6. Niedziela zwykła (B)

publikacja 05.02.2015 15:28

Sześć homilii

Dotknięci trądem

ks. Leszek Smoliński

Na rekolekcjach odprawianych w niewielkiej grupie uczestnicy odczytywali teksty Pisma św. mówiące o trądzie. Wieczorem dzielili się swoimi odkryciami. Jedna z uczestniczek, nie mówiąc o sobie, zwróciła uwagę na dziecko niechciane, odrzucone przez rodziców, któremu wmówiono, że nie może być kochane. W sercu tego dziecka została zakodowana biała plama trądu w taki sposób, że nie umie ono kochać. Gdy inni uczestnicy rekolekcji zapytali, czy dziecko niechciane nie może drogą spotkania z Jezusem szukać uleczenia ze swego nieszczęścia, nasza bohaterka odpowiedziała nieśmiało: „Najczęściej takie dziecko nie wierzy nawet w to, że Chrystus chciałby je uleczyć. Nie wierzy, bo w tej wierze byłoby jego uleczenie. Byłaby pewność, że Jezus je kocha. Zniszczona zdolność miłości człowieka rzutuje i na spostrzeganie miłości Boga do człowieka”. Są ludzie, którym bardzo trudno uwierzyć, że ich ktokolwiek kocha, nawet Bóg, mimo że dzień i noc niczego innego nie pragną tylko tego, by ich ktoś pokochał i wzniecił w nich wiarę, że i oni potrafią kochać.

Odważną książką, w której autorka spogląda w głąb swojego życia, nazwał rzecznik Watykanu Joaquín Navarro-Valls opublikowane w 2004 r. wyznania Aleksandry Borghese, znanej włoskiej dziennikarki. Książka Nowymi Oczami: Historia mojego nawrócenia, podobnie jak droga wiary dziennikarki, rozpoczyna się od momentu spotkania z Leonardo Mandadori, który stał się jej przyjacielem, a następnie wprowadził ją do Opus Dei. Pochodząca ze starej rzymskiej rodziny arystokratycznej Aleksandra Borghese zaczęła coraz lepiej poznawać osobistości Kościoła Włoch i Watykanu, co miało też wpływ na jej drogę dziennikarską, gdy zaproponowano jej posadę watykańskiego korespondenta „Panoramy”.

– Dlaczego napisałam tą książkę? Gdy człowiek spotyka Jezusa Chrystusa w ewangelicznej refleksji, w Eucharystii i w wielu innych doświadczeniach, jego życie zmienia się w sposób nieprawdopodobny - przekonuje dziennikarka.

– Patrząc z zewnątrz, moje życie za bardzo się nie zmieniło. Robię te same rzeczy, które robiłam wcześniej, ale patrzę na nie nowymi oczami – wyznaje. Nie chcąc zatrzymać dla siebie tego, co stało się najpiękniejszym doświadczeniem jej życia, Aleksandra Borghese postanowiła napisać książkę. – Chciałam użyć tę odrobinę talentu pisarskiego, który posiadam, by podzielić się nim ze wszystkimi – tłumaczy.

Dzień uzdrowienia stał się niezapomniany dla trędowatego z dzisiejszej Ewangelii. Możemy sobie wyobrazić olbrzymią radość człowieka, który do niedawna jeszcze był trędowatym. Jego radość była tak wielka, że pomimo upomnienia Jezusa zaczął opowiadać i rozgłaszać wszędzie wieść o olbrzymim dobru, które go spotkało. Nie posiadał się ze szczęścia i odczuwał potrzebę podzielenia się nim ze wszystkimi.

Każde nasze spotkanie z Chrystusem również jest niezapomniane. Uświadamia nam, że Jezus jako Zbawiciel ma moc uzdrowić nie tylko rozpadające się ciało człowieka, ale i jego duszę. Jak trędowaty z Ewangelii, mamy ze swej strony stać się apostołami głoszącymi Dobrą Nowinę i dzielić się wielkimi dobrami, które Pan uczynił w naszym życiu.

Nie być odsuniętym

Piotr Blachowski

Ciężko nam w życiu zapracować na akceptację. A przecież chcemy być czy to w danej grupie, czy to wśród tych, którzy przynajmniej tak samo myślą. Co stoi na przeszkodzie?  

Dzisiejsze pierwsze czytanie traktuje o chorobie, jaką jest trąd. Wszyscy chorzy musieli bezwzględnie przestrzegać przepisów określających, co mają robić. „Trędowaty, który podlega tej chorobie, będzie miał rozerwane szaty, włosy w nieładzie, brodę zasłoniętą i będzie wołać: "Nieczysty, nieczysty!" (Kpł 13,45). A zatem byli izolowani od reszty społeczeństwa. Mogłoby się wydawać, że to już zamierzchła przeszłość. A jednak nie. W dzisiejszych czasach coraz częściej mamy do czynienia z inną odmianą tej choroby: z trądem społecznym. Jest to choroba bezobjawowa, lecz dotkliwa dla porażonych. Chorzy, tak jak w przypadku prawdziwych trędowatych, zostają izolowani od reszty, a dodatkowo są traktowani jako zło niechciane, niepotrzebne i zbyteczne. Mimo, że mają czasami do przekazania wiele dobrych wiadomości, rad czy informacji, to nie widzi się ich, nie czyta, depcze się ich godność, a nawet zabija psychicznymi sztyletami. Ci, którzy „chorują”, w większości są ludźmi wrażliwymi, bogatymi wewnętrznie, ale dla innych niemodnymi, wręcz dewotami, są skazani na niezrozumienie, na wyśmiewanie. Izolowani, w dalszym ciągu tworzą, myślą, pracują (np. wolontariat), pragną być pomocni i potrzebni. I za to właśnie są wyśmiewani.

Dlatego też słuchając czytań i Ewangelii, oczyma wyobraźni rozejrzyjmy się wokół siebie. Czy obok, niedaleko, są tacy, którzy przez nas lub przez grupę zostali odsunięci jak  trędowaci?  A może nam nie odpowiada to, że są inni? Jako chrześcijanie mamy miłować się wzajemnie, a to oznacza znalezienie zrozumienia dla tych, których nazywamy odmieńcami.  Święty Paweł w swym liście do Koryntian, mówi:Nie bądźcie zgorszeniem ani dla Żydów, ani dla Greków, ani dla Kościoła Bożego.” (1 Kor 10,32). Ale my możemy to zawołanie odczytać jako wezwanie do akceptacji ludzi, których z różnych powodów odrzucamy.

Chrystus doskonale rozumiał dolegliwości chorobowe, jak również znał status odrzuconego, nierozumianego, bowiem sam niejednokrotnie tego doświadczał. Ale jako Syn Boży mógł pomóc potrzebującym pomocy. Proszącemu o uzdrowienie okazał miłosierdzie, wypowiadając trzy słowa: «Chcę, bądź oczyszczony!». (Mk 1,41b). Wnioski? Nie odsuwajmy od siebie kogoś, kto według naszych norm jest troszeczkę inny, okażmy mu, jak Chrystus, miłosierdzie, mówiąc – Bracie, chodź z nami, bądź z nami.

Jezu Chryste, pogłębiaj nieustannie naszą miłość do bliźnich, naucz nas dawać ludziom miłość tak, jak Ty dajesz swą Miłość każdemu z nas.

Współcześni trędowaci


Ks. Marek Łuczak

Każda epoka miała swoich „trędowatych”. Dzięki literaturze i innym dziedzinom sztuki w naszej wyobraźni utrwalił się obraz ludzi, którzy za pomocą specjalnych kołatek wysyłali w świat alarmujący sygnał: „jesteśmy nieczyści - nie zbliżać się”. Przez wieki zmieniali się ludzie stawiani na marginesie społeczeństwa. Historia dostarcza wielu przykładów. Bardzo różnie przebiegały linie podziału na „zdrowych” i „chorych”. Czasami decydowała przynależność narodowa, czasami klasowa, innym razem rasowa czy wyznaniowa. Zamiast kołatek, w przeszłości pojawiały się opaski na rękę, gwiazdy, trójkąty czy zwykłe rozporządzenia, że w tym miejscu mogą przebywać tylko biali albo tylko katolicy czy protestanci. Paradoksalnie: wraz z kulturowym rozwojem ludzkości nie postępuje rozwój duchowy. Mimo tragicznych doświadczeń totalitaryzmów, jak bumerang wracają te same fobie: przed obcymi i imigrantami. Czasami wrogiem staje się po prostu sąsiad.

Zaczynając pracę jako kapłan, odwiedziłem raz człowieka umierającego. Po przyjęciu sakramentów chciał się ze mną podzielić radością. Myślałem, że chodzi o pojednanie z Bogiem. On jednak opowiedział mi ciekawą historię. Zanim poprosił księdza o spowiedź, najpierw pojednał się ze swoim bratem. Jak się później okazało, nie rozmawiał z nim przez kilkadziesiąt lat. Być może ta historia jest podobna do setek innych, ale ten człowiek powiedział jeszcze coś szczególnego. - Wie ksiądz - wspominał - nie rozmawialiśmy ze sobą tyle lat, a ja dziś nawet nie pamiętam, o co nam poszło. Nie mógł sobie przypomnieć, jaki był powód kłótni. Przez te lata ważne było jedynie to, że niechęć i nienawiść w przedziwny sposób „nadawały sens” ich życiu.

Liturgia Słowa z dzisiejszej niedzieli powinna skłonić wszystkich chrześcijan do rachunku sumienia. Chrystus uzdrawia trędowatego. Chrześcijaństwo od samego początku niwelowało różnice. Najważniejszy jest człowiek i jego godność. Ta prawda jest chętnie przyjmowana, gdy staramy się łączyć radość Bożego dziecięctwa z naszym poczuciem wyjątkowości. Zupełnie inaczej jest wtedy, gdy tę samą godność trzeba dostrzec w drugich. Szczególnie wtedy, kiedy myślą albo wyglądają inaczej.
W historii pojawiały się różne teorie i ideologie, które pomagały ludziom szukać wrogów i dzielić ich na „naszych” i „obcych”. Niektórzy „wspomagali” swoje przekonania opacznie rozumianą ewolucją czy fascynacją rzekomymi „nadludźmi”. Tymczasem chyba zawsze było tak, jak w przypadku tego umierającego człowieka, że zwykły egoizm i chęć walki potrafiły doprowadzić ludzi do stworzenia niejednego getta - pełniącego mniej więcej tę samą funkcję, co leprozoria dla trędowatych.

Chrześcijańska specyfika z pozoru domaga się kompromisów i ustępowania. Dojrzały chrześcijanin w relacjach z innymi jest powołany do wyrozumiałości. Mogłoby się wydawać, że szczytem jest przyznanie innym racji. Okazuje się jednak, że tak naprawdę chodzi o inny rodzaj ascezy. Ojciec Święty mówił we Wrocławiu, na spotkaniu ekumenicznym w 1997 r., że od tolerancji bardziej potrzeba miłości. Dlatego szczytem jest nie tyle przyznanie racji tym, którzy ją mają, ile rezygnacja ze swojej racji, nawet wówczas, gdy jest się o niej przekonanym. Nie chodzi o sprawy zasadnicze, fundamentalne. Tam, gdzie spór dotyka najważniejszych kwestii - nie ma miejsca na kompromis. Często jednak - tak jak w przypadku tamtego umierającego człowieka - spór dotyczy spraw małych. Do tego stopnia znikomych, że niezasługujących na zapamiętanie czy większą uwagę.

Tworzenie współczesnych podziałów i wytykanie palcami „trędowatych” bywa wynikiem zwykłego egoizmu. Linia podziału przebiega nie tyle zgodnie z pytaniem o chorobę i zdrowie, „normalność” czy „nienormalność”, ile zgodnie z pytaniem o to, z kim nam jest dobrze, a z kim nie?
Jesteśmy skłonni do tworzenia sztucznych ramek, w które chcielibyśmy „na siłę” wtłoczyć każdego. Jeśli ktoś „nie pasuje” - do głowy nam nie przyjdzie, że to ramki są za ciasne. Wolimy skracać wszystkich i każdego, bywa, że nawet o głowę.

Chrystus - nie tylko przez uzdrowienie z dzisiejszej Ewangelii, ale nade wszystko przez zbawcze orędzie i przez to, że umarł za wszystkich - pokazał najważniejszą prawdę o człowieku. Jeśli odkupił każdego, to znaczy, że każdy posiada niezbywalną godność. Świadomość Bożego dziecięctwa skłania nie tylko do dumy czy radości, ale nade wszystko do szacunku wobec innych. Kochając drugiego człowieka, dajemy wyraz miłości do samego Boga.

Uzdrowienie trędowatego


Ks. Tadeusz Czakański

Cud nie zdarza się codziennie. Przynajmniej taki, jakiego sami byśmy sobie życzyli. A życzeń każdy z nas miałby sporo. Słyszy się od czasu do czasu o cudownych uzdrowieniach, i to nie tylko w Lourdes... Wierzymy, że Bóg nadal działa i nadal czyni cuda. Przecież tylko On jest wszechmocny i niczym nieograniczony. Cuda zdarzały się i prawdopodobnie stale gdzieś się dzieją, lecz czy w moim życiu także? Czy ja również mogę być świadkiem cudu? Jeśli Jezus mocą Bożą leczył choroby i czynił wielkie znaki, to czy jest jakieś cierpienie: osobiste, społeczne, rodzinne czy parafialne, któremu On nie mógłby zaradzić? Dlaczego więc tak rzadko - jak się nam często wydaje - interweniuje w sposób nadzwyczajny? Jeśli większość cudów uzależnił od naszej wiary (gdybyście mieli wiarę jak ziarno gorczycy..., proście, a otrzymacie..., o cokolwiek z wiarą prosić będziecie..., twoja wiara cię uzdrowiła), to czyż jest ona aż taka słaba, albo też nie wiemy, o co prosimy? A może w ogóle nie zdajemy sobie sprawy z tego, co posiadamy?

Stara legenda opowiada, że ptaki pierwszego dnia po stworzeniu zapragnęły mieć przyjaciół. Słyszały już o stworzeniu ryb, poszły więc nad jezioro, ale żadnej ryby nie zauważyły. Stały zatem zmartwione nad brzegiem, a wiatr rozwiewał ich piękne pióra, one zaś dreptały w miejscu. Zawiedzione były także swoim wyglądem. „Po co nam te śmieszne dodatki przyczepione do pleców?" - pytały. Wtedy to Bóg stworzył „różne rodzaje dzikich zwierząt, bydło i wszelkie zwierzątka naziemne". Zwierzęta z radości zaczęły skakać i biegać. Ptaki były bardzo niezadowolone i miały pretensje do Pana Boga, że innym dał po cztery nogi, a im dostały się tylko dwie. Ogarnęła je zazdrość. Zazdrościły zwierzętom wszystkiego: nóg, radości, wyglądu. Miały za złe, że swoimi śmiesznie sterczącymi na wietrze piórami tak bardzo różnią się od innych zwierząt. Wtem powiał jeszcze silniejszy wiatr. Najmniejszy z ptaków stracił równowagę. Rozpaczliwym gestem rozłożył skrzydła i nagle poczuł, że unosi się w powietrze. „Cud, cud” – zaczęły wołać pozostałe ptaki i jeden po drugim, naśladując go, rozpostarły skrzydła i za chwilę wszystkie uniosły się w przestworza...

Dzisiaj wielu starszych samotnych ludzi, dokarmiając ptaki okruchami chleba, szczególnie zimą, mówi o nich: „moi skrzydlaci przyjaciele”. Może pomyślą dziś, że są jak te ptaki: mimo ograniczeń wieku i różnych doświadczeń zdolni do odkrycia w sobie zalążków nadziei... „To byłby cud - mówi proboszcz - gdyby wszyscy moi parafianie rozpostarli skrzydła”. „To graniczyłoby z cudem, gdyby on przestał pić”. „To cud, że ona jeszcze od niego nie odeszła”... A jednak nieraz cud staje się rzeczywistością! Pozostaje wtedy tylko chwalić Boga i nieść nadzieję innym - jak trędowaty z Ewangelii, który „zaczął wiele opowiadać i rozgłaszać to, co zaszło”.

Jak źródlana woda brzmią słowa jednego z kleryków pracujących wśród dzieci niepełnosprawnych: „Jestem tak niesamowicie obdarowywany. I przez Boga, i przez te dzieci. Ktoś spyta: a czy potrafisz uczynić cud? Masz taką moc? Kiedy pochylam się nad tymi dziećmi i widzę ich uśmiech, to doprawdy dzieje się cud. Kiedy ich dotykam i czuję, że lęk ustępuje i napięcie znika, to dla mnie cud. A we mnie też cud, w sercu radość i pokój czasem tak potężne, że chce się człowiekowi góry przenosić”. Dobrze, że mamy takich kleryków, przyszłych kapłanów.

A czy ja jestem szczęśliwym człowiekiem? Czy są takie chwile, że mogę powiedzieć: „Życie jest cudowne”? A może potrzebuję oczyszczenia? Może trąd apatii, lęku, braku nadziei, narzekania, zazdrości jest i we mnie? Kościół nieustannie wskazuje drogę do Jezusa. To On leczy, oczyszcza, podnosi na duchu. To On tchnie swego Ducha, obdarzając swych uczniów mocą, by nieśli nadzieję, nadzieję nawet na cud - tym wszystkim, którzy pozostają pogrążeni w mroku beznadziejności. Tchnie swego Ducha, abyśmy nabrali sił, rozpostarli skrzydła i żyli jak dzieci Boże.
 

Odstające uszy


Augustyn Pelanowski OSPPE

Nasz świat pełen jest niedotykalnych - parszywych i wzgardzonych. W Indiach, gdzie 80 proc. ludności wyznaje hinduizm, co piąty Hindus rodzi się w systemie kastowym jako nieczysty. 160 milionów ludzi jest ofiarami ogólnego potępienia tylko dlatego, że urodzili się jako niedotykalni.

Na tle tych obrazów Jezus jawi się nam jako Bóg, który nie brzydzi się człowiekiem, do którego czują wstręt wszyscy. W Jezusie trędowaci, kozły ofiarne i czarne owce społeczeństwa wracają do godności człowieka. Paweł nie czynił różnicy między Żydem i Grekiem. Uzdrowienie pozwoliło trędowatemu wejść do miasta, powrócić do środowiska, ale uniemożliwiło Jezusowi wejść do tego samego miasta.

Pozwalając komuś wrócić, sam musiał odejść. Sens dzisiejszych tekstów przymusza nas do odpowiedzi: Czy w środowisku, w którym przebywasz, żyjesz, pracujesz, odpoczywasz, modlisz się, jest ktoś, kogo traktujesz jak trędowatego, czarną owcę albo Hindusa z piątej kasty? Czy uczestniczysz w niszczeniu ludzkiej godności, zrzucając na kogoś całe niezadowolenie ze swego życia, obrzucając choćby kogoś ośmieszającymi wyzwiskami? Czy nie przyczyniłeś się do tego, że na widok jakiejś osoby pojawiają się cyniczne uwagi, ironiczne uśmiechy, kąśliwe dowcipy lub wulgarne epitety? Czy nie za twoją przyczyną ktoś ma chore odniesienie do siebie samego, jest ciągle rozdarty, żyje w nieładzie i chaosie, ukrywa swoje oblicze w cieniu wstydu, izoluje się, zamyka, wycofuje?

Zaczyna się od tego, że jakieś dziecko w szkole jest słabsze lub nie ma rodziców, którzy by je ubrali w najmodniejsze ciuszki, nosi zbyt duże okulary, ma odstające uszy, jąka się jak Mojżesz, albo ma krzywy nos i staje się trędowatym popychadłem w klasie lub celem bolesnych żartów. Może ma rude włosy jak Dawid, nieudolnie gra w piłkę albo się zsikało na lekcji. Dziecięcy ostracyzm bywa okrutny.
W pewnej szkole chłopcy związali swojego kolegę w ubikacji i opluwali jego twarz przez całą przerwę międzylekcyjną. Przez wiele lat chłopiec wstydził się siebie samego i wzrastał, głusząc w sobie ogromną nienawiść do siebie. Był już dorosłym mężczyzną, ojcem trójki dzieci, namiętnie oglądającym mecze bokserskie. Pewnego dnia przyszedł do domu pijany, chwycił najstarszego syna, zaprowadził do ubikacji, związał go i krzycząc w szale wyzwiska, pluł w jego twarz i bił. Zmaltretowane dziecko potrzebowało pomocy medycznej. Napisano o nim w jakiejś gazecie, którą przeczytał dawny kolega z klasy, właśnie ten, który wpadł na ten okrutny pomysł wiele lat wcześniej w szkolnej ubikacji.

Jezus zdjęty litością wyciągnął rękę i dotknął trędowatego. Jezus być może i do ciebie wyciąga rękę i wskazuje ci twoje zapomniane przeżycie z dzieciństwa, delikatnie dotykając obolałych wspomnień, abyś poczuł się uwolniony od nienawiści do siebie lub, co gorsza, od przerzucania jej na najbliższych. Wyjść z pogardy, to okazać miłosierdzie komuś, na kogo mamy ochotę zwalić całą swoją złość.

Trędowate myśli


Augustyn Pelanowski OSPPE

Nieczysty jest ten, kto za wszelką cenę chce zwrócić uwagę na siebie.
Czystość może budzić zadowolenie, a nawet zachwyt czy szczęście. Sprzątamy mieszkanie, bo w czystym pomieszczeniu czujemy się dobrze. Odkurzamy meble, czyścimy buty, pierzemy ubrania. Kąpiel daje przyjemną satysfakcję. Brudne, spocone ciało może wprowadzać kogoś w dyskomfort psychiczny. Nie wyobrażamy sobie spożywania obiadu na niemytych od tygodni talerzach. Używanie sztućców, na których są relikty poprzedniego posiłku, budziłoby obrzydzenie. Do tego miejsca zarówno ateiści, jak i ludzie wierzący są zgodni.

Co jednak oczyszcza nasze myśli, uczucia, a przede wszystkim to, co jest jeszcze głębiej niż samoświadomość i dusza? Czy oczyszczone ze wstrętu do siebie spojrzenie nie jest ważniejsze niż czysta koszula albo brak brudu pod paznokciami? Czy czyste spojrzenie na drugiego człowieka, pozbawione pożądania lub pogardy, nie jest ważniejsze niż wymyte przed świętami okna w mieszkaniu? Wszyscy czujemy, że czystość jest konieczna nie tylko w naszym otoczeniu lub zewnętrznej demonstracji osoby. Nieczyste myśli i nieczyste motywy, brudne sumienie i nieuczciwe postępowanie, podejrzane zachowanie i śmierdzące sprawy biorą się z czegoś jeszcze bardziej zatęchłego w nas samych.

Skąd się bierze wszelka nieczystość w naszym postępowaniu? Ze skupienia na sobie. Trędowaty to człowiek chory na paskudne schorzenie ciała, ale zdaje mi się, że jeszcze bardziej trędowaty jest ten, kto patrzy na siebie z obrzydzeniem, nawet jeśli jego ciało nie jest pokryte gnijącymi strupami. Obrzydzenie do siebie to efekt wieloletniego skupienia na sobie: na wyglądzie, na pozycji w społeczności, na walorach seksualnych, na każdym słowie i geście. Dlatego jakże zdrowo brzmią słowa Pawła, kiedy wyznaje, że jego troską nie jest zajmowanie się sobą, tylko zbawienie innych. Opis trędowatego z Księgi Kapłańskiej jest zaszyfrowaną informacją. Ktoś, kto włóczył się po drogach Ziemi Świętej, mając rozwichrzone włosy, zasłoniętą brodę, będąc obsypany plamami lub obrzękami na skórze i krzycząc: „nieczysty!”, nie mógł być niezauważany. Na kogoś takiego wszyscy zwracali uwagę, i chyba to jest właśnie „trędowate” podejście do życia. Nieczysty jest ten, kto za wszelką cenę chce zwrócić uwagę na siebie! Ktoś może być nieczysty, żądając uwagi innych nawet z powodu doznanego uzdrowienia!

Jezus nie chciał być w centrum uwagi. Nie pławił się w ludzkim uwielbieniu. Zupełnie inaczej zachowuje się trędowaty – on z uzdrowienia uczynił show! Jezus nie tylko dlatego surowo mu zakazywał rozgłaszania cudu, bo chciał być skromny, ale też dlatego, bo chciał uzdrowić trędowatego z przyczyny jego choroby: z chorej potrzeby zwracania na siebie uwagi z jakiegokolwiek powodu. Łatwiej uzdrowić kogoś z trądu ciała niż z trędowatych pragnień i trędowatego myślenia