5. Niedziela Wielkiego Postu (B)

publikacja 18.03.2015 20:46

Sześć homilii

Wejść w godzinę Syna Człowieczego

ks. Leszek Smoliński

Jezus mówił przed swoją męką: „Nadeszła godzina, aby został uwielbiony Syn Człowieczy... Przyszedłem na tę godzinę”. Jezus używa słowa „godzina” określając nim ustalony przez Ojca moment dokonania dzieła zbawienia. Nadejście tej „godziny” oznacza rozpoczęcie Paschy – przejścia Jezusa z ziemi do Ojca w Niebie. „Godzina” Jezusa wskazuje na Jego uwielbienie i wywyższenie przez mękę, śmierć i zmartwychwstanie. To wywyższenie Jezusa rozpoczyna się z chwilą wejścia w uniżenie „do końca” – aż do śmierci krzyżowej.

Jezus jest w pełni świadomy swojej godziny oraz drogi i celu, do którego zmierza. Przeżywa tę „godzinę” w głębokiej łączności z Ojcem i w posłuszeństwie Jego woli. Dla Jezusa śmierć nie jest końcem, ale właśnie Paschą czyli „przejściem” do Ojca. „Godzina” Jezusa to najwyższy akt Jego miłości. Samo pojęcie „miłości” zyskuje tu nową, niespotykaną głębię. Syn Boży pokazuje, że miłość to całkowity, świadomy i dobrowolny dar z siebie. Jego męka, wszystko co przeżywa, jest wyrazem takiej bezgranicznej miłości. Całe życie i posłannictwo Jezusa znajdują w tej „godzinie” swoje wypełnienie. Wszystko, co Jezus mówi i czyni, dokonuje się tu w kontekście żydowskiego świętowanie Paschy, która jest uroczystą celebracja wyzwolenia z niewoli. Można więc stwierdzić, że całe Jego życie jest skierowane ku tej „godzinie”, w której Jego miłość do Ojca i do ludzi osiąga punkt kulminacyjny.

„Godzina” Jezusa jest pełna dramaturgii: „Teraz odbywa się sąd nad tym światem. Teraz władca tego świata zostanie precz odrzucony. A Ja, gdy zostanę nad ziemię wywyższony, przyciągnę wszystkich do siebie”. Następuje w niej wydanie Syna przez Ojca dla zbawienia i równocześnie wydanie się Syna, biorącego na siebie grzech świata, a więc także nieprawości każdego z ludzi. Skutkiem jest wyzwolenie i wykupienie człowieka z niewoli grzechu, szatana, zła i otwarcie na pełnię komunii z Bogiem.

Autor Listu do Hebrajczyków mówi nam dzisiaj: „A gdy wszystko wykonał, stał się sprawcą zbawienia wiecznego dla wszystkich, którzy Go słuchają”. Wpatrujmy się zatem w Jezusa, jak zachęcał nas do tego św. Jan Paweł II w Liście apostolskim „Novo millennio ineunte”: „Kontemplacja oblicza Jezusa pozwala nam zatem zbliżyć się do najbardziej paradoksalnego aspektu Jego tajemnicy, który ujawnia się w ostatniej godzinie, w godzinie Krzyża. Jest to tajemnica w tajemnicy, którą człowiek może jedynie adorować na kolanach” (n.25). Wejście w „godzinę” Syna Człowieczego, wpatrywanie się w Jego cierpiące Oblicze, to dotknięcie tajemnicy, która kieruje nas ku wiecznemu kresowi. Jak zauważa abp Rino Fisichella, „jeśli w obliczu Ukrzyżowanego możemy rozpoznać nasz własny ból, to w blasku chwały Zmartwychwstałego widzimy wyjście poza wszelkie granice, ze śmiercią włącznie, a wszystko to w perspektywie życia, które nigdy się nie skończy”.

Jezu – Nauczycielu Miłości, pozwól mi towarzyszyć Ci w Twojej godzinie. Pomóż, bym każdą chwilę mojego wędrowania z Tobą ku wieczności wypełniał miłością modlitwy, słów i konkretnych czynów.

Służba

Piotr Blachowski

Słowo to kojarzy nam się z pracą lub jej wykonywaniem, bez względu na dni tygodnia i bez względu na uwarunkowania, jakie jej towarzyszą. W zasadzie służbę można by utożsamić z powołaniem – ksiądz, lekarz, nauczyciel. Ale z terminem „służba” kojarzy się też konieczność wyjątkowego zaangażowania. Dzisiaj z rzadka używamy tego terminu. Raczej mówi się o pracy w szczególnych warunkach, w szczególnych sytuacjach, w szczególnej rzeczywistości.

Termin, o którym piszę, z różnych powodów zdewaluował się i mało kto go używa w mowie potocznej. Jednak to, o czym słyszymy podczas Liturgii Niedzielnej, to właśnie służba, służba Bogu, z wyjątkowym zaangażowaniem, z wyjątkowym zrozumieniem, ale też z wyjątkową zapłatą. Bo i wyjątkowa to Służba, na specjalnych prawach, ze szczególnymi obowiązkami. A na czym polega? To „tylko” i „aż” zrozumienie, czego Bóg od nas oczekuje, uznanie Boga za Władcę naszych sumień, naszego serca,  naśladowanie Jego czynów, rozmowa codzienna w postaci modlitwy, podążanie za Chrystusem Jego drogą, niesienie własnego krzyża danego nam przy Chrzcie.

Zaangażowanie w tej Służbie pozwoli nam rozpoznać ścieżki Pana, pozwoli dostrzec, co nam przygotował. Nie będziemy musieli, tak jak Izraelici, wołać «"Poznajcie Pana!" Wszyscy bowiem od najmniejszego do największego poznają Mnie – wyrocznia Pana, ponieważ odpuszczę im występki, a o grzechach ich nie będę już wspominał.» (Jr 31,34). Słowa, które Pan przekazał nam przez proroka Jeremiasza, uzupełnia św. Paweł: „A gdy wszystko wykonał, stał się sprawcą zbawienia wiecznego dla wszystkich, którzy Go słuchają” (Hbr 5,9). Służba, o której tyle dzisiaj w rozważaniach, to nie tylko praca. Dobrze rozumiana i wypełniana służba pociąga za sobą nieustanny wzrost miłości do Boga i do ludzi. Przecież wszyscy jesteśmy dziećmi Boga, a On, jak dobry Ojciec, chce nas wszystkich przygarnąć i ukochać.

Można by zadać pytanie: co to za Ojciec, który nas obarcza obowiązkami, służbą i dopiero po wykonaniu zadań nas umiłuje? A czy my we własnym domu nie obarczamy naszych dzieci obowiązkami? Czy ich potem nie nagradzamy za wypełnione zadania? Bóg i tak wyprzedza nas pod względem nagradzania za służbę i wypełnienie obowiązków – przecież dał nam poprzez własnego Syna Zbawienie. Otrzymując Chrzest, jesteśmy dopiero na początku drogi, a już mamy obietnicę Zbawienia.

To od nas zależy, czy słowa Chrystusa z dzisiejszej Ewangelii będą nas dotyczyły. Jakie słowa? Przypomnę: „Ja, gdy zostanę nad ziemię wywyższony, przyciągnę wszystkich do siebie.” (J 12,32).

Panie, pomóż nam dobrze wypełniać naszą służbę wobec Ciebie, abyśmy się stali godnymi Twoich obietnic.

Życie? To nie takie proste

 

ks. Tomasz Horak

Wiosna. Budzi się życie... Ale, co to jest życie? Życie człowieka? Mamy w sobie coś ze stokrotki - bo tak samo potrzebujemy wody i słońca. Mamy w sobie coś z lisa i żyrafy. Nosimy w sobie całą biologię świata. Oburzamy się jednak, gdy przyrównuje się nas do małpy. Bo istotnie, nosimy w sobie o wiele więcej niż samą tylko biologię.

Czy życie nie polega na poznawaniu tajników świata? Życie naukowe - mówimy. Czy nie jest życiem zdolność tworzenia dzieł sztuki? Słowiki śpiewają od tysiącleci tak samo. A człowiek tworzy wciąż nowe dzieła. Życie artystyczne - powiadamy. A czy nie jest życiem zdolność oceny czynów jako dobrych i złych? Nazywamy to moralnym życiem człowieka. I tylko o ludziach tak mówimy. I czy nie jest życiem przenikanie ciała duchem? Miłością, która ograniczałaby się do biologicznej zmysłowości, gardzimy. Wreszcie - człowiek potrafi swoim duchem Boskiego Ducha sięgać. Aż po szczyty mistycyzmu. Mówimy: życie duchowe. Ziemskie życie zawsze i nieodmiennie się kończy. Ale mówimy też: życie wieczne. Tak mówią i tak są przekonane wszystkie pokolenia. Czym więc jest życie? Czyż nie ciągłym rozwojem, ciągłym wstępowaniem wyżej i sięganiem dalej?

O życiu mówi Jezus w Ewangelii: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity. Ten, kto kocha swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne. Umieranie ziarna rodzi nowe życie. Tak i w człowieku - życie podlega prawu ciągłego rozwoju.

O człowieczeństwie decyduje duch, nie biochemia. Czy nie o tym mówi Bóg przez proroka? Umieszczę swe prawo w głębi ich jestestwa i wypiszę na ich sercu. Moralne życie człowieka zostało zapoczątkowane przez Stwórcę. Boże słowa idą jednak dalej: Będę im Bogiem, oni zaś będą mi narodem. To już więcej niż tylko odnajdywanie powinności moralnej - to możność zbliżenia się do Boga samego. Te same myśli wracają w psalmie: Stwórz, o Boże, we mnie serce czyste i odnów we mnie moc ducha. Nie odrzucaj mnie od siebie i nie odbieraj mi świętego ducha swego.

A co znaczą Jezusowe słowa o nienawiści do swego życia? Tylko tyle i aż tyle, że trzeba umieć pokochać wyższe, coraz bardziej odległe od biologii warstwy życia. To jest droga ku życiu wiecznemu, ku któremu warto dążyć nawet za cenę ziemskiej śmierci. Nie traci się niczego, zyskując wszystko.
Dlatego troszcząc się o życie ciała, trzeba doskonalić wszystkie możliwości ducha. Ważny jest więc rozwój wiedzy. Ważne jest rozwijanie wrażliwości na piękno. Ale istotnym obszarem duchowego życia jest wrażliwość na dobro i zło. Nieodzowne jest trzymanie w karbach całej biologicznej warstwy życia, by mogły rozwijać się wartości moralne. A i to nie wszystko. Dopiero gdy w sercu rodzi się wiara, nadzieja i miłość, można powiedzieć, że człowiek dotknął poziomu najwyższego. Tak trudno jednak przychodzi człowiekowi sięgać po te duchowe dary. A to są dary. Jesteśmy zbyt obciążeni troskami i radościami życia ziemskiego. A przecież tylko życie ducha jest w stanie przekroczyć granice czasu i przestrzeni, sięgając wieczności. Czy nie warto zatem stracić swego życia na tym świecie, by sięgnąć pełni życia w wieczności?

 

Recepta na udane życie

 

ks. Antoni Dunajski

Jeśli uświadomimy sobie, że z tego, co nas jeszcze czeka w przyszłości, najbardziej pewna jest śmierć, i jeśli do tego uznamy, że moment śmierci niejako determinuje kształt naszej wieczności, to chyba nie ma w życiu ważniejszej sprawy, jak dobrze umrzeć. Ale co to znaczy: dobrze umrzeć? Czy to znaczy umrzeć późno, bezboleśnie, „bezstresowo”?

Spróbujmy z tym pytaniem podejść do Chrystusa. Jego odpowiedź może się niektórym wydać szokująca: „kto miłuje swoje życie” w tym sensie, że będzie je przesadnie oszczędzał – „traci je”, a ten, kto potrafi do swojego życia zachować właściwy dystans i potrafi nim właściwie zadysponować, ten „zachowa je na życie wieczne”. Krótko mówiąc, w rozumieniu Pana Jezusa „dobra śmierć”, to śmierć kreatywna, twórcza. I nie jest to tylko jakaś poetycka metafora, lecz rzeczywistość: „Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity”.

Można sobie wyobrazić dwa zupełnie różne „umierania” ziarna. Teoretycznie szybciej umiera ziarno, które kiełkuje, ale właśnie dzięki temu w krótkim czasie „przynosi plon obfity” i praktycznie, pomnożone, żyje dalej w swoich owocach. Gdyby – dajmy na to – z jakichś egoistycznych powodów – nie chciało kiełkować, chcąc siebie ocalić, to i tak śmierci nie uniknie. Być może w ziemi poleży trochę dłużej, ale „umrze” śmiercią złą, bo bezowocną i bezsensowną. Przed takim umieraniem Chrystus chciałby nas uchronić.

Wymowny jest tu przykład św. ojca Maksymiliana Kolbego. Kilka lat przed wojną zanim jeszcze wybudowano na naszych ziemiach obozy koncentracyjne i krematoria, nauczał swoich braci w Niepokalanowie: „My przyszliśmy do zakonu, aby cel osiągnąć – a nie zdrowie konserwować. Na ołtarzu miłości trzeba złożyć wszystko – tylko żeby się powoli paliło. Może więc być poświęcenie całkowite i zupełne. A jeżeli się komuś zdarzy, że życiem zapłaci za sprawę Niepokalanej, to możemy tylko pozazdrościć. Tutaj pracować możemy najwyżej jedną ręką, po śmierci zaś będziemy pracowali obydwoma”. Nie mógł jeszcze wtedy wiedzieć, że według takiego właśnie scenariusza jemu samemu przypadnie oddać swoje życie za brata. Za św. Janem Ewangelistą chciałoby się dodać: „To powiedział zaznaczając, jaką śmiercią miał umrzeć”.

Na jednym z obrazów przedstawiono zamyślonego człowieka, który składając zniszczone ciężką pracą ręce wpatruje się w zapaloną świecę. I napis: „W służbie bliźnim spalam się”. To zapewne nie przypadek, że w symbolice chrześcijańskiej świeca zajmuje tak ważne miejsce. Od chwili chrztu przypomina nam, o jakie umieranie tu chodzi. Coś w nas musi umierać (wosk – symbol tego, co w człowieku „cielesne”), aby coś mogło żyć (płomień – symbol tego, co w człowieku jest „z ducha”, co owocuje „na życie wieczne”).

Sprawdzonym sposobem „dobrego” umierania, czyli sensownego „spalania się” z myślą o innych jest służba. A służba to nic innego jak właśnie miłość pisana prozą. Taka miłość jest wymagająca, trudna, często „po błocie chodzi”, a nawet jej „plują w twarz”. Gdy jednak wpisuje się w życie i śmierć Jezusa Chrystusa, zaczyna zbawiać. „A Ja, gdy zostanę nad ziemię wywyższony, przyciągnę wszystkich do siebie”.

 

Nie zwiedzaj, ale zamieszkaj!

 

Augustyn Pelanowski OSPPE

Epizod z dzisiejszej Ewangelii mówi o Grekach, którzy pewnego dnia przyszli do Apostołów i prosili o możliwość poznania Jezusa. Charakterystyczne jest to, że nie przyszli od razu do Jezusa, ale pragnęli Jezusa poznać przez pośrednictwo Apostołów.

Kiedy wyjeżdżałeś do innego miasta lub innego państwa na pielgrzymkę lub wycieczkę, zwykle korzystałeś z usług przewodnika. Bez jego wiedzy niemożliwe było zrozumienie historii kraju i jego zabytków. Przewodnik zrobił swoje, ale w końcu i tak zapewne stwierdziłeś, że trzeba zamieszkać w danym kraju, żeby go dobrze poznać i zrozumieć. Podobnie jest z życiem duchowym i z poznaniem tajemnic Najświętszej Osobowości Jezusa Chrystusa. Jego Osoba jest jak ogromne miasto, którego nie wystarczy zwiedzać z pomocą przewodnika, ale najlepiej zrobisz, jeśli po prostu w nim zamieszkasz. Potrzeba „zamieszkać” w Bogu, „zadomowić się” w Nim i odkryć w Nim skarby Życia i Mądrości. Nie wystarczy poznawać Go tylko od zewnątrz jak jakąś atrakcję albo „zabytkową” postać ze starożytności. I jeszcze jedno: potrzeba przewodnika! Takim przewodnikiem w naszym życiu duchowym jest każdy kapłan, u którego wyczuwamy głęboką znajomość Chrystusa – taki, który „zadomowił” się w modlitwie i w Biblii. Jaką rolę w poznaniu Jezusa w twoim życiu odegrał kapłan – przewodnik duchowy?
Jeremiasz napisał, że w czasach przyjścia Mesjasza Bóg będzie najbliższy człowiekowi, wręcz namacalnie poznawalny, tak że nikt już nie będzie błądził, szukając prawdy o Bogu w mądrości ludzkiej. Kiedy Filip stanął przed Andrzejem, oznajmiając mu o pragnieniu Greków, obydwaj wiedzieli, że świat stanął przed możliwością bezpośredniego poznania Boga w Jezusie. Jezus jest najlepszym „przewodnikiem po wnętrzu Boga” i jednocześnie sam jest Bogiem! Od nikogo na świecie nie możemy się dowiedzieć o Bogu więcej niż od samego Boga, a jest Nim Jezus.

Dlaczego Filip nie poszedł od razu do Jezusa, tylko pytał Andrzeja o możliwość poznania Jezusa przez Greków? Jakby nie chciał sam rozstrzygać, czy można dopuścić do poznania Jezusa przez nieznanych ludzi o nieznanych intencjach. Jezus był zarówno dla Filipa, jak i Andrzeja oraz reszty Apostołów nie tylko cudotwórcą i głosicielem, ale Synem Bożym, który na osobności wyjaśniał przyjaciołom tajemnice swego życia. Ci Grecy nie byli jednak turystami, którzy z ciekawości chcieli przyjrzeć się jakiemuś cudotwórcy. Oni chcieli wejść w głębię tajemnicy życia Jezusa i już w Niej pozostać.

Jak wygląda twoja znajomość Jezusa? Czy wystarczy Ci tylko to, że Bóg istnieje? Czy wierzysz w Jezusa dlatego, że taka jest tradycja twojego narodu i rodziny, czy dlatego, że sam wybrałeś Go na Pana swego życia? Poznanie Jego osoby jest nierozłącznie związane z poznaniem siebie samego. Czy nie boisz się, że poznasz nie tylko prawdę o Jezusie, ale i o sobie?

 

Zabijanie śmierci

 

Augustyn Pelanowski OSPPE

Ofiary zbliżały człowieka do Boga i taki był ich cel, ale też unaoczniały przeszkodę: śmierć!
Jezus mówiąc o wywyższeniu ponad ziemię, miał na myśli nie tylko ukrzyżowanie, ale uczynił aluzję do liturgicznych ofiar świątynnych zwanych OLAH. Była to ofiara wznosząca się w ogniu. Ten rodzaj ofiary musiał być całopaleniem i składano na nią domowe zwierzęta lub ptaki. Prorok Ezechiel wieszczył o takiej ofierze, składanej z baranka bez skazy, gdy prorokował o Nowej Jerozolimie (Ez 46,13). A zatem Chrystus zachowuje się jak kapłan, który już nie ze zwierząt, ale z siebie samego czyni ofiarę. Dla współczesnego człowieka ofiary ze zwierząt mogą wydawać się dziwne i okrutne. Zapominamy, w jakim świecie się dokonywały. W okolicznych państwach również składano ofiary ze zwierząt, a niekiedy nawet
z ludzi. Wydaje się, iż ten rytuał miał charakter uśmierzania lęku przed śmiercią. Śmierć była dla człowieka granicą, w której wyczuwał kres swej władzy i początek wszechmocy bóstwa. Zabijając zwierzę, nie tylko uśmierzał lęki, ale też próbował przezwyciężyć własną śmierć.

Dla Żydów składanie ofiar ze zwierząt miało jeszcze dodatkowe znaczenie. Egipcjanie, Asyryjczycy, Babilończycy i inne ludy czcili zwierzęta jako bóstwa. Zabijanie zwierząt przez Żydów mogło więc stanowić akt zrywania ze skłonnościami do wielbienia stworzenia. Inni uważali, że akt zarzynania zwierzęcia miał charakter symboliczny. Zwierzę uosabiało zezwierzęconą naturę człowieka. Zabić zwierzę to symbolicznie zabić w sobie to wszystko, co się zdegenerowało w człowieku, czy też zdehumanizowało. Byłby to ekstremalny wyraz powrotu do tego, co w nas jest ludzkie. Maharal z Pragi twierdził, że był to akt wyrażający zniesienie istoty własnej w obliczu Boga. Bliskość Boga sprawia, że moje własne JA zostaje zniesione, uniżone jak zwierzę i starte w ogniu w popiół nicości.

Liturgia ujawnia niezwykłą bliskość pomiędzy człowiekiem a Bogiem, przypominając jednocześnie o przepaści śmierci pomiędzy nimi. Niektóre ofiary nazywały się KORBAN. Po polsku musielibyśmy to oddać jako ZBLIŻENIE! Ofiary zbliżały człowieka do Boga, stwarzały najbliższą relację z Bogiem i taki był ich cel. Najbliższa zażyłość z Bogiem była celem wszystkich ofiar, ale też unaoczniała przeszkodę: śmierć! Hebrajskie KAREB, od którego pochodzi nazwa tych ofiar, u Izajasza (58,2) tłumaczy się właśnie jako pragnienie zbliżenia do Boga. Dlaczego jednak przez śmierć? Bo śmierć stanęła nam na drodze do życia w Bogu. Śmierć, która poczęła się z grzechu. Nie da się jej ominąć, trzeba ją przekroczyć. Czegoś takiego mógł dokonać tylko ktoś nieśmiertelny, by śmierć nie była już przepaścią pomiędzy człowiekiem i Bogiem. Kontekst powyższej wypowiedzi Jezusa jest zresztą sprzyjający dla tej interpretacji. Grecy PRZYBLIŻYLI się wszak do Filipa i wyrazili pragnienie ZBLIŻENIA się do Jezusa, a przebywali tam, by ZBLIŻYĆ się do oddania pokłonu Bogu.