13. Niedziela zwykła (B)

publikacja 25.06.2015 12:38

Pięć homilii

W stronę życia

ks. Leszek Smoliński

Lekarze, ojciec czy matka walczą o życie dziecka. Ile takich historii spotykamy na co dzień w naszym życiu, czytamy o nich w Internecie czy oglądamy w telewizji. Jedną z nich przedstawia książka pt. Mam odwagę mówić o cudzie (Znak 2015). To zapis rozmowy z prof. Januszem Skalskim, wybitnym kardiochirurgiem dziecięcym i człowiekiem głębokiej wiary. „Mam odwagę mówić o cudzie” – powtarzał Profesor w grudniu 2014 roku po godzinach walki o życie 2,5-letniego Adasia, najbardziej wyziębionego człowieka świata. Lekarz, który pomógł Bogu przywrócić chłopca do życia, w duecie z Bogiem uratował już sześć tysięcy dziecięcych serc. Stawia dobro innych ponad swoje, a sam doznał zawału w trakcie walki o życie pacjenta. Jego życiorys pokazuje, że zawsze trzeba walczyć.

Dzisiejsza Ewangelia przywołuje obraz Jaira, jednego ze zwierzchników synagogi, który myślał o swoim dziecku znajdującym się w niebezpieczeństwie śmierci. Ten niepokój skupiał całą jego uwagę, przysłaniając wszystko inne. Wielkie cierpienie i wielka wiara sprawiły, że przyszedł do Jezusa, i upadł Mu do nóg prosząc usilnie: „Moja córeczka dogorywa, przyjdź i połóż na nią ręce, aby ocalała i żyła”. Czy Jair momencie mógł myśleć, że „dla Boga nie ma nic niemożliwego”?

Jezus spełnił prośbę ojca dziewczynki i udał się we wskazanym kierunku. Jednak okazało się, że ludzie przynieśli wiadomość o śmierci córki. Chociaż sytuacja wydawała się być rozstrzygnięta kategorycznie, Nauczyciel mówi: „Nie bój się, tylko wierz”. Przełożony synagogi, wbrew oczywistej po ludzku sytuacji, nie wycofuje się, ale konsekwentnie idzie za Panem. Przychodzą do domu i Jezus mówi „dziewczynka nie umarła, tylko śpi”. Więc w oczach Pana Boga rzeczywistość może wyglądać zupełnie inaczej. To, co ludzie uznali za śmierć, Jezus uznał tylko za sen, z którego można się obudzić. I tak się stało. Boski Dawca życia wskrzesza dziewczynkę i w ten sposób przywraca rodzinie utraconą nadzieję.

Również i każdy z nas może przeżywać sytuacje zagrożenia życia swojego czy najbliższych. Nie wystarczy wtedy jedynie fachowa opieka medyczna dla naszego ciała, ale warto spojrzeć na trudne doświadczenie również w perspektywie wiary. I powierzyć sprawę „szlachetnego zdrowia” opiece Boskiego Lekarza Jezusa, który jest Panem życia. I który przyszedł po to, abyśmy „mieli życie i mieli je w obfitości”.

Wiara okazuje się według Jezusa koniecznym warunkiem uzdrowienia. Oznacza ona przekonanie, że Bóg z mocą działa przez Jezusa i dokonuje przez Niego cudów, a wszystko z miłości do ludzi i pragnienia, by uczynić ich szczęśliwymi. Dzięki ufnej wierze człowiek może autentycznie spotkać się z Bogiem, doświadczyć Jego obecności i w konsekwencji zawierzyć Mu swoje życie. Wejście w zażyła relację, w komunię z Bogiem jest w stanie przynieść człowiekowi nie tylko uzdrowienie, ale może go wyrwać nawet z otchłani śmierci. Warto więc pamiętać stając prze Jezusem, nawet w najtrudniejszych sytuacjach, że warto walczyć do końca i wierzyć Boskiemu Nauczycielowi.

Utracić życie, by je odzyskać

Piotr Blachowski

Jak to możliwe? Czy można dobrze zrozumieć to zdanie przeczące logice i prawom natury? Tak, ale tylko wtedy, gdy rozumiemy je poprzez życie, śmierć i Zmartwychwstanie Chrystusa. To On nam pokazał, że niemożliwe jest możliwe, bo to nie jest mecz piłkarski, to mecz, w którym jest tylko jedna drużyna, jeden sędzia i jedna piłka, ta, którą trzeba przed sobą toczyć – życie.

W Księdze Mądrości – nie bez kozery tak nazwanej – czytamy: „Bo śmierci Bóg nie uczynił i nie cieszy się ze zguby żyjących. Stworzył bowiem wszystko po to, aby było, i byty tego świata niosą zdrowie: nie ma w nich śmiercionośnego jadu ani władania Otchłani na tej ziemi.” (Mdr 1,13-14). I to właśnie zaraz na początku dzisiejszych czytań otrzymujemy odpowiedź na zadane wyżej pytania. Skąd zatem śmierć w naszym życiu? Dlaczego, skoro ma być tak świetnie, płaczemy i rozpaczamy w obliczu śmierci? I znów Księga Mądrości nam odpowiada:A śmierć weszła na świat przez zawiść diabła i doświadczają jej ci, którzy do niego należą.” (Mdr 2,24).

Życie, które wiedziemy, pragniemy przeżyć dobrze, szczęśliwie i w miarę bogato. Czasami tak się dzieje, że wizja bogactwa zasłania nam inne, bardziej duchowe wartości, o które również, a może przede wszystkim powinniśmy zabiegać. „A podobnie jak obfitujecie we wszystko, w wiarę, w mowę, w wiedzę, we wszelką gorliwość, w miłość naszą do was, tak też obyście i w tę łaskę obfitowali.” (2 Kor 8,7). Jakoś dziwnie ten przed chwilą zacytowany fragment Listu do Koryntian wpisuje się w nasze życie, w nasze dążenia, by otrzymać wszystko, o czym marzymy.

Życie, to doczesne, jest dla nas tak ważne, że w momencie choroby, śmierci, robimy wszystko, by naszym bliskim, którzy stoją w obliczu choroby lub śmierci, ulżyć, pomóc. Przypowieść, którą słyszymy w Ewangelii, wzrusza nas do głębi, bowiem śmierć dotyka 12- letnią dziewczynkę. Wręcz słyszymy lament zrozpaczonej matki, czujemy głęboki jej smutek i widzimy łzy. Ale też słyszymy głęboką naukę Chrystusa.  Jego znamienne słowa „Nie bój się, wierz tylko!” (Mk 5,36c) pokazują, co w naszym życiu jest najważniejsze.

Boże, dziękujemy Ci za Tę Miłość, która uzdalnia nas do wiary i nadziei. Twoje uobecnienie w Jezusie Chrystusie daje nam nadzieję spotkania się z Tobą po zakończeniu naszej ziemskiej wędrówki.

Córeczka tatusia

 

Augustyn Pelanowski OSPPE

Jest w tłumie ludzi. Ściśnięta, nieważna, niejedyna. Modli się z pokorą. Jej samotność zostaje zauważona przez Jezusa. Chwyta się modlitwy jak skraju szat Boskiego Lekarza, który zna jej historię
Po uzdrowienie swojej córeczki przyszedł tylko ojciec, ale za- uważmy, że gdy Jezus wskrzeszał dziewczyn- kę, poprosił nie tylko ojca, ale i matkę. Cha-rakterystyczna jest też przemiana pojęć. Jair nazywa ją córeczką, ludzie, którzy donieśli o śmierci, nazwali ją już mniej ciepło: córka. Jezus nazywa ją najpierw dzieckiem, w końcu dziewczynką, jakby dystansując związek z ojcem.

Wyobraźmy sobie tatusia, który jest lekarzem i miał jedyną córeczkę. Ojciec nosił ją na rękach, powtarzał, że jest z niej dumny. Córka rywalizowała ze swoją matką, dążąc do tego, by uwaga ojca skupiała się na niej, a nie na matce. Przez całe dzieciństwo czyniła wszystko, by ojciec ją podziwiał. Przynosiła najlepsze oceny ze szkoły, ubierała się tak, by w ojcowskich oczach zobaczyć podziw. Nauczyła się chorować, by wzbudzać opiekuńczość ojca. Matka zawsze była w cieniu.

Gdy córka dorosła, nie potrafiła opanować kokieterii, którą zwabiała mnóstwo mężczyzn, ale wybierała tylko tych, którzy ją adorowali i podziwiali jak ojciec, troskliwie i nadopiekuńczo. Po kolejnych odtrąceniach przez mężczyzn zaczęła odczuwać pustkę i zrozumiała, że jest na bocznym torze. Nigdy nie żyła własnym życiem, zawsze pasożytowała na kolejnych wcieleniach własnego ojca lekarza. Już wie, że nie znajdzie nikogo, kto by nią pokierował tak jak w dzieciństwie. Minęło może 12 lat, a może nawet 24, odkąd opuściła dom po śmierci ojca, a wciąż nie może znaleźć swojego tatusia. Lęk paraliżuje jej życie.

Pewnego dnia dostaje krwotoku. Leczenie mnóstwo kosztuje. Ktoś jej radzi pielgrzymkę do dalekiego sanktuarium. Jest w tłumie ludzi. Ściśnięta, nieważna, niejedyna. Modli się z pokorą. Jej samotność zostaje zauważona przez Jezusa. Chwyta się modlitwy jak skraju szat Boskiego Lekarza, który zna jej historię. I w kilku sekundach przypomina jej się ta historia z omdleniem i skaleczonym palcem. Całe życie była głodna takiego dotknięcia, jakie teraz czuje w swoim sercu. Takiego uchwycenia się Boga. Takiej modlitwy, która jest jak nakarmienie chorej i osłabionej dziewczynki.

 

Stworzeni dla nieśmiertelności

 

ks. Antoni Dunajski

Jeden z wybitnych współczesnych teologów, rozpoczynając wykład z eschatologii, która jest teologicznym namysłem nad ostatecznym przeznaczeniem człowieka, wypowiedział na pozór oczywiste, a jednak szokujące zdanie: „Doświadczenie uczy nas, że umierają zawsze inni. My ciągle żyjemy”. I taka jest prawda. My ciągle żyjemy, choć wokół ludzie umierają szerokim strumieniem: ze starości, w wypadkach, na wojnie, w domach i szpitalach, w górach i na morzu. Każde miejsce tej ziemi może być potencjalnym miejscem naszego zgonu. I każda godzina, każda minuta, każda chwila może być dla nas ostatnią, Doskonale to rozumiemy, ale mało kiedy o tym myślimy. Przecież umierają inni. My ciągle żyjemy.

Sytuacja dość radykalnie się zmienia, gdy umiera ktoś bardzo nam bliski: przyjaciel, brat, ojciec, matka, dziecko. Bo gdy ktoś bliski umiera, to trochę tak, jakby się samemu umierało. Umierający bowiem zabierają ze sobą cząstkę nas samych, a zwłaszcza nasze nadzieje. Doskonale więc rozumiemy dramat Jaira, przełożonego synagogi. Nie dziwimy się, że prosił Chrystusa tak usilnie: „Moja córeczka dogorywa, przyjdź i połóż na nią ręce, aby ocalała i żyła”. Dopóki żyła ta dziewczynka, z nią właśnie, i może tylko z nią związane były nadzieje ojca. Ale też właśnie dlatego z nią razem zaczęły umierać.

W życiu ludzkim jednak koniec nadziei jednej staje się początkiem nadziei drugiej. Do tego ostatecznie sprowadza się proces „wiązania nadziei” – powiedziałby ksiądz Józef Tischner. Gdy umierają nadzieje pokładane w ludziach (a umierają najpóźniej w związku ze śmiercią tych ludzi), człowiek zaczyna szukać zakotwiczenia dla swoich nadziei w Bogu. Staje się to jednak możliwe tylko w przestrzeni wiary. Dlatego Chrystus mówi: „Nie bój się, tylko wierz”. Dla wierzących w Boską moc Jezusa Chrystusa dziewczynka „nie umarła, tylko śpi”. Niewierzący „wyśmiewali Go”. I na tamtym, stosunkowo wczesnym etapie objawiania się mesjańskiej samoświadomości Jezusa trudno się im dziwić. Wszak ewidentnie rozpoznali u tego dziecka znamiona prawdziwej śmierci, natomiast w Jezusie Chrystusie nie potrafili jeszcze lub nie mieli okazji odczytać ewidentnych znamion Jego Bóstwa. W danej chwili zresztą nie zależało na tym również samemu Chrystusowi. Cud wskrzeszenia córki Jaira miał być bardziej odpowiedzią na ludzką biedę niż manifestacją Jego mesjańskiego posłannictwa. Dlatego Chrystus stanowczo „odsunął” wszystkich gapiów. Świadkami tego wskrzeszenia byli tylko rodzice dziewczynki i ci trzej wybrani z wybranych: Piotr, Jakub i Jan. Ich świadectwo miało się okazać tak ważne w późniejszym czasie. Na razie otrzymali polecenie milczenia, Chrystus wolał, aby na razie „nikt o tym nie wiedział” aż do czasu, gdy wiara tego ludu zostanie wystarczająco pogłębiona.

Śmierć, która „weszła na świat przez zawiść diabła”, została zwyciężona przez Chrystusa. Nie została jednak wyeliminowana z kręgu ludzkich doświadczeń. Sam Chrystus, ‚zwycięzca śmierci, piekła i szatana”, również tę biedę ludzkiego umierania przeszedł i śmierć przyjął – nie po to, „żeby innym sprawić ulgę, a sobie utrapienie, lecz żeby była równość”. Śmierć Chrystusa jest wyrazem solidarności z losem każdego człowieka i – paradoksalnie – jednym z elementów Jego strategii walki ze śmiercią. Chrystus zwycięża śmierć, nadając jej nowe znaczenie. Odtąd – dzięki zbawczemu misterium Jezusa Chrystusa – śmierć zaczyna służyć życiu. Najpierw tych, którzy umierają. Potem tych, którzy są świadkami czyjegoś umierania. Należy przypuszczać, że po tym wydarzeniu zupełnie inaczej zaczęło wyglądać życie Jaira i jego rodziny. Świadomość nieuchronności śmierci połączona ze świadomością, że Bóg stworzył nas „dla nie śmiertelności”, że stworzył wszystko „aby było”, zmusza nas do poważnego traktowania życia i równie poważnego traktowania Pana Boga. „Nie bójcie się śmierci! Bójcie się, aby nie przegapić życia” – mówi główny bohater „Nędzników” Wiktora Hugo. A Chrystus – mając to samo na myśli – mówi: „Nie bój się, tylko wierz”.

 

Krwotok, czyli bicz

 

Augustyn Pelanowski OSPPE

Zanim Jezus dotarł do domu przełożonego synagogi, jego szat dotknęła kobieta, która od dwunastu lat cierpiała na krwotok. Św. Marek używa metafory: krwotok nazywa MASTIX, co znaczy batog, bicz. Gdy jest już po uzdrowieniu z krwotoku, Jezus zwraca się do kobiety: „Odejdź ku pokojowi i bądź zdrowa od BATOGA TWEGO”. Czy można przypuszczać, iż za tą przenośnią ukrywa się wcale nie przenośna przyczyna wieloletniej słabości?
Niektórzy ludzie traktują się z taką agresją, z jaką ich traktowano w domu lub w najbliższym środowisku. Niszczą siebie biczami odrzucenia, gdy ich odrzucano. Mają o sobie najgorsze mniemanie, gdyż z takim odniesieniem spotykali się w domu. Biczują się bezwzględnie uczuciami agresji, gdyż bezwzględnie ich wychowywano. Krwawiąca kobieta uchwyciła się szat Jezusa od tyłu, jakby nie chciała być dostrzeżona albo jakby odmawiała sobie prawa do tego, by na nią patrzeć. Autoagresywne kobiety nie mogą patrzeć na siebie, bo są przekonane, że są brzydkie lub odrażające. Nikt nie odniósł się z należytym szacunkiem do ich ciała, było ono biczowane słowami albo fizycznie, gwałcone albo wyśmiewane.
Trzeba zwrócić uwagę na różnice między biczowaniem, którym została nazwana choroba tej kobiety, a dotknięciem, na które się ona zdobyła. Jest też różnica między uderzaniem słowem a dotknięciem słowem. Wcale nie musi ktoś być bity w domu przez rodziców, wystarczy, że spotyka się z nieustannym krzykiem lub niechęcią, wyzwiskami i niezadowoleniem ojca lub matki i taki stosunek może stać się odniesieniem do siebie samego. Syrach zapisał: „Uderzenie rózgi wywołuje sińce, uderzenie języka łamie kości. Wielu padło od ostrza miecza, ale nie tylu, co od języka” (28,17–18). Coraz częściej słyszmy o osobach dokonujących samookaleczeń. Zraniony potrzebuje opieki, więc niektórzy się ranią, by otrzymać namiastkę miłości i troski, jakiej byli pozbawieni od tych, od których powinni ją otrzymać. Głód miłości jest ogromną siłą. Tam, gdzie rodzice są niedostępni uczuciowo i panuje klimat emocjonalnego odtrącenia lub pominięcia, gdzie szczególnie matki były skoncentrowane na sobie lub na swych partnerach, gdzie zabrakło ojca i gdzie najważniejsza potrzeba dziecka – potrzeba miłości była spychana, dzieci zapadają najczęściej na różne formy autoagresji. Dodajmy do tego coraz liczniejsze przypadki maltretowania dzieci i wykorzystywania seksualnego przez ojców, ojczymów, rodzeństwo. Psychiatrzy nazywają skutki maltretowania dzieci „morderstwem duszy”.
W tej krwawiącej kobiecie, o której pisze ewangelista, tysiące kobiet mogłoby dostrzec swoją historię streszczoną do jej pragnienia, dążącego do uzdrawiającego dotknięcia szat Jezusa. Żebym się choć dotknęła! Zapewne uchwycenie się Boga, który stał się człowiekiem, może uleczyć od skutków biczowania ciała, jakiego doznało się od ludzi.