a w myślach było jedno zdanie: "I CIEBIE NAZYWAJĄ MIŁOŚCIĄ?!". Przełom nastąpił w grudniu 2008r. Pamiętam otworzyłam wtedy przewód doktorski (cały ten czas uciekałam w pracę, naukę i godziny na cmentarzu i w kościele, jakbym chciała Boga zranić moim bólem i tym co wtedy że czułam-że to On mi "zrobił"), grudniowe popołudnie. Weszłam do klasztoru na Karmelu i uklękłam przed Najświętszym Sakramentem. Nie wiem ile to trwało ale w pewnej chwili poczułam jakiś spokój i ciepło bijące stamtąd. Jakby to wszystko co było-jakby to było ZAMIAST. Nie wiedziałam co znaczy to uczucie ani dlaczego jest-tkwiłam tam do wieczornej Mszy Świętej, potem po Mszy aż ksiądz spytał czy wychodzę bo chce zamknąć kościół. Tego samego wieczoru gdzieś ulotnił się mój ból, bunt, sprzeciw i rozpacz-dziś wiem że przez cały ten czas nieustannie modlili się za mnie przyjaciele-siostry klaryski, ksiądz franciszkanin, zatroskani rodzice i brat. Po paru miesiącach czynnej adoracji Jezusa poczułam że jest jedna droga, która zaspokoi tą tęsknotę i Miłość, która przytuliła mnie do serca tego grudniowego dnia-postanowiłam wstąpić do zakonu. Dalsze etapy były niejako naturalne-wizyty w klasztorze, rozmowy z matką przełożoną, z rodziną. Rodzice nie mieli nic przeciwko ale czułam w nich troskę i żal-myśleli że to jeszcze na skutek mojego bólu po stracie narzeczonego. Jednak we mnie pojawiło się uczucie, że TU jest spokój, miłość i to zatrzymanie, wyłączność. Poczułam że odnalazłam swoje miejsce-swój Dom...

Wiele osób pytało mnie, a niektórzy szeptali za plecami, że uciekłam do zakonu przed bólem po stracie Jakuba-na pytanie czy tak było nie potrafię dziś zdecydowanie odpowiedzieć, czy gdyby żył-jak potoczyłoby się moje życie. To wie tylko Najwyższy, który rozumie serca i przenika nasze istnienie. Dziękuję Mu co dnia w ciszy serca, że w serce wypalone rozpaczą wlał łaskę nadziei, pokoju i miłości, którą będę mogła dzielić się z ludźmi: może pracując ze studentami na uczelniach, pomagając w szpitalach, hospicjach czy służąc w ciszy klasztoru.



Świadectwo ze strony Apostoł.pl

Piątek, 11 grudnia


Sylwia

Kiedy myślę o moich pierwszych relacjach damsko-męskich, przypomina mi się interwencja i troska Pana Boga o moje życie w czystości. Byłam młodą 17 letnią dziewczyną, której brakowało fundamentu osobistej relacji z Jezusem, mimo że zostałam wychowana w wierze katolickiej i chodziłam w niedziele na Eucharystię. Razem z moim chłopakiem planowałam pierwszy wspólny wakacyjny wyjazd. Moja mama była temu przeciwna, ale natarczywe naleganie w końcu ją przekonało. Byłam szczęśliwa i cieszyłam się na myśl o porankach i wieczorach spędzonych u boku ukochanego.

W dzień, który zaplanowaliśmy na nasz wyjazd, gdy wróciłam z Mszy św. i już mieliśmy udać się na dworzec, moja mama złamała nogę. Godzina odjazdu pociągu zbliżała się, a nasza podróż stała pod znakiem zapytania. Postanowiłam zrezygnować ze wspólnie spędzonych wakacji, choć prawdę mówiąc nie byłam z tego powodu szczęśliwa. Musiało upłynąć trochę czasu zanim zrozumiałam tę sytuację i dostrzegła w tym wydarzeniu rękę Boga, która być może uchroniła mnie w ten sposób przed popełnieniem grzechu nieczystości z człowiekiem, z którym i tak w niedługim czasie się rozstałam.

Rok spędzony z młodymi ludźmi w Katolickiej Szkole Kontemplacji i Ewangelizacji Młodych DZIECI ŚWIATŁOŚCI był dla mnie czasem uczenia się patrzenia na siebie i drugiego człowieka oczami Jezusa, czystym spojrzeniem, które mówi, że kocha.

Wspólnie zamieszkując, spędzaliśmy ze sobą dużo czasu na modlitwie, na wspólnych rekreacjach i rozmowach. Wykonywanie codziennych obowiązków pomagało nam się bliżej poznać.

Słowa, które Jezus wypowiedział na Górze Błogosławieństw: „Błogosławieni czystego serca, albowiem do nich należy królestwo niebieskie” są mi bliskie i bardzo nawiązują do czasu pobytu w szkole – czasu przemiany serca. Starałam się współpracować z łaską Bożą, stając przed Jezusem podczas codziennej Eucharystii i adoracji z każdym moim nieuporządkowaniem i słabością, przyznając się przed samą sobą i przed Nim do moich pragnień, oczekiwań względem mojego życia i wymagań, jakie sobie stawiałam, aby zaspokoić te oczekiwania.Budowanie tak szczerej relacji z Jezusem pomagało mi w nawiązywaniu właściwych kontaktów z drugim człowiekiem. W szkole przeżywaliśmy czas pojednania, kiedy stawaliśmy przed każdym z osobna, aby przeprosić za zachowania, które pomniejszały w nas dobro.

Szczerość, z jaką to się dokonywało owocowała w budowaniu zdrowych relacji i umacniała wiarę w to, że będąc blisko Jezusa, dzięki łasce Bożej, możliwe jest życie w czystości przed małżeństwem.Takie życie ma swoje piękno, rozwijające się najpierw w duszy człowieka, w jego czystych myślach i pragnieniach. Z własnego doświadczenia widzę, że szczere braterskie i przyjacielskie relacje między kobietami i mężczyznami umacniają zaufanie i pomagają, aby to piękno, które jest w nas ukryte mogło zaistnieć i być widocznym w naszym życiu i powołaniu.


Świadectwo ze strony Dzieci Światłości

Sobota, 12 grudnia


Sławek

Mam na imię Sławek i pragnę się z Wami podzielić moim doświadczeniem przeżywania miłości w moim ciele - mowa o czystości. Nie będę ukrywał, że kiedyś byłem w sidłach nieczystości. Do tego dochodziły narkotyki i trudno było się z tego wszystkiego wydostać. Byłem bardzo nieszczęśliwy i trudno mi było nawiązywać nowe kontakty… wszystko sprowadzało się do jednego….

Trwało to dość długo, aż zobaczyłem, że jestem sam, nie mam przyjaciół, że nie mam nikogo i moje życie nie ma sensu bez prawdziwej, czystej miłości. Co było robić, nie wiedziałem. Popchnęło mnie to do chęci popełnienia samobójstwa przez przedawkowanie narkotyków. Życie legło w gruzach, samo dno.Nagle coś się obudziło w moim sercu i „zaryzykowałem” zawołać: „Panie, pomóż mi, bo tylko Ty możesz mi pomóc”. W tym samym czasie poczułem wielkie ciepło, które trzymało mnie za rękę a dreszcz przeszył mnie całego i choć wtedy nie wierzyłem to miałem pewność, wiedziałem, że to jest Jezus i chcę żyć dla Niego.

Od tego czasu moje życie radykalnie się zmieniło i zmienia. Regularna spowiedź, Eucharystia, modlitwa, która podnosi mnie z każdego upadku i wskazuje drogę. Modlitwa wskazała mi również drogę do Katolickiej Szkoły Kontemplacji i Ewangelizacji Młodych DZIECI ŚWIATŁOŚCI w Łodzi, której założycielem jest ks. Grzegorz M. Korczak.

W Szkole jak nigdzie indziej mogłem się dowiedzieć dużo o sobie i poznawać w świetle Miłości swoje słabości. Na czas bycia w Szkole podejmujemy tzw. „celibat miłości” tzn. nie wchodzimy w relacje damsko - męskie, lecz jesteśmy wszyscy dla wszystkich.

Myślę, że Szkoła kładzie duży nacisk na wezwanie Jezusa, który pierwszy nas ukochał, aby mieć wobec Niego miłość jedyną i niepodzielną. To zobowiązanie, które składamy na okres 9-ciu miesięcy na ręce Pasterza Archidiecezji Łódzkiej ma na celu kształtowanie nas na podobieństwo Jezusa - jedynego wzoru, abyśmy od Niego mogli nauczyć się kochać.

Wiadomo, że mieszkając w 10 -11 osób nie jest łatwo. Musiałem nieustannie czuwać nad prawdziwością moich relacji, uczciwie sprawdzając w rachunku sumienia (codziennym) swoje uczucia i sposób zachowania wobec danej osoby. Bardzo ważną dla mnie – jeśli chodzi o czystość- była w Szkole i jest nadal, świadomość mojej własnej uczuciowości i uczuciowości innych. Bardzo ważne czego doświadczam to moja poranna modlitwa, w której oddaję Bogu moją seksualność. To bardzo pomaga. Pomimo pewnej „samotności”, którą przeżywa się przez ten okres, ważna jest prawdziwa miłość braterska w życiu wspólnotowym, by móc się rozwijać na tej drodze.

Teraz dopiero – po zakończeniu Szkoły – widzę jak bardzo ważna jest miłość braterska, która jest pomocą w trudnych momentach i pomaga oczyścić z więzów egoizmu czy zmysłowości, które są przeszkodą w czystości. Mam naprawdę wielką świadomość własnej słabości i brak zaufania do własnych sił. To jest mi pomocą, bo „co jest niemożliwe dla ludzi jest możliwe dla Boga”. Myślę, że ci wszyscy, z którymi żyłem w Szkole Dzieci Światłości, będą pamiętać również, że czystość jak i miłość, które zakłada Szkoła zawiera w sobie opanowanie siebie, wyrzeczenie, bez którego nikt nie może być uczniem Jezusa.

Życzę wszystkim, i sobie, by czysta Miłość, która jest darem od Boga mogła nas prowadzić w cnocie czystości prze silną i hojną miłość do Jezusa, który ukochał nas aż do oddania swojego życia.


Światectwo ze strony Dzieci światłości

Niedziela, 13 grudnia


Ewa i Tomek

(Ewa) Nasza historia ze Wspólnotą Błogosławieństw ma ścisły związek z historią naszej miłości, naszego poznania i naszego małżeństwa.

Jak to się zaczęło?

Studiowałam teologię, ponieważ myślałam o wstąpieniu do Karmelu. Jednak w czasie studiów Bóg pokazał mi, że ma inne plany wobec mnie. Chciałam napisać pracę magisterską na temat adoracji Najświętszego Sakramentu. Gdy szukałam jakiegoś doprecyzowania tego tematu, koleżanka podsunęła mi książkę F. Lenoir "Nowe wspólnoty". To wtedy zafascynowała mnie forma życia wspólnego.

Zostałam poruszona świadectwem brata Efraima. Pomyślałam, że to jest jakby "trzecia droga", pozostanie świeckim i całkowite oddanie się Bogu. Pomyślałam, że po 4-tym roku studiów wezmę urlop dziekański i wyjadę do Francji, żeby poznać te wspólnoty, o których pisał F. Lenoir. W tym właśnie czasie poznałam Tomka. Bardzo poważnie potraktowałam naszą znajomość, więc chciałam niejako sprawdzić, czy jest dla mnie odpowiednim kandydatem na męża. Dałam mu do przeczytania książkę o nowych wspólnotach i czekałam na reakcję. Jemu też najbardziej dotknął go wywiad z bratem Efraimem. Potem zapytałam, co myśli o idei spędzenia roku w takich wspólnotach. Bardzo mu się to spodobało. Zaczęliśmy więc szukać w internecie.

(Tomek) Pisaliśmy do prawie wszystkich Wspólnot, o których wspomina Lenoir. Bardzo szybko odrzuciliśmy, te który mają charakter zgromadzeń dla osób konsekrowanych (Wspólnoty Jerozolimskie) lub żyją w całkowitym zamknięciu (siostry betlejemitki). Z czasem kolejne wspólnoty odsyłały nas do swoich domów lub reprezentacji w Polsce - Chemin Neuf, Arka, Chleb Życia, Ogniska Miłości, Emmanuel. Nawiązaliśmy dość bliski kontakt z wspólnotą Chemin neuf w Polsce, ale równocześnie nie ustawaliśmy w kolejnych próbach nawiązania kontaktu ze Wspólnotą Błogosławieństw. Napisaliśmy kilkanaście listów po francusku obszernie nas przedstawiających i opisujących nasze motywacje - pisaliśmy do różnych domów. Niestety nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi. W końcu napisaliśmy króciutki list do Chateau St. Luc. Było tam tylko tyle: "Jesteśmy narzeczonymi z Polski. Czy jest możliwość spędzenia jakiegoś czasu we Wspólnocie?" Otrzymaliśmy odpowiedź od Bożeny, która wtedy mieszkała w St Luc. Odpowiedź była po polsku i Bożenka prosiła nas byśmy się przedstawili i napisali coś więcej o sobie... To był pierwszy kwartał 2005 roku - jesienią planowaliśmy wziąć ślub, a wyjazd ustaliliśmy na grudzień. Wiedzieliśmy też, że nie poświęcimy na ten pobyt całego roku. Nasze obowiązki pozwoliły na zaplanowanie wstępnie 4 miesięcy.

Dla mnie przygoda ze Wspólnotą Błogosławieństw jest ciągiem dalszym kilku już lat "chodzenia z Bogiem". Kiedy nawróciłem się 5 października 2001 roku nie miałem sprecyzowanej wizji dalszego życia, przez następne kilka lat żyłem w stanie zachwytu obecnością Boga, byłem prawdziwym neofitą mimo że ochrzczony zostałem jako maleńkie dziecko i wychowany w katolickiej rodzinie, której bardzo wiele zawdzięczam. Jednak nawrócenie oznaczało też powrót do sakramentów po około 5 latach przerwy. Przez 3 lata praktycznie przygotowywałem się do życia zakonnego. Byłem przekonany, że mam powołanie dominikańskie. Jednak z czasem odczuwałem, że to ja sam sobie narzuciłem to jarzmo, a nie Jezus. Ponieważ Jego jarzmo jest słodkie, a ja doświadczałem coraz większego niepokoju. To była jedna z ważniejszych decyzji, które w życiu podjąłem, gdy uwolniłem się od uporczywego trwania przy swoim i powiedziałem Bogu: "Ja to porzucam. Jeśli do końca studiów nie zainterweniujesz w sposób oczywisty, wstępuję do zakonu - teraz przestaję o tym myśleć". Niecałe pół roku później poznałem moją obecną żonę (1 VIII 2004). Nasza pierwsza rozmowa dotyczyła Adoracji Eucharystycznej, którą zaczynałem wtedy odkrywać, kolejna - nowych wspólnot opisanych w książce F. Lenoir'a. Moje serce w przedziwny sposób zapaliło się podczas lektury fragmentów, w których Efraim opowiadał o swojej Wspólnocie.

Ostatecznie nasza podróż została zaplanowana: grudzień - styczeń we Wspólnocie Błogosławieństw, a potem kolejne trzy miesiące z Paschą włącznie w Chemin Neuf. Ostatecznie wyszło inaczej a wizyta w tych dwóch Wspólnotach we Francji odmieniła nasze życie.

Pamiętam jedną z rozmów z naszymi ówczesnymi pasterzami Jean-Francois i Anne-Marie Haumonte. Powiedziałem wtedy słowa, które narzucały mi się swoją oczywistością: "Byłem w wielu miejscach w Kościele, ale moje miejsce jest TU". Rzeczywiście od pierwszych chwil pobytu w St. Luc zostaliśmy w przedziwny sposób wchłonięci przez Wspólnotę. Dziś mógłbym powiedzieć, że to był jedynie pierwotny zachwyt, gdyby nie trudności wewnętrzne i osobiste jakich wtedy doświadczaliśmy. Trudności, ale i uzdrowienia - wśród modlitwy, prostej pracy, codziennych rozmów. Nagle okazało się, że już nie jesteśmy pewni czy w ogóle wrócimy do Polski. Pobyt w Chemin Neuf, który po ludzku okazał się całkowitą klęską, umocnił w nas przekonanie, że naprawdę nie jest wszystko jedno jakie miejsce wybieramy i że Bóg ofiarowuje konkretne powołania. Na Paschę wróciliśmy do St. Luc - spędziliśmy tam jeszcze kilka tygodni. Byliśmy też świadkami zaangażowania do Wspólnoty małżeństwa Dominique'a i Marie-Gabriel Creton, szczególnie uderzyło nas to, że w formule zaangażowania znajdowało się zdanie o gotowości porzucenia własnego kraju. Wydawało nam się wtedy, że to jest nie do przyjęcia, że tej jednej rzeczy nie potrafimy poświęcić. Jednak Pan przemienił nasze serca w tak szybkim czasie, że gdy rozmawialiśmy z pasterzami tuż przed planowanym wyjazdem zaproponowaliśmy, że zostaniemy we Wspólnocie - natychmiast, tylko z dwoma walizkami osobistych rzeczy. Jean-Francois powiedział nam wtedy: "Przyjedżajcie za rok, niech Ewcia skończy studia, wtedy wstąpicie". Jako znak tej obietnicy otrzymaliśmy krzyże Przyjaciół Baranka. Traktowaliśmy głos naszych pasterzy jako głos Ducha Świętego, w pełnym posłuszeństwie.

Przez rok żyliśmy na całkowitej duchowej pustyni - doznawaliśmy różnorodnych pokus, walczyliśmy o nasze małżeństwo nie znajdując właściwie żadnego duchowego wsparcia. Gdy wróciliśmy odnowić zaangażowanie nowym pasterzem był już o. Bernard-Marie. Długo rozmawialiśmy i te rozmowy pokazały nam, że nasze miejsce jest w Polsce, że troska o naszą rodzinę wymaga zaangażowania zawodowego, które pozwoli pełniej dojrzeć. Nic jednak nie zmieniło się w kwestii tego co Pan włożył w nasze serca - zrozumieliśmy, że jesteśmy powołani do Wspólnoty i do Polski. Bernard-Marie okazał się dla nas prawdziwym pasterzem, który wspiera nas jak tylko może. Dzięki niemu spotkaliśmy Elę Nehring, które to spotkanie zapoczątkowało w lutym 2008 istnienie fraternii.

Gdy kolejny, trzeci raz, odnawialiśmy nasze zaangażowanie w St Luc, Bernard-Marie podziękował nam za wierność jaką okazujemy Wspólnocie. Dla nas jednak jest oczywiste, że ta wierność jest darem jaki wiąże się z obietnicą, że zamieszkamy kiedyś w domu Wspólnoty i że ten dom będzie w Polsce.




Świadectwo ze strony Wspólnoty Błogosławieństw


Poniedziałek, 14 grudnia


Robert

Kiedy pierwszy raz zakładałem krzyż Przyjaciela Baranka było to ładnych parę lat temu. Sytuacja domu w Niemczech nieopodal polskiej granicy była dość skomplikowana. Fundacja w Neuzelle miała, z powodów zewnętrznych, albo być przeniesiona, albo nawet zamknięta. To był w zasadzie nasz drugi dom. Często tam bywaliśmy, a bracia i siostry odwiedzali nas w Polsce. To nie była tylko przyjaźń od lat, ale przede wszystkim miłość do wspólnego charyzmatu. Nasze ówczesne zaangażowanie było jakby „nazwaniem” rzeczywistości, którą i tak żyliśmy. Było też świadomym wyciągnięciem dłoni w stronę braci i sióstr by przez ten akt zasygnalizować o ich wartości. To było jak słowa: Dobrze, że tu jesteście, bez względu na to jak długo zostaniecie. Jesteście dla nas ważni i my chcemy być ważni dla Was. Dom przestał faktycznie istnieć w niespełna 2 miesiące później. A my zostaliśmy „bezdomni”. Choć intensywność charyzmatu jakiego w dalszym ciągu doświadczaliśmy dawało nieustanną świadomość, że to nie może być tylko ludzkim wymysłem. Bóg był przecież taki realny podczas szabatowej modlitwy, którą kontynuowaliśmy. Krzyże zostały, nie było tylko domu z którego pochodziły. Naturalnie nie było łatwo jakoś samemu opierać się w walce duchowi świata i na wielu płaszczyznach w samotności przychodziło nam przełykać gorycz porażek. Zawsze jednak gdzieś w głębi serca mieszkała w nas świadomość, że jesteśmy duchowo członkami wspólnoty, z którą modlimy się na odległość. Sporadyczne kontakty wizyty przyjaciół, udział w rekolekcjach nie karmiły do syta. Gdy więc nastał czas „fraterni”, przenieśliśmy nasze duchowe plecaki, rozbiliśmy namioty i rozpaliliśmy ognisko. Dobrze i miło się zrobiło. Ogień wspólnoty rozgrzewał, dawał ciepło, a strawa która na nim się przyrządzała, miała nas nasycić. Tak padło pytanie wspólnoty czy chcesz się zaangażować, pierwszą odpowiedzią było to, że przecież cały czas jesteśmy zaangażowani. Dopiero później przyszła refleksja głębsza. To przecież nie chodzi tylko o metalowy poświęcony krzyż. Tu chodzi o duchową łączność i braterstwo. Że ten gest, może w zasadniczy sposób nie zmienia mojego życia, ale jest aktem naszego wejścia w jakąś duchową komunię. Najpierw z naszymi siostrami i braćmi i razem z nimi z Bogiem. To On daje nam wspólnie przeżywać charyzmat, który sam przed nami odkrył. Czy mogłem go nie przyjąć? I stała się dla mnie rzecz zaskakująca. Po złożeniu zobowiązań i modlitwie braci i sióstr w nowy sposób poczułem radość bycia we wspólnocie, radość z charyzmatu, z modlitwy, z relacji z braćmi i siostrami. Wspólną troskę i odpowiedzialność, ale też wspólnie udzielające się błogosławieństwo. Gdy więc czytam dziś nasze świadectwa „po zaangażowaniu” napawa mnie radość i zdumienie, że Bóg jest tak realny i konkretny. Realny w czasie i znakach. W tym prostym symbolu przyjęcia krzyża uczynił z nas swoich przyjaciół. A przyjaciel to ktoś z kim się przebywa, z kim dzieli się troski i radości, prosi o pomoc i pomocy udziela. Dobrze Panie, że zechciałeś bym został Twoim przyjacielem i że jest nas dzisiaj tylu. Że dałeś nam się spotkać, że wspólnie przeżywać możemy Twoje Błogosławieństwo.


Świadectwo ze strony Wspólnoty Błogosławieństw

Wtorek, 15 grudnia


Jagoda

Dobry Bóg wskazał mi drogę, którą powinnam pójść. Przed wstąpieniem do Wspólnoty nie widziałam sensu mojego życia. Szukałam go wszędzie. Podczas pobytu w Medjugorje usłyszałam wewnętrzny głos: „Pójdź za mną“. Od tego momentu szukałam mojego powołania. Dobry Bóg oświecał każdy mój krok. Wspólnotę poznałam w Medjugorje dzięki publikacjom siostry Emmanuelle , a także dzięki sesji Strumieni Wody Żywej w Krakowie animowanej przez Phillipe Madre.

Wybrany obraz W 2004 roku zdecydowałam się zostawić moją pracę (opiekowałam się dziećmi niepełnosprawnymi) i pójść za głosem serca. Bardzo wiele kosztowała mnie ta decyzja. Bez znajomości języka francuskiego wstąpiłam do Wspólnoty Błogosławieństw w Lisieux we Francji. Opatrzność Boża towarzyszyła mi jednak na każdym kroku. Przybyłam do Francji 14 lipca 2004 roku. Niestety nie przewidziałam sytuacji, że mój autobus, podczas święta narodowego w Paryżu, nie dotrze na miejsce, gdzie czekała na mnie Małgosia, siostra ze Wspólnoty. W ostatnim momencie dowiedziałam sie o tym, ale z ufnością w sercu modliłam się o pomoc. Dzięki Opatrzności Bożej poznałam osobę, która pomogła mi odnaleźć właściwy dworzec do Lisieux. Pamiętam doskonale ten upalny dzień, moment, kiedy wchodzę do bazyliki i z pomocą rozmówek próbuję zapytać o drogę do domu Wspólnoty. I ku mojemu zdziwieniu młoda dziewczyna, pracująca w bazylice, odpowiada mi po polsku. Czyż Bóg nie jest wspaniały! „Powierz Panu swoją drogę , a On sam będzie działał“.

Pierwszy rok był dla mnie czasem wielkiego oczyszczenia. Dzięki życiu w osamotnieniu moja relacja z Bogiem się pogłębiła. Tylko z Nim mogłam rozmawiać i odnaleźć wewnętrzny pokój, którego mi brakowało. Dzisiaj jestem wdzięczna Dobremu Bogu za wszystko co mi uczynił.

Jednym z patronów Wspólnoty jest św. Tereska od Dzieciątka Jezus. To razem z nią kroczyłam w pierwszym etapie mojego życia wspólnotowego. Jej duchowość karmelitańska kształtowała moją drogę we Wspólnocie. Cztery lata później otrzymałam od niej wielką łaskę. Uczestniczyłam w przygotowaniach beatyfikacyjnych jej rodziców, Louis et Zélie Martin. I jestem pewna że dzięki wstawiennictwu jej rodziców, moja babcia przeżyła po groźnym wylewie. Nie ma nic niemożliwego dla tego, kto kocha i wierzy.

Moją drugą misją we Wspólnocie była młodzież poszukująca swojego miejsca w życiu. Razem z nimi odkryłam czym naprawdę jest „modlitwa serca“. Pomimo różnicy kultur ( 11 narodowości z całego świata) każdy z nas miał jedno pragnienie – Uwielbienie Boga . W Autrey odkryłam piękno liturgii i sztuki, które pomogło mi odkryć piękno Bożej obecności pośród nas. W 2007 roku podczas Wielkiego Tygodnia, przed Wielkim Czwartkiem otrzymaliśmy wiadomość, że edukacja w szkole dla chłopców zostanie zawieszona z powodów finansowych i nie tylko. To był wielki cios dla młodych. Śpiewając Mękę Pańską każdy z nas mógł poczuć bliską obecność Jezusa cierpiącego. Nasza ofiara wydała jednak wspaniały plon powołań. A młodzi, którzy towarzyszyli nam w tej szkole modlitwy, są dzisiaj zaangażowani w życiu parafialnym.

Duch Święty jest jak wiatr: wieje, kiedy chce i dokąd chce. W życiu nie można przywiązywać się do swojej misji, ale trzeba być gotowym na nowe tchnienie Ducha Świętego. Z łezką w oku pożegnałam moją misję i otworzyłam serce na potrzeby braci niepełnosprawnych. W monotonii życia odkrywam Bożą obecność w życiu mojej siostry i mojego brata. Dobry Bóg pozwolił mi odkryć talenty, które były głęboko zakopane w moim życiu. W Autrey pracowałam w pracowni figur, a obecnie zajmuję się pracownią skór, w której zdobię oprawy na książki liturgiczne.

Mam nadzieję, że kiedyś wrócę do mojej ojczyzny. Nie wiem jaka będzie dalej moja droga, ale ufam, że Pan mnie poprowadzi.

Na koniec, drogi bracie i siostro w Panu, życzę Ci, aby w Twoim życiu nigdy nie zabrakło nadziei i odwagi pójścia za głosem serca. Niech Twoje serce będzie zawsze otwarte na Boże wezwanie. Nie bój się odpowiedzieć na Jego miłość i nie ustawaj w drodze w poszukiwaniu Twojego szczęścia.



Świadectwo ze strony Wspólnoty Błogosławieństw

Środa, 16 grudnia


Kasia i Przemek

Przemek - lat 33, wykształcenie: anglista. Przez kilka lat po studiach pracowałem jako nauczyciel j. angielskiego. Od kilku lat pracuję w firmach zajmujących się usługami logistycznymi. Moja droga duchowa zaczyna się w chwili kiedy poznałem Kasię - jesienią 1992, na pierwszym roku studiów. Wcześniej wielokrotnie doświadczałem miłości Bożej, ale nie odpowiadałem na nią, i co tu dużo mówić, żyłem w grzechu. Od dzieciństwa chodziłem do Kościoła - był to pewien nawyk, ale niewiele do mnie docierało, nie słuchałem i nie słyszałem i generalnie byłem mało świadomym katolikiem.

Moje nawrócenie było (oprócz ewidentnego działania Ducha Świętego), wynikiem długich rozmów z Kasią na różne "nośne" tematy takie jak Kościół, księża, antykoncepcja, aborcja itp. W tamtym czasie miałem poglądy, powiedzmy, "światowe". W wyniku tych rozmów okazało się, że moja argumentacja jest słaba i bezpodstawna, wynikająca z braku wiedzy , z nie przyjmowania prawd wiary i opozycji wobec nauki Kościoła w niektórych "drażliwych kwestiach" kwestiach (co nie przeszkadzało mi oczywiście uważać się za przyzwoitego chrześcijanina, uczęszczającego co niedzielę do Kościoła). Efektem było to, że powiedziałem pewnego wieczoru w 1992roku "Panie Jezu ja nie potrafię Ciebie i "tego wszystkiego" przyjąć - ale oddaję to Tobie. Uczyń to, nie wiem w jaki sposób, bym przyjął Ciebie, bo ja sam nie potrafię się z "tym wszystkim" zgodzić. I stało się - od następnego dnia, w cudowny sposób moje poglądy się odmieniły. Nawet polubiłem księży i zakonnice. Później było już wspólne z Kasią uczestnictwo w rekolekcjach, w życiu Duszpasterstwa Akademickiego, wyjazdy do Taize i pragnienie poszukiwania Prawdy.

Kasia - 35 lat, ukończyłam Wydział Ekonomii US, oraz Kolegium Języka Angielskiego w Szczecinie. Już od początku szkoły średniej uczestniczyłam w młodzieżowym ruchu Światło-Życie. Brałam udział w corocznych rekolekcjach, najpierw młodzieżowych, później studenckich. Podczas studiów uczestniczyłam w spotkaniach duszpasterstwa akademickiego. Tam też zaczął przychodzić ze mną mój przyszły mąż Przemek. I właśnie tam rozpoczęła się nasza wspólna duchowa droga. Niekończące się rozmowy, czasem wręcz burzliwe dyskusje coraz częściej kończyły się wspólną modlitwą. Pan Bóg poprowadził nas cudownie do dnia zaślubin w 1994r. Później w 1995r. był sesja u Dominikanów w Hermanicach u O. Jana Góry, która stała się dla nas bramą do rodzicielstwa. Był to również kolejny etap w kształtowaniu naszego życia modlitwy. Odkryliśmy moc różańca i od tamtej pory staramy się, raz gorzej raz lepiej, by towarzyszył nam codziennie. Wielką łaską jest iż w zasadzie od początku naszego małżeństwa modliliśmy się razem. Cudownym przeżyciem, również na płaszczyźnie duchowej, były narodziny naszej pierwszej córeczki. Prosiliśmy Pana o szczęśliwy domowy poród i otrzymaliśmy tę cudowna łaskę. Po narodzinach dziecka bardzo mocno poczuliśmy potrzebę bycia we wspólnocie, rozwoju duchowego w nowych warunkach małżeństwa i rodzicielstwa (na letnich rekolekcjach w 1998 - dostaliśmy nawet Słowo od Pana- "Ja jestem we wspólnocie..") . Zaczęliśmy aktywniej poszukiwać wspólnoty. Czuliśmy pewną pustkę , gdyż powoli kończyły się nasze związki z duszpasterstwem akademickim. Podobne odczucia towarzyszyły naszym przyjaciołom z którymi w 1998r. utworzyliśmy krąg małżeństw Kościoła Domowego. Zgromadziliśmy sześć par i kapłana. Comiesięczne spotkania do tej pory bardzo nas umacniają, wskazują kierunek. Staramy się wykonywać podjęte zobowiązania - modlitwa indywidualna, małżeńska i rodzinna, dialog małżeński, reguła życia. - Wychodzi różnie. Prawdę mówiąc liczymy trochę na to, że poprzez bliższy kontakt z WMU "podciągniemy się" jeśli chodzi o wypełnianie postanowień.

Cała rodziną modlimy się wieczorem. Późnym wieczorem - modlitwa małżonków, z czytaniem Pisma i dziesiątką różańca. Tylko w ciągu dnia modlimy się indywidualnie i jest to modlitwa w trakcie wykonywania innych czynności. Przyznać musimy, że od długiego czasu, nie znajdujemy chwili ciszy, by w domu , spotkać się z Bogiem na modlitwie. - To zdarza nam się tylko w trakcie adoracji najświętszego Sakramentu, czy też na rekolekcjach albo spotkaniach modlitewnych.



Świadectwo ze strony Wspólnoty Miłości Ukrzyżowanej


Czwartek, 17 grudnia


Agnieszka

Mam 31 lat, pochodzę z pięcioosobowej rodziny, jestem najstarsza, mam siostrę i brata. Ukończyłam filologię polską. Mieszkam sama od wielu lat. Szukam mojej drogi życiowej.

Właściwie to od zawsze Bóg był dla mnie ważny, choć na początku mojej drogi nie do końca uświadamiałam sobie, że jest naprawdę blisko. W czasach liceum chodziłam na pielgrzymki piesze do Częstochowy, którym towarzyszyły głębokie przeżycia duchowe, pomagały mi one pogłębiać wiarę i wiedzę religijną, uczyłam się na nich również bycia z ludźmi. Potem był krótki epizod oazowy i zbliżyłam się wtedy do kościoła dominikanów, który jest dla mnie "domem" do dziś. Przez kilka lat, w czasie studiów, uczestniczyłam w spotkaniach duszpasterstwa akademickiego skupionego wokół duchowości franciszkańskiej, to dzięki niemu też zetknęłam się z Taize, wyjeżdżałam na spotkania zimowe młodych, brałam udział w rekolekcjach w grupie ciszy w samym Taize i to okazał się dla bardzo ważny moment w życiu, bardzo mocno doświadczyłam obecności Boga w ciszy i samotności, skonfrontowałam się ze Słowem Bożym. Tydzień spędzony we Francji zaowocował pragnieniem zbliżenia się do Pana Boga i postanowiłam wziąć udział w seminarium odnowy w Duchu Św. prowadzonym przez ks. Orzechowskiego. To był bardzo ważny i trudny czas, oczyszczenia, walki, spotkania z Pismem Św., z modlitwą spontaniczną. Z wielkim wysiłkiem dobrnęłam do końca, tzn. do modlitwy o "wylanie darów Ducha Św.". W czasie tej modlitwy po raz pierwszy w życiu Bóg do mnie przemówił i mimo wielkiego sceptycyzmu, wiedziałam, że to tylko On może tak dobrze znać moje myśli, uczucia... Potem był czas miotania się, szukania dalszego miejsca, dopiero po roku zdecydowałam się jechać na rekolekcje ze wspólnotą AGAPE, która spotykała się przy mojej parafii. Jeśli chodzi o duchowość tej grupy, to była to mieszanina ruchu Światło Życie z charyzmatycznymi elementami. W życie tej "wspólnoty" byłam zaangażowana cztery lata, po powodzi, w 1997 r. Odeszłam stamtąd przekonana, że Bóg powołuje mnie do czegoś innego. Myślałam, że będzie to zakon. Poznawałam różne zgromadzenia, bliska mi jest np. duchowość karmelitańska, często bywałam na rekolekcjach organizowanych przez karmelitów i karmelitanki. W 1998 r. Byłam trzy tygodnie u sióstr kontemplacyjnych Św. Jana we Francji, w ciszy przyglądałam się i uczestniczyłam w ich życiu, w katechezach i wykładach o. Dominika Philippe'a, doświadczyłam tam ogromnego ubóstwa i samotności, jednocześnie odkryłam adorację w ciszy, mądrość i słodycz Słowa. To był też jeden z ważniejszych momentów w moim życiu duchowym! Potem zdecydowałam się pojechać na sesję organizowaną przez Was w Szczecinie i okazała się bardzo istotna, właściwie była kontynuacją tego, co rozpoczął Bóg we Francji. Przyjęłam po raz pierwszy tak świadomie mój krzyż, historię mojego życia, odkryłam nadzieję i błogosławieństwo płynące z tego krzyża. Później zaprzyjaźniłam się z małą wspólnotą benedyktyńską, jeździłam do nich na rekolekcje. No i wreszcie sesja WMU w Szczecinie w 2001 r., treści bardzo dla mnie ważne, choć trudne, w jedności z tym, czego doświadczałam, co odkrywałam, były taką pieczęcią! Adoracje w "suchości" i w wierności. Przyjechałam do domu spragniona codziennej adoracji, bycia przed Panem, modlitwy serca, ale też i Liturgią Godzin. I właściwie od momentu wprowadzenia tego w życie rozpoczął się najboleśniejszy okres oczyszczenia w moim życiu, sięgania do korzeni, do głębi, wydobywania tego, co najchętniej chciałabym ukryć, przyznania się do słabości. Najczęściej wbrew temu, co czułam i myślałam - byłam codziennie na Mszy, modliłam się, walczyłam o moje bycie z Bogiem. Zaczęły się też problemy emocjonalne, rodzinne, dotknięte zostały rany z przeszłości. Musiałam w końcu przyznać się, że potrzebuję również fachowej pomocy ze strony psychoterapeuty. Było to dla mnie upokarzające. Jednocześnie nie przerywałam ani nie zaniedbywałam mojej relacji z Bogiem. Można powiedzieć, że moje pragnienie bycia z Nim jeszcze wzrosło. Zdecydowałam się rozpocząć nowy rok rekolekcjami ignacjańskimi, do których przymierzałam się wiele lat. Pojechałam tam z determinacją szukania Boga, przylgnięcia do Niego i powierzenia Mu wszystkiego, co się pootwierało. Doświadczyłam głębokiego miłosierdzia i konfrontowałam prawdę Słowa Bożego z tym, co we mnie...

Mój dzień już od wielu lat najczęściej rozpoczynam modlitwą i Eucharystią, w miarę możliwości też adoracją w ciszy. Staram się też choć raz dziennie zatrzymać nad modlitwą Lit. Godz., po rekolekcjach ignacjańskich bliska mi się stała medytacja Słowa z dnia, oprócz tego modlę się Koronką do Miłosierdzia Bożego, modlitwą za kapłanów, czasem na różańcu...


Świadectwo ze strony Wspólnoty Miłości Ukrzyżowanej


Piątek, 18 grudnia


Kasia i Mariusz

Mamy na imię Kasia i Mariusz. Jesteśmy małżeństwem od półtorej roku, pod koniec marca mamy nadzieję przyjąć nowego członka naszej rodziny. W tym roku również kończymy nasze studia, Oboje pracujemy. Od 6 lat jesteśmy związani z grupą modlitewną Odnowy w Duchu Świętym w Polkowicach.

Mariusz: Wiarę swoją na nowo przeżywam od 6 lat, kiedy po poszukiwaniach rozmaitych duchowości, które pod wspólnym mianownikiem można by podkreślić duchowością New Age, spotkałem na swojej drodze ludzi związanych już wtedy z Odnową w Duchu Świętym, którzy pomogli mi na nowo poczuć się dzieckiem Bożym.

Kasia: Od zawsze byłam związana z Kościołem. Poznałam męża jako wierzącego niepraktykującego. Filozofia życia, którą dzielił się ze mną była bardzo interesująca. Kiedy po tym jak wróciliśmy z pielgrzymki dla maturzystów z Jasnej Góry, nieoczekiwanie zaczął poddawać w wątpliwość to o czym mnie wcześniej tak upewniał, oraz cały szereg zdarzeń związanych z Odnową w Duchu Świętym, choć początkowo obudziło we mnie bunt to w miarę upływu lat wszystko zaczynało się harmonizować i nabierać sensu.

Podejmując decyzję o wspólnym życiu chcieliśmy i chcemy, aby było ono na chwałę Bożą. Z WMU zetknęliśmy się poprzez pieśni, katechezy "Paschalny Deszcz", sesję 2001r. Bardzo nam odpowiada duchowość, którą żyjecie. Jest prosta, przeniknięta Ewangelią, życiowa. Jeśli chodzi o nasze zaangażowanie w Kościele, jesteśmy dzisiaj odpowiedzialnymi we wspólnocie, posługujemy w diakoni muzycznej. Włączamy się w pracę poradni rodzinnej.

Nasz dzień rozpoczynamy modlitwą osobistą, która opiera się na rozważaniu słowa z Ewangelii na dany dzień, potem praca. W zależności od sytuacji odmawiamy Anioł Pański o 12.00. O piętnastej modlimy się Koronką do Bożego Miłosierdzia, ale nie zawsze. Mariusz: codzienna Eucharystia - według możliwości. Wieczorem wspólny różaniec, modlitwa osobista. Post lub dobrowolne podejmowane wyrzeczeń w środy i piątki.



Świadectwo ze strony Wspólnoty Miłości Ukrzyżowanej


Sobota, 19 grudnia


Ilona

"Gdy przestał mówić, rzekł do Szymona : Wypłyń na głębię i zarzućcie sieci na połów. A Szymon odpowiedział: Mistrzu, całą noc pracowaliśmy i niceśmy nie ułowili. Lecz na Twoje słowo zarzucę sieci. Skoro to uczynili, zagarnęli tak wielkie mnóstwo ryb, że sieci ich zaczynały się rwać."
Łk 5,4-6


Dwa lata temu byłam jak Szymon po nieudanym połowie - zniechęcona, rozczarowana, z pustką w sercu. Wiele lat zaangażowania w Ruchu Światło-Życie i nagle stanęłam przed faktem - pracowaliśmy przez te wszystkie lata i niceśmy nie ułowili. Cały ten nasz trud nie przyniósł owocu. Moja wspólnota przestała istnieć. A przecież byłam pewna (weryfikowałam w końcu to przekonanie przez tyle lat), że charyzmat światło-życie jest moim charyzmatem, że to jest moje miejsce w Kościele na całe życie. Nie wyobrażałam sobie jak żyć dalej tym charyzmatem bez wspólnoty. Stałam więc bezradnie na brzegu i wtedy usłyszałam, tak jak Szymon: Wypłyń na głębię i zarzuć sieci na połów.

Zupełnie bez przekonania pojechałam na swoje pierwsze od bardzo dawna rekolekcje, na których miałam być po prostu uczestnikiem, rekolekcje prowadzone przez Wspólnotę Emmanuel, do której (uczciwie muszę przyznać) byłam uprzedzona. I w zasadzie raczej oczekiwałam, że ten wyjazd będzie mnie kosztował wiele wysiłku nie przynosząc nic w zamian. A już na pewno nie liczyłam na obfitość, jaką otrzymałam.

Spotkałam we Wspólnocie ludzi, którzy stawiają sobie konkretne wymagania, są wierni charyzmatowi bo nie zgodzili się ze stwierdzeniem, że wymagania w Ruchu dotyczą młodzieży, co najwyżej studiującej - bo potem praca zawodowa, obowiązki człowieka dorosłego, rodzina mogą przesłonić wszystko inne. I to mnie w nich zafascynowało i równocześnie zawstydziło, bo moje dotychczasowe trwanie wychodziło bardzo blado na ich tle. Ich świadectwo obudziło we mnie na nowo nadzieję, że jest jeszcze coś przede mną, że jest jakaś głębia, na którą warto wypłynąć. Uwierzyłam, że jest wiele miejsc, gdzie można łowić ludzi dla Pana i że te połowy mogą być obfite, gdy łowi się tam, gdzie Pan wskaże.

Przez kolejny rok wrastałam coraz mocniej we Wspólnotę Emmanuel ale wciąż mówiłam: Oni. Gdy po raz pierwszy powiedziałam: moja wspólnota - moje własne słowa bardzo mnie zaskoczyły. Miejsce tak kiedyś mi obce stało się moim. Ale tak właśnie jest. To jest Moja Wspólnota, gdzie mam swoje miejsce, gdzie czuję, że jestem potrzebna i której sama bardzo potrzebuję. Miejsce, do przyjęcia którego przygotowywało mnie moje poprzednie miejsce wzrostu - młodzieżowa wspólnota, która wprawdzie nie dała Kościołowi "Ryb" ale całym sercem starała się uformować "Rybaków".

Tyle co przyzwyczaiłam się do myślenia o Wspólnocie Emmanuel - Moja Wspólnota, gdy usłyszałam: Wypłyń jeszcze głębiej. Poszukaj swojego miejsca w sercu tej Wspólnoty.

Chciałam, bardzo chciałam być tam głębiej, gdzie już na poważnie ślubuje się Panu wierność Zobowiązaniom - ale stchórzyłam. Przegrałam jedną potyczkę o wierność i wycofałam się w ogóle z walki. Ale Pan znów się o mnie upomniał. Wobec Jego wierności raz wypowiedzianemu zaproszeniu nie chcę już dłużej uciekać. Proszę przyjmij Panie moje zobowiązanie do bycia wierną Tobie i Mojej Wspólnocie. Amen.



Świadectwo ze strony Stowarzyszenia Katolickiej Wspólnoty Emmanuel


Niedziela, 20 grudnia


Renata

Każdy wracający do kościoła, czy też ten który zostaje "przynaglony" do pogłębienia swojej wiary i bliskości z Bogiem staje przed problemem spowiedzi - takiej dobrej spowiedzi, szczerej. Każdy czuje że inaczej nie można, że należy zrobić w sobie remanent. To stanęło też przede mną -kilka lat nieobecności w kościele zrobiło swoje - spowiedź tzw. generalna, od dzieciństwa do czasu obecnego. Może jeszcze nie dokładnie zdawałam sobie sprawę z wagi spowiedzi - wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy z tej wyjątkowej łaski Bożej. Wchodząc na rożnego rodzaju fora często można spotkać się z tematem kościół i spowiedź - tam piszą ludzie o swoich wątpliwościach, o zatajaniu grzechów (bo księdzu nic do ich prywatności - bo księża też grzeszą, czasem bardziej, czasem hipokryzja tego co mówią z ambony a tego co pokazują "prywatnie" aż razi) - to takie rozgrzeszanie swojego własnego sumienia, zwalania swoich grzechów, i ucieczka przed sobą, wzorując się na innych, czasem wzór wymyślony, gdzieś tam usłyszany i przyjęty, dla własnego spokoju.

Wydawało mi się ,ze jestem do tej spowiedzi przygotowana, tych kilka rozmów w 4 oczy, sms-y - wiec ksiądz mnie zna, zdążył poznać, wiec i ze spowiedzią nie powinno być problemu - a jednak była. To było długie klęczenie. Godzina?, półtorej, dwie? (dokładnie nie pamiętam) - typowe zaniki pamięci, trudności z wysłowieniem, nazwaniem konkretu- i ten moment gdy dotarło komu ja to wyznaje, komu to mówię, moje prywatne oczekiwania co do człowieka, szukałam też przyjaźni, chciałam żeby nim był, a teraz mam mu powiedzieć to co najbardziej wstydziło? - nie powiedziałam.

A następnego dnia była niedziela, to miała być moja pierwsza komunia od tak długiego czasu, pierwsza przyjęta w pełni, bez świętokradztwa - i wiedziałam, że jej nie przyjmę, że to już by było całkowite przegięcie z mojej strony i być może powtórne odejście? (choć jeszcze do powrotu w pełni było daleko).

Kilka lat później, buszując w proboszczowej bibliotece, natrafiłam na "dzienniczek" siostry Faustyny, i motyw jej spowiedzi, gdy dobrze przygotowana klęknęła przed konfesjonałem, i z całej listy grzechów i zaniedbań potrafiła przypomnieć sobie zaledwie kilka. Potem odpowiedź
Jezusa, że powiedziała tylko to co było konieczne i tylko to co było ważne.... i wróciłam pamięcią ,do tego zatajonego przed laty grzechu. Bo ten jeden niewypowiedziany grzech stał się furtka do innych, zapomnianych, zagrzebanych gdzieś głęboko we mnie. To wszystko wracało do mnie jak uderzenia, tego było dużo za dużo - napisałam sms-a, przeprosiłam, przyznałam się do zatajenia, i poprosiłam o kolejną spowiedź, przed mszą. Tak, żebym na tej niedzielnej mogła przyjąć komunię - nie dostałam odpowiedzi.

Przyszedł do konfesjonału po rozpoczęciu Mszy, gdy ostatnia osoba z kolejki odchodziła, wstałam z ławki, przyklęknąwszy po środku kościoła, przeszłam na druga stronę i już prawie klęknąwszy, zorientowałam się że on wyszedł. Może przesadzam, ale czułam na sobie
wzrok wszystkich ludzi którzy byli na mszy, wróciłam do ławki, całą mszę spędziłam z pochylona głową, w upokorzeniu przełykając łzy i pilnując się żeby nie dać się dławiącemu szlochowi, żeby nie rozwyć się tam przy ludziach.

Do tej spowiedzi podeszłam następnego dnia na codziennej mszy, siadłam przy konfesjonale i czekałam, i nie miało znaczenia który z księży będzie spowiadał. Ale przyszedł on i chyba go zaskoczyłam że tam jestem. Mógł się odwrócić, mógł mnie minąć, do spowiedzi byłam tylko ja - ale tym razem mi ją umożliwił /a po niej wyrzucił na mnie cała swoją złość, o poczuciu wściekłości gdy odczytał sms-a, że ta nieudana niedzielna była karą dla mnie, cały się "gotował" niemal krzyczał/, a mi już było obojętne czy ktoś to słyszy oprócz mnie czy nie-ja czułam ulgę - czekałam na pokutę i doczekałam się zdania: "co do pokuty, to sama sobie wybierz co chcesz, nie warto się nad tobą wysilać, nie wiem czego szukasz, ale na pewno nie Boga". Zabolało i bolało kilka kolejnych lat - to była pierwsza i ostatnia spowiedź u niego. Gdy potrzebowałam kolejnej pojechałam i zadzwoniłam na plebanię w pobliskiej parafii, ksiądz był zdziwiony, ale nie odmówił.

Dlaczego o tym piszę? Ponieważ kilka lat później, gdy jechałam do Polski na kolejną pieszą pielgrzymkę, dotarło do mnie, że to nie był przypadek, ale kolejna łaska, kolejna wspaniała lekcja Pana Boga - bo każda następna spowiedź była omodlona, z porządnym (na ile potrafiłam) rachunkiem sumienia, nigdy z ulicy. Była modlitwa i o to, żebym nic nie zataiła, i o to, żeby spowiednik był prowadzony przez Ducha Świętego, żeby w jego słowach jak najmniej było jego samego, a było tylko to co istotne i tylko to co ON chce przez niego powiedzieć. Bo tamta spowiedź, wydaje mi się ze swoim grzechem być może dotknęłam czegoś osobistego. Być może dotknęłam czegoś ,co w nim samym jeszcze nie było w pełni uporządkowane. Zdałam sobie sprawę, że ten człowiek po drugiej stronie, jest tak samo slaby jak ja, że powołanie nie zabiera mu jego człowieczeństwa, uczuć, odczuć, zniewoleń, i że nie każdy jest na tyle mocny, aby zawsze i wszędzie stanąć ponad sobą, ponad uprzedzeniami, i traktować każdego w każdej sytuacji z miłością bliźniego. Żaden człowiek nie jest wstanie aż tak nad sobą panować i aż tak ukryć siebie w Nim, żeby tylko ON przez niego działał. Przez te lata tamten ksiądz był codziennie polecany Bogu w mojej codziennej modlitwie, w codziennej koronce. I taki zbieg okoliczności na pielgrzymce, gdy przyszło do losowania księdza do duchowej adopcji: najpierw wylosowałam tego pierwszego i odłożyłam karteczkę, bo skoro już się za niego modle, to mogę jednak dolosować sobie drugiego, a drugim, był właśnie ten drugi ksiądz, do którego zapukałam z prośbą o spowiedź. To tylko potwierdziło we mnie, że postępuje właściwie. Wiele osób boi się stałych spowiedników i księży z którymi mają bliższy kontakt. Ja, po zmianie miejsca zamieszkania zostałam bez wyboru (tzn. wybór miałam - mogłam się nie spowiadać). Pan Bóg postawił mi tutaj jednego i konkretnego człowieka -bez możliwości zmiany i wyboru. Jedyny polski ksiądz jaki jest w mojej okolicy, w katolickim kościele angielskim, zaledwie kilkanaście metrów od mojego domu jest moim przewodnikiem, i po Anglii, i po przepisach, i po szkołach, i po obyczajach tutejszych, bardzo często jest moim tłumaczem np. u lekarza (gdy mój mąż nie może ze mną pojechać), jest przyjacielem i dobrym duchem mojego domu. Teraz tak myślę, że gdyby nie tamta spowiedź, gdyby nie tamto zachowanie księdza, to byłoby mi tutaj bardzo trudno połączyć (czy raczej oddzielić) to wszystko. Możliwe, że też miałabym opory przed spowiedzią przed kimś, kto mnie zna na co dzień, z rożnych sytuacji, rozmów, spotkań.

A stały spowiednik to jest prawdziwa dobroć i łaska Pana Boga ,to takie pośrednie kierownictwo duchowe. grzechy które się powtarzają i które muszą się powtarzać i istnieć, bo człowiek jest tylko człowiekiem. Pan Bóg doskonale zna naszą słabość, powtarzające się grzechy i wypowiadanie je ciągle do jednego człowieka - to zmusza do obrony, zmusza do pracy nad sobą, do pogłębiana modlitwy, do popatrzenia na siebie w prawdzie, do odkrycia kim się naprawdę jest - zanim tu trafiłam, zanim poznałam tego kapłana - szukałam ludzi przez Internet. Moje pytania odnosiły się i do wiary, i do człowieka, i do Boga. Wiec i ludzie szukani byli tymi od NIEGO. Trwałam już długi czas w modlitwie o stałego spowiednika czy kierownika - i ciągle brak Bożej odpowiedzi. Stale ktoś, kto rezygnował z kontaktu, opacznie zrozumiał, obrażał się. Hm…, poznałam chyba każdy możliwy charakter księdza (i najlepszego zdania o nich nie miałam). Bardzo długi czas wymieniałam korespondencje z ojcem Salijem. Inny długotrwały korespondent okazał się założycielem bardzo mi przydatnej strony kierownictwa duchowego, był mailowy kontakt z jednym z czatowych księży, a mi brakowało kogoś takiego z krwi i kości, blisko mnie, kogoś "normalnego", szczerego, nie ukrywającego się za sutanną. Zawsze byłam wyczulona na fałsz i zawsze mnie to u ludzi bardzo razi - nawet jeśli głupie, chamskie, niskie, ale szczere i prawdziwe, umiałam to przyjąć. I jestem wdzięczna Bogu, że kogoś takiego mi "dał". Pan bóg prowadzi mnie poprzez zdarzenia, poprzez sytuacje których sama z własnej woli nie przyjęła bym. ON mi je po prostu daje i liczy na moje zrozumienie(?). Byłoby mi trudno, gdybym w najbardziej trudnych momentach nie miała nikogo komu mogłabym powiedzieć, zapytać, czy wyrazić tylko żal, czy nawet poużalać się nad sobą. I tu Mnie Bóg nigdy nie zawiódł, zawsze jest człowiek. Nie od pogłaskania. Czasem potrzebuję mobilizacji, mocniejszych słów, twardych ,konkretnych, a czasem tylko czyjejś obecności. Bo doskonale wiem że teraz w tym ,on nic nie może i że wszystko tylko w Jego dłoniach, i zwalanie moich problemów na człowieka (nawet na księdza) byłoby tylko próba obciążenia kogoś. Taka wymuszona współodpowiedzialność, ale ta milcząca obecność też jest bardzo ważna.
Pan Bóg mnie kocha, nie rozpieszcza, ale daje mi wszystko o co Go proszę. Co najważniejsze - pomaga mi to zrozumieć i przyjąć, jeśli nie do końca sercem, to rozumem - i wtedy nie ważne, że boli, skoro wiem że ON tak dla mnie chce, bo wiem że to jest dobre i konieczne.



Poniedziałek, 21 grudnia


A. i S.

Nie sposób nie przytoczyć dobra, które otrzymaliśmy w Ruchu Rodzin Nazaretańskich (RRN) w ciągu ponad 20 lat. Byliśmy młodym małżeństwem z dwójką małych dzieci, borykającymi się z wieloma problemami z jakimi musiała uporać się polska rodzina w drugiej połowie lat osiemdziesiątych bez własnego mieszkania i wielu koniecznych do zwykłej egzystencji rzeczy. RRN stał się dla nas miejscem gdzie otrzymaliśmy nadzieję i światło, zwykłą ludzką życzliwość, bezinteresowną miłość i braterskie wsparcie. Nie można zapomnieć pomocy jaką otrzymały nasze dzieci i my, aby pokonać wiele egzystencjalnych trudności. Kiedy urodziło się nasze trzecie dziecko nie mając nic otrzymaliśmy śpioszki, pieluchy, odżywki i inne potrzebne rzeczy, wszystko z serca i w ilości, że można było wyposażyć inne przychodzące na świat maluchy. Jedni drugim służyli pomocą przy odnawianiu mieszkań, przeprowadzkach , pożyczali samochody, czy użyczali dachu nad głową gdy ktoś tego potrzebował. Naprawdę wspólnotę cechowała otwartość na potrzeby bliźnich. W drugim człowieku staraliśmy się widzieć Chrystusa o obliczu żony, męża czy napotkanego człowieka. We wspólnocie dzieliliśmy się tym, czym kto mógł. Wspólne wakacyjne rodzinne wyjazdy czy pielgrzymki stwarzały wiele okazji do przeżycia wspólnoty i doświadczenia wzajemnej życzliwości. Na wyjazdach w ramach domu czy autokaru przygotowywaliśmy wspólne posiłki. Na wspólny stół każdy dokładał to, co miał, a przecież status rodzin był różny.Taka była potrzeba serca, gdyż czuliśmy się kochani. Szary, smutny czas tamtych lat, został prześwietlony promykami nadziei i Bożej miłości, której uczyliśmy się szukać w codziennym życiu, w zwykłych zdarzeniach. W RRN budziło się pragnienie życia dla Boga, dowiedzieliśmy się że Stwórca prowadzi z nami nieustanny dialog, że jest wciąż obecny przy każdym z nas. Maryja została nam wskazana jako Niewiasta spod Krzyża, która pragnie zaprowadzić nas do swego Syna, i do zażyłości z Nim. Ten testament Zbawiciela odczytywany wiele razy umacniał wiarę, że nie jesteśmy na tej niełatwej drodze sami, że jest Ktoś kto nas kocha i ukazuje przez nazaretańskie zwykłe życie drogę do Świętości dostępną dla każdej rodziny i każdego człowieka. Grupy, które zawiązały się w parafiach dzieliły się doświadczeniem przeżywania obecności Maryi w codziennych wydarzeniach, próbowały żyć duchowością wydarzeń. Duchowo zapraszały na wzór Ludwika Marii Grignion de Montfort, Maryję do udziału w swoim życiu już teraz. Myślę, że bardzo ważnym było to, iż w RRN zatroszczono się o nasz rozwój duchowy. Zachęcano do podjęcia nauki na Studium Życia Wewnętrznego, wskazywano lekturę dzieł św. Tereski, by kroczyć jej małą drogą, konferencji św. Maksymiliana Kolbego, by uczyć się zawierzać Niepokalanej i wzniecać apostolski zapał, Tomasza a Kempis O naśladowaniu Chrystusa i wiele innych. Dużo mówiło się o osobistym świadectwie jako drodze do ewangelizacji. Czujemy ogromną wdzięczność do osób dzięki którym dane nam było tego doświadczyć.



Świadectwo ze strony Ruchu Rodzin Nazaretańskich


Wtorek, 22 grudnia


Piotr

W porównaniu do innych oazowiczów, jestem świeżo nawrócony, ale już nie tak bardzo, by wciąż pałać „pierwszą gorliwością”. Sześć lat bycia w Ruchu dały mi wiedzę o założeniach i formacji. Nigdy nie było łatwo, chociaż kiedy przebywałem wśród ludzi idących tą samą drogą, bliskich znajomych, przyjaciół, niektórych jak rodzina, było łatwiej.

Tuż przed pierwszym stopniem Chrystus, spotkany w Kościele i jego ludziach, dotknął mnie w przedziwny sposób i pokazał, że właściwie zawsze go szukałem. Czekałem, jak wielu, aż przyjdzie, podczas gdy to ja miałem zrobić pierwszy krok, a potem kolejne i kolejne, jak w nauce chodzenia. Na pierwszym stopniu byłem mając 22 lata. Z racji wieku byłem w pełni świadomy podjętej decyzji – nie było to czcze uniesienie, ale przemyślany krok, wykonany w celu podążenia za Chrystusem. Przyjęcie Go jako Pana i Zbawiciela jasno wiązało się dla mnie ze zmianą całego sposobu życia. Z czasem w Ruchu nauczono mnie, że chrześcijaństwo to także, a może właśnie przede wszystkim, służba drugiemu człowiekowi. Ruch to Diakonia. Jaki jest cel wspólnego wyznawania wiary, spotkań, modlitw, formacji, jeśli nie patrzymy na to w kontekście służby innym? Nie tylko we własnej grupie, wspólnocie, parafii, ale także całemu Ruchowi, Kościołowi, każdemu człowiekowi, szczególnie temu, który w swojej biedzie duchowej zagubił się i stracił wiarę, tak jak ja kiedyś.

Najpierw postanowiłem formować się w Diakonii Liturgicznej. Na początku była praktyka służby przy ołtarzu, błogosławieństwo do posługi Lektora i Ceremoniarza z rąk biskupa po odbytym kursie przy archikatedrze, wreszcie spotkania Diecezjalnej Diakonii Liturgicznej. Na początku byłem szarą myszką, siedzącą przy krańcu stołu, jednak w miarę upływu czasu poczułem się jej członkiem: dostawałem zadania do wykonania i pakiet zaufania. Myli się ten, kto twierdzi, że do Diakonii można przyjść dopiero wtedy, kiedy już jest się ekspertem w danej dziedzinie. Także nic gorszego w postawie odwrotnej, kiedy pozjadało się wszystkie rozumy i nie ma się pokory w przyjmowaniu słowa i doświadczenia innych. W Diakonii Liturgicznej spotkałem ludzi, którzy mimo swojego wieku, potrafili okazać postawę służby przy ołtarzu i względem drugiego człowieka, natomiast św. p. ksiądz Marek Adaszek, największy sercem Liturgista, jakiego kiedykolwiek poznałem, zapalony człowiek Chrystusowy aż do samego końca, pokazał mi, że służba przy Ołtarzu Boga jest jedną z najpiękniejszych i najważniejszych form, jakimi można głosić Chrystusa drugiemu człowiekowi, a stanie przy ołtarzu jest wyróżnieniem, które zobowiązuje.

Drugą dziedziną, którą zapragnąłem pielęgnować, to moja przynależność do Krucjaty Wyzwolenia Człowieka. W dzieciństwie Bóg doświadczył mnie i moich bliskich problemem alkoholu, jednak jeszcze w mojej młodości, choć tego od razu nie zauważyłem, także ocalił mnie od niego. Moje wyrzeczenie było początkiem mojej drogi ku własnemu wyzwoleniu i obronie własnej godności, bez tego nie można myśleć o drugim człowieku. Po pewnym czasie zrozumiałem, że to za mało. Chrystus nie chce, żebyśmy zajęli się tylko sobą, pchnął mnie więc ku Diakonii Wyzwolenia. Trzeba było czasu i wytrwałości w podjętej decyzji, aby w końcu powstał zarodek nowego dzieła. Zrozumiałem przez ten czas, że Krucjata to nie jest moje „niepicie”, ale coś więcej: miłość do człowieka, który się nie szanuje i którego nie szanują inni.

Po pięciu latach, trochę ukształtowany, przeżywszy upadki i uniesienia w wierze, doświadczenia spotkań z Chrystusem i wątpliwości, a także wiele lekcji pokory, stanąłem w obliczu całkowitej zmiany swojego środowiska. Zmiany w sferze prywatnej, nie tylko uczuciowej, zmiany w sytuacji zawodowej. Z przyczyn, na opis których miejsca tu nie ma, podjąłem decyzję o wyjeździe z rodzinnego miasta, pięknego i pełnego wspomnień, z którym byłem związany każdym aspektem mojego życia. Ku zmianom, które miały być zadbaniem o siebie i swoje dalsze życie, podążałem w niepewności i z obawą, czy się tam odnajdę. Decyzja i realizacja wyjazdu zajęła niecały miesiąc. Zostawiłem na miejscu nie tylko rodzinę i wszystkich przyjaciół, bliskich ludzi, ale wszystkie Diakonie, wspólnotę, ludzi, którzy przez cały ten czas byli moimi animatorami i mieli na mnie tak ogromny wpływ.

Postawiłem sobie pytanie „Co dalej, co z Ruchem?” Odpowiedź była dla mnie zaskakująco prosta i oczywista: „A co ma się zmienić?” Lata przyswajania treści o służbie i o tym, że miłość to akt woli, to nasze decyzje, świadome, rozumowe, że to my sami wybieramy, jak postępować i czym się kierować, zadecydowały o dalszych działaniach. Droga Ruchu była moją od samego początku Nowego Życia, Nowego Człowieka we mnie, więc czemu coś miałoby się teraz zmienić? Pozostał tylko problem jak, kiedy, gdzie.

W wakacje miałem czas na adaptację w nowym mieście, aklimatyzację w pracy i krótki urlop. Dzień przed jego rozpoczęciem otrzymałem telefon od Grażyny Miąsik: „Piotr, przyjedź do Krościenka” – szybka decyzja i chęć służby. Tam poznałem moderatora Diecezji Warszawskiej – to nie mógł być przypadek - byłem gotowy służyć i otrzymałem znak. Potem wystarczyło dowiedzieć się, kiedy jest dzień wspólnoty, na nim, kto jest odpowiedzialny za Diakonię Liturgiczną, dowiedzieć się o szczegółach formacji w Szkole Lidera (kontynuacji warszawskiej Szkoły Animatora) i zacząć chodzić na spotkania. Nikt nie oczekiwał, że będę góry przenosił, nikt nie stawiał barier, przeszkód – ważne było, że chciałem.

Po roku pracy w warszawskiej wspólnocie należę do Diakonii Wyzwolenia, Diakonii Szkoły Lidera i zostałem męskim odpowiedzialnym Diakonii Liturgicznej – potężna dawka zaufania do mnie, ale wiem, że nie bez powodu. Zawsze chciałem być w tej Diakonii, służyć Jemu, a dzięki temu wszystko, co udało mi się osiągnąć, to Jego łaska. Żadna moja zasługa w tym, że otrzymałem szansę na zrobienie czegoś dobrego, ale nie byłoby jej, gdybym nie szukał takiej możliwości. Wielu ma ten dylemat i w starciu ze zmianą otoczenia odstawiają na bok Ruch, wspólnotę, a nawet służbę drugiemu człowiekowi. Czy rzeczywiście ciężko pogodzić przeprowadzkę i adaptację do bycia członkiem nowej wspólnoty? Nie znasz ludzi – poznasz. Nie wiesz, od czego zacząć, gdzie szukać – skontaktuj się z moderatorem, zajrzyj na stronę w Internecie. Nie wiesz, czy dasz radę – pomódl się, a na pewno dasz, bo On, Chrystus Pan i Zbawiciel, nie zostawia swoich owieczek.

Obecnie jestem zaręczony i w lutym przyszłego roku szykują się kolejne zmiany. Oczywiście, przynależność do Diakonii nie będzie przeze mnie kwestionowana, jednak z pewnością oazę młodzieżową zastąpi Domowy Kościół. Nie mamy wątpliwości, że to jest nasza droga, a z dniem zawarcia świętego sakramentu małżeństwa będziemy razem z Magdą szukali swojego miejsca, wspólnie podążając za Chrystusem, mimo wielu życiowych trudności, jakie już widzimy.

Świadectwo ze strony Ruchu Światło-Życie


Środa, 23 grudnia


Jola i Krzysztof

Byliśmy na Oazie Rodzin II stopnia. Zawsze z utęsknieniem czekamy na rekolekcje, które są dla nas czasem spokoju, wyciszenia, kiedy czujemy się dobrze jako rodzina, mamy dla siebie bardzo dużo czasu. Na tych rekolekcjach Pan Bóg nas rozpieszczał swoją miłością, mieliśmy czas na odpoczynek i na ćwiczenia duchowe. Bardzo mi utkwiły w pamięci słowa św. Franciszka przytoczona na jednym z kazań: ,,Usiądź ze mną na kamieniu. Będziemy siedzieć tak długo, aż pokonamy pośpiech”. Tak bardzo chciałabym zastosować te słowa w życiu codziennym, kiedy jest praca zawodowa, rodzinne i domowe obowiązki. Żeby był kamień, na którym można poczekać i pokonać pośpiech, wyciszyć się. Pan Bóg przemawiał do nas przez piękno przyrody. W szczególny sposób odczuliśmy to podczas exodusu, kiedy o wschodzie słońca wychodziliśmy brzegiem morza, by na plaży celebrować Eucharystię i cieszyć się ze zmartwychwstania Pana. Na koniec rekolekcji nasz moderator porównał naszą oazę do obrazu narodzenia Jezusa. Pośrodku i w centrum był Jezus, Ten który codziennie przychodził do nas podczas Eucharystii. Obok stała Maryja i Józef, nasza para moderatorska. To Ci, którzy prowadzili nas do Pana. Przed Jezusem staliśmy my uczestnicy, jak pastuszkowie. Każdy z nas inny. Był pastuszek, który nas rozśmieszał i ten który zadziwiał swoją wiedzą i taki który ubogacał nas muzyką. Pragniemy, aby ten obraz Bożego Narodzenia został w naszym sercu.


Świadectwo ze strony Ruchu Światło-Życie







Czwartek, 24 grudnia


Siostrzyczka

Chodziłam do liceum i od dłuższego już czasu towarzyszyła mi myśl: moim powołaniem jest zakon. Wcale mi się to do końca nie podobało. Miałam świetnych przyjaciół, fajnego chłopaka, plany na przyszłość, wymarzone studia... Z drugiej jednak strony życie dla Jezusa fascynowało mnie, dawało mi to, czego nie znajdowałam w imprezach - poczucie bezpieczeństwa i duchowej radości. Bałam się. Bałam się podjąć ostateczną decyzję, bo przecież wszyscy których kochałam uważali mnie za słomiany ogień. Szybciej my wytrzymamy w klasztorze niż ty - tak mnie podtrzymywali na duchu - rozniesiesz zakon! Albo cię wyrzucą, albo sama odejdziesz! itp., itd Ale przyszedł jeden wieczór, gdy podczas modlitwy Pan dał mi słowo - rozesłanie 72 uczniów z Ewangelii Łukasza. Wtedy już wiedziałam. Decyzja została podjęta, tylko które Zgromadzenie wybrać? Podeszłam do sprawy bardzo poważnie, zaczęłam zbierać informacje o różnych Zakonach, wiele odwiedziłam i miałam coraz większy mętlik w głowie. Wiedziałam mniej niż na początku. Przypadek sprawił (o ile poza gramatyką istnieją przypadki) ,że mój tata będąc uczynnym człowiekiem postanowił pomóc w przeprowadzce jednej z sióstr pracujących w mojej rodzinnej parafii (siostry tak jak księża zmieniają czasem miejsce zamieszkania - są przenoszone na inne placówki). Ponieważ trasa do nowego klasztoru była odległa, tata wziął mnie, abym czuwała nad tym, by nie zasnął za kierownicą (czytaj: bym ciągle gadała, co mi nigdy nie sprawiało specjalnego kłopotu, wręcz przeciwnie. Tak więc odwiedziłam ów klasztor - okazał się uroczym, odosobnionym miejscem. Poczułam się w nim bardzo dobrze. Jednak miałam silne postanowienie, że do tego Zgromadzenia nie wstąpię - nie podobał mi się zestaw kolorów: brązowy habit i czarny welon brrrr! Siostry znałam bardzo dobrze, uczyły mnie, nawet się z nimi przyjaźniłam, ale wstąpić do nich - co to, to nie! Pan Bóg jednak miał mi spłatać figla. Każdej nocy śnił mi się ten odwiedzony klasztor... wreszcie skapitulowałam i "przyjęłam do wiadomości", że moim strojem stanie się franciszkański brązowy habit. Teraz bym go nie zamieniła na żaden inny!!!

Jednak chyba najtrudniejszą okazała się przeprawa z mamą, bo tatę miałam po swojej stronie. Gdy się już zgłosiłam do klasztoru i zakomunikowałam w domu, że we wrześniu wstępuję do Zgromadzenia moja ukochana mama, która do tej pory wyrażała swój głośny sprzeciw nagle przestała się do mnie w ogóle odzywać Wiedziałam, że cierpi i cierpiałam razem z nią. Gdyby nie pomoc z Nieba nie wiem, jak bym to wytrzymała...

Obecnie jestem już przeszło 10 lat w Zakonie (choć najwięksi optymiści dawali mi góra 2 miesiące) i jestem szczęśliwa. Jestem szczęśliwa, bo znalazłam swoje miejsce, swoje szczęście, swojego Jezusa. Nie zawsze jest różowo w życiu zakonnym, ale w jakim stanie życia jest ? W klasztorach też mieszkają ludzie, nie anioły. Ale ludzi w Zakonie łączy miłość do Chrystusa, do Kościoła, do człowieka - te więzy są nieraz silniejsze niż więzy krwi. Dlatego jeśli odczuwasz w sercu wołanie Jezusa, nie bój się! ON da Ci siłę i moc do podjęcia ostatecznej decyzji i wytrwania w niej! ON nigdy nie zawiedzie i nie zdradzi! Ludzie mogą zawieść, ale Jego miłość jest wierna!


Świadectwo pochodzi z forum Wiara.pl