10. Niedziela zwykła (C)

publikacja 22.05.2016 20:51

Pięć homilii

Towarzyszyć innym pocieszeniem

ks. Leszek Smoliński

W życiu często zdarza się nam spotykać ludzi strapionych, bezradnych, pozbawionych nadziei. Ci ludzie potrzebują pomocy. A często od nas oczekują, że się nimi zainteresujemy, okażemy im ciepło i życzliwość. Takie sytuacje stanowią także sprawdzian naszego chrześcijaństwa. Nasz Pan Jezus Chrystus utożsamia się z tymi, którzy potrzebują pomocy, pociechy, zrozumienia, czy liczą na cud przemiany.

Pewnie nikt nie jest w stanie pogodzić się ze stratą bliskiej osoby w ciągu kilku dni. Potrzebny jest czas i możliwość okazywania swojej rozpaczy, cierpienia, żalu. Wspominanie zmarłych, rozmawianie z nimi w myślach czy nawet głośno, a przede wszystkim płacz i dzielenie się swoimi uczuciami z innymi ludźmi - wszystko to pomaga pogodzić się ze stratą, nawet tak straszną jak strata dziecka. I znaleźć nowy sposób życia. W płaczu można wyrazić ból, dlatego trzeba mu zrobić miejsce i pozwolić sobie się wypłakać, nawet przez kilka godzin. Zwłaszcza że wraz z dzieckiem umierają związane z nim marzenia i plany na przyszłość.

Ewangelia mówi, że Jezus „użalił się” nad wdową, która opłakiwała śmierć jedynego syna, który dawał jej nadzieję na godne utrzymanie w przyszłości. To Jezus uczy nas, jak mamy wmieszać się w ludzkie krzyże i zmartwienia. To oznacza, że powinniśmy nie stać z boku, nie zamykać oczu na ludzkie łzy, dramaty. Serce człowieka miłosiernego jest bogate w umiejętność pociechy, współcierpienia. Trzeba mniej mówić, a więcej słuchać. Towarzyszenie innym w cierpieniu jest największym przejawem człowieczeństwa.

Śmierć syna pozostawia kobietę bezbronną i pogrążyła ją w rozpaczy. Wzruszony Jezus reaguje spontanicznie na zaistniała sytuację. Do kobiety mówi: „Nie płacz”. Następnie podchodzi do mar i wypowiadając słowo: Wstań!, przywrócił do życia młodzieńca z Nain. Niektórzy widząc cierpienie reagują zupełnie inaczej. Próbują odwrócić uwagę strapionej osoby od źródła utrapienia. Chcą, aby o nim zapomniała. Podsuwają rozrywki - jakby środki znieczulające i pozwalające zapomnieć. Bywa, że ofiarowują skutecznie działające lekarstwo. Ale ono nie zawsze skutkuje. Strapienie nie przemija, człowiek cierpi, jak cierpiał. Nieraz słowa pocieszenia brzmią nieautentycznie, nienaturalnie. Ranią, gdy przyjmujący je czuje, ze nie stoi za nimi ludzkie serce. Mamy pocieszać strapionych oraz godzić się na to, aby inni pocieszali nas w naszych strapieniach.

Chrześcijańskie pocieszenie nie opiera się ono na pięknie brzmiących słowach, ale na bliskości. Nie bójmy się zatem być razem ze strapionymi. Pozwólmy im wypowiedzieć swój lęk przed cierpieniem, gorycz, bunt. Trzeba nieraz, aby strapiony, przerażony niepewna sytuacja człowiek wykrzyczał to, co nosi w sobie. I wtedy przychodzi ulga, odrodzenie, pokonanie kolejnej przeszkody. Siła pociechy leży nie w słowach, ale w bliskości, wczuciu się w konkretnego człowieka. Pocieszać strapionych to znaczy dać odczuć, że ktoś nie jest mi obojętny. To juz bardzo dużo. Czasami wystarczy, aby odbudować nadzieje i umocnić wiarę w to, że życie – choć trudne i bolesne – ma głęboki sens.

Znać swoje miejsce i uwierzyć

Piotr Blachowski

Podstawą naszej chrześcijańskiej egzystencji jest wiara. Wyznanie wiary powtarzamy podczas każdej mszy świętej. Wierzymy w Boga, bo to nasz fundament, wierzymy w kościół, bo to nasza tradycja, wierzymy w Zbawienie, bo to nasza przyszłość. Gdyby nie wiara, bylibyśmy niczym, bo jakże żyć, nie wierząc?

Radość ze Zmartwychwstania przypomina nam o naszej przyszłości, do której zdążamy, o której myślimy i marzymy. Tak nas uczy nasza wiara, religia, wreszcie Pismo Święte, w którym są teksty proroków, Apostołów, pisane pod natchnieniem Ducha Świętego, teksty opowiadające o życiu na ziemi i działaniach naszego Pana, Jezusa Chrystusa. Ale znajdujemy tam też teksty, które, tak jak dzisiejsze, mówią o radościach, cudach, zdarzeniach, które nam ciągle przypominają, jak żyć, by powstać, by podążać za Chrystusem.

Mamy tego przykłady w Piśmie świętym: np. Eliasz, jeden z pierwszych proroków Starego Testamentu, niejednokrotnie pokazywał swoim współczesnym jak żyć, jak postępować, by podobać się Panu Bogu. W tekście Pierwszej Księgi Królewskiej czytamy, jak prorok Eliasz, doświadczany przez Boga różnymi dopustami, rozmawia z Majestatem, prosząc Go o łaskę życia dla syna biednej wdowy. W tym wydarzeniu odnajdujemy ważną przesłankę dla nas wszystkich: tylko gorliwa i szczera modlitwa zostanie przez Boga wysłuchana.

A jakież to przesłanie wynika z czytanego dzisiaj tekstu z Ewangelii św. Łukasza, który mówi o wskrzeszeniu młodzieńca z Naim? I tutaj mamy do czynienia z biedną wdową płaczącą po stracie jedynego syna. Ponownie słyszymy o żarliwej modlitwie i o Mężu Bożym, który, wskrzeszając zmarłego, nie tylko przywraca wdowie wszystko, co kochała, ale i zapewnia jej podporę na dalsze lata życia. Czytanie i Ewangelia, spójne ze sobą w treści i formie, poruszają nasze serca i wlewają w nas nadzieję, że Bóg, który wszystko może, zrobi dla nas wszystko, o co poprosimy, jeśli modlitwa nasza będzie gorąca i szczera.

Czy zatem drugie czytanie nieco odbiega od pozostałych? Przecież tutaj nikt nie umiera, nikogo Bóg nie wskrzesza. Czy aby na pewno odbiega? List św. Pawła do Galatów zawiera ważne treści o odrodzeniu, wręcz o powrocie do życia. Ale ten akurat powrót to nawrócenie do Boga, do wspólnoty Kościoła tych, którzy Mu wierzą, ufają i głoszą Jego Chwałę i Wielkość. Za najważniejsze zdanie z tego czytania osobiście uważam te słowa: „Oświadczam więc wam, bracia, że głoszona przeze mnie Ewangelia nie jest wymysłem ludzkim. Nie otrzymałem jej bowiem ani nie nauczyłem się od jakiegoś człowieka, lecz objawił mi ją Jezus Chrystus.” (Ga 1,11-12).

Sądzę, że nasz kraj, nasze społeczeństwo, podobnie jak młodzieniec z Naim, jak młodzieniec wskrzeszony przez Boga dzięki modlitwom Eliasza, wreszcie jak święty Paweł nawrócony na wiarę, podźwignie się z marazmu codzienności i dzięki modlitwom skierowanym do Boga zostanie umocniony i zjednoczony wiarą, miłością i nadzieją.

Boże, Ty pragniesz zjednoczyć w Duchu Świętym wszystkich ludzi, spraw, abyśmy wszyscy mogli Cię wielbić w jedności i pokoju.

Naim znaczy umiłowany

Augustyn Pelanowski OSPPE

Anna ciągle rozpacza. Ma 56 lat i żadnej nadziei na to, że cokolwiek się zmieni w jej życiu. Wiele razy modliła się do Boga, by uwolnił jej syna od pijaństwa, i nic. Gdy rzuca się na kolana wieczorem przed krzyżem, mówi: „Jestem gotowa sama umrzeć, albo przyjąć kalectwo, byleby tylko mój syn był wolny od alkoholu. To na mnie zrzuć cierpienie, ale zdejmij je z mojego syna. Zabierz mnie, ale jego uwolnij!”. Udała się do znajomego kapłana. Spoglądał na nią ze zrozumieniem, ale to, co od niego usłyszała, wytrąciło ją z równowagi. „Taka modlitwa nie mogła być wysłuchana”. Jak to, przecież gotowa jest poświęcić swoje życie i zdrowie?

Czego jeszcze Bóg od niej chce? Powiedział, że Bóg nie chce od niej niczego, tylko tego, by spojrzała na Niego jak na kogoś, kto jeszcze bardziej pragnie zdrowia jej syna niż ona. Dopóki modląc się do Boga widzi w Nim nieubłaganego tyrana, któremu trzeba składać okrutne ofiary z samego siebie, to jej modlitwa trafia w próżnię, bo takiego Boga nie ma! Czy uważa, że bardziej kocha syna niż Jezus?

Wziął do ręki Pismo i przeczytał jej zdarzenie z Naim. W hebrajskim to słowo oznacza UMIŁOWANY. Przez kogo bardziej był umiłowany syn niesiony na marach: przez matkę czy przez Jezusa? Anna zaczyna rozumieć. Dostrzega, jak niebezpieczne były jej modlitwy: nie tylko nic nie mogły zmienić, ale utwierdzały ją w obrazie Boga żądającego okrutnej zapłaty! W ten sposób jeszcze bardziej pogrążała się w rozpaczy. Jak mogła jej modlitwa przynieść komuś życie, skoro ją samą popychała w destrukcję? Czy ze złego drzewa rodzą się dobre owoce?

Wielu ludzi kroczy drogą śmierci, tylko dlatego, że mają demoniczne wyobrażenie o Bogu. Jezus był gotowy zaryzykować własną śmierć, byleby tylko uratować od śmierci czy nieszczęścia innych, których spotykał na swej drodze. Łamał szabat, narażał się na zgorszenie, na bluźnierstwa, bo bardzo pragnął udzielać ze swego życia, uzdrawiać i uwalniać. Bogu najbardziej zależy na tym, byśmy uniknęli wszelkich zachowań, postaw, a nawet myśli, w których oswajamy się ze śmiercią, flirtujemy z nią, układamy się o haracz albo wprost oddajemy się jej w szpony.

Śmierć jest pełna grozy, ale jeszcze gorsze od niej jest upodobanie w śmierci, powstrzymywanie się od życia, zahamowanie kreatywności duchowej, wycofanie i trupia bierność, i spodziewanie się najgorszego. Istnieje przykazanie, które wyprzedza wszystkie inne: „Z wszelkiego drzewa tego ogrodu możesz spożywać według upodobania; ale z drzewa poznania dobra i zła nie wolno ci jeść, bo gdy z niego spożyjesz, niechybnie umrzesz”. Bóg chce, by człowiek żył i ostrzegał go od początku przed śmiercią. W całym wszechświecie nie ma nikogo takiego, komu by zależało bardziej na obdarowaniu życiem. To tłumaczy, dlaczego On sam wszedł w śmierć. Umarł na krzyżu, by odzyskać wszystkich, których śmierć pochłonęła.

Odcinanie pępowiny

 

Augustyn Pelanowski OSPPE

Bóg każdemu z nas dał matkę, by była pierwszą osobą na tym świecie, okazującą nam serce. Może dlatego, że ona właśnie nosiła nas pod sercem? Matka wychowuje, chroni, karmi, pieści, uczy słów, nosi na rękach, troszczy się i leczy, otacza ochronnym murem ramion. Jest pierwszym etapem miłości Boga do nas.

Nie zawsze jednak jest tak, jak chciał Bóg. Dla niektórych dzieci, macierzyństwo jest doświadczeniem nie tyle bezpieczeństwa, lecz nadtroskliwości lub zawłaszczenia. Zdarza się, że matka potrzebuje dziecka bardziej niż dziecko matki i wykorzystuje je, by zabezpieczyć się emocjonalnie. Niekiedy matka nie ma nikogo innego, kto by ją kochał. Wtedy potrzebuje dziecka, by wymuszać miłość, zamiast nią obdarowywać. Matka może stać się boginią kontrolującą życie dziecka i zmuszającą je do realizowania jej ambicji i oczekiwań. Dziecko zaczyna odczuwać, że absolutnie nie może się z nią porozumieć. Matka im bliżej jest niego, tym odleglejsza dla niego się staje. Mimo dorosłego wieku syna lub córki ciągle traktuje ich jak dziecko, które bez niej by zginęło. Wmawia mu, że rozumie je lepiej niż ono samo siebie. Obwinia, gdy nie spełnia jej życzeń, oczekiwań, ambicji, potrzeb. Rywalizuje ze współmałżonkiem i stara się wypchnąć go ze sfery wychowania, by roztoczyć swą władzę nad wnukami. Nie liczy się z wyborami czy przekonaniami córki lub syna. Kiedy wreszcie ktoś chce się usamodzielnić, odgrywa rolę opuszczonej i skrzywdzonej, aby dziecko zrezygnowało dla niej ze swego życiowego powołania. Przez całe życie, trzeba przed nią ukrywać prawdę i udawać kogoś, kogo ona chce kreować. W ten sposób nie pozwala dorosnąć swojemu dziecku. Na takim etapie uwiązania syn lub córka ma już ogromne problemy z osobowością, idzie do psychiatry albo łapie się na marzeniach o samobójstwie.

Eliasz, by tchnąć nowe życie w syna wdowy z Sarepty, odebrał go z łona matki i zakrył swoim ciałem, ocienił własną, ojcowską osobowością, przez którą Duch Ojca niebieskiego wskrzesił dziecko. Musiało być jednak przerwanie tej zwyrodniałej więzi, jaka istniała dotychczas między tą kobietą a jej synem. W takim układzie można mówić o emocjonalnym kazirodztwie. Słowa straszne, ale coraz częściej się potwierdzające w społeczeństwie. Jezus zatrzymał pochód ludzi wiodący jedynaka na cmentarz i, słowem Boga, wskrzesił go. W jego życiu, które finiszowało się drogą na cmentarz, musiał pojawić się ktoś, kto zatrzymał ten kierunek toczenia się losu. Nie wiemy nic o relacjach między nim a jego matką, ale ten kondukt może mieć znaczenie symboliczne. Bywają takie odniesienia między matką a dzieckiem, które wiodą tylko na cmentarz, choć wydają się być karawaną nadtroskliwości. Celem życia nie jest ani bycie częścią życia matki, ani jej idolem, tylko, jak mówi Paweł w lekcji drugiej, objawienie się życia Syna Bożego w naszym życiu. Jezus musi objawić się w moim życiu i to jest jedyny cel.

 

Życie pełne radości

 

ks. Tomasz Horak

Dobra nowina o życiu

Oświadczam więc wam, bracia, że głoszona przeze mnie Ewangelia nie jest wymysłem ludzkim. Nie otrzymałem jej bowiem ani nie nauczyłem się od jakiegoś człowieka, lecz objawił mi ją Jezus Chrystus – oświadcza apostoł. Wiemy nawet, jak to było. Paweł, wtedy znany jako Szaweł, uważając pogłoski o zmartwychwstaniu Jezusa za oszustwo, usiłował przemocą położyć kres działalności wyznawców Galilejczyka. Był jednym z najaktywniejszych prześladowców młodego Kościoła. Aż któregoś dnia, w drodze do Damaszku, stolicy Syrii, na jego drodze stanął Jezus. Spotkanie było niesamowite. Szaweł pojął, że to, co robił dotychczas z największym przekonaniem, było największą pomyłką. Przekonał się o tym sam. Nie pozostało mu nic innego, jak wrócić do ludzi, dowodzić, że Jezus żyje, i świadczyć o tym swoją postawą. Nie był to zatem ludzki wymysł, była to namacalna prawda. Resztę swego życia Paweł, bo takie imię niebawem przybrał, poświęcił rozgłaszaniu po całym ówczesnym świecie dobrej nowiny o zmartwychwstaniu, o życiu sięgającym dalej niż śmierć. Przeczucia i tęsknoty pokoleń okazały się prawdziwe.

Rąbka tej tajemnicy mogli dotąd doświadczyć niektórzy. Kronikarz czasów proroka Eliasza (dziewięć wieków przed Chrystusem) dziś znowu opowiedział o wskrzeszeniu syna pewnej kobiety w Sarepcie Sydońskiej. Zaś ewangelista przypomniał wskrzeszenie młodzieńca z Nain w Galilei. Tego dokonał Jezus, tamtego Eliasz. Oba wydarzenia były tylko daleką zapowiedzią życia, które w niepojęty sposób jest darem na zawsze. Taka jest tęsknota pokoleń, takie są najgłębsze oczekiwania ludzi od tysięcy lat, od zawsze. Dobra nowina o życiu.

Zła nowina o życiu

A nas na co dzień dosięga zła nowina o życiu. Dosięga nas brutalny realizm śmierci. I nieuchronna konieczność zakończenia biegu życia. Zawsze zbyt wcześnie. Bo nawet stary człowiek chciałby jeszcze dzień, miesiąc, jeszcze rok pożyć. Nie mówiąc już o śmierci przedwczesnej – tak ją nazywamy – ludzi młodych, nieraz dzieci nawet. I co by nie powiedzieć, lęk przed śmiercią nam towarzyszy. Czasem jest to przeraźliwy, paraliżujący strach – boi się umierający, boi się jego otoczenie. Okazuje się, że nieraz nie wystarcza wiara w życie sięgające poza grób. Powtarza ktoś: „Wierzę w życie wieczne”, a przecież lęku wyzbyć się nie jest w stanie. Za ratowanie życia gotowiśmy dać wszystkie nasze oszczędności i jeszcze się zadłużyć. Na rozwój technik medycznych społeczeństwa przeznaczają ogromne środki, a firmy produkujące bardzo nieraz drogi sprzęt pewne są swoich zysków. Presja złej nowiny o życiu okazuje się niezwykle silna.

Z drugiej strony wiara w życie wieczne przynosi ukojenie. Tak bardzo potrzebujemy świadków tej wiary. Dlatego ostatnie tygodnie i dni papieża Jana Pawła II stały się dla milionów ludzi wielką, pokój przynoszącą katechezą o życiu. „Odszedł do domu Ojca” – te słowa wzięte z ewangelii zostały przypomniane z całym spokojem, ale i całą siłą ludziom wierzącym, a dla wielu niewierzących stały się ziarnem ewangelizacji.

Gdy odwiedzamy cmentarze i zatrzymujemy się przy kolejnych grobach, pomnikach, krzyżach, czytamy imiona ludzi, których znaliśmy, świat zaczyna wydawać się nierzeczywisty. Rodzi się wątpliwość: Czy ich życie było prawdziwe? Czy to raczej prawda o śmierci jest ostateczną odpowiedzią na wszystkie pytania? Nie przynoszą uspokojenia pełne wiary i nadziei napisy na grobach. Tak było zawsze. I zawsze coś z tego w człowieku pozostaje. Także w chrześcijanach pamiętających słowa Jezusa: „W domu Ojca mego jest mieszkań wiele. Idę przygotować wam miejsce” (J 14,1n).

Znaki życia nowego

Wskrzeszenie dokonane przez proroka, podobnie przywrócenie do życia młodzieńca z Nain to znaki. Ważne i potrzebne znaki. Jeszcze mocniejszy w swej wymowie był znak wskrzeszenia Łazarza, którego Jezus wywołał z grobu (J 11). Znaki mówią wiele, znaki są konieczne, by przekazać jakąś prawdę, często tajemniczą prawdę. Znakami posługują się ludzie. Znakami posługuje się wobec ludzi Bóg. Taka jest potrzeba, wręcz konieczność w nawiązywaniu międzyosobowych relacji. Znak może być nośnikiem głębokich i wielorakich treści. Ale właśnie dlatego zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że zostanie źle, opacznie, a co najmniej nie do końca odczytany. Patrząc na wskrzeszenia opowiedziane w Biblii, możemy je źle zrozumieć. Bo w głębi naszych serc drzemie tęsknota za zatrzymaniem życia takim, jakie ono jest. Nieśmiertelność? Tak, marzy się człowiekowi nieśmiertelność pośród znajomego mu świata. A dobrze wiemy, że to niemożliwe. Materialny świat jest zbyt ciasny, biologiczne życie zbyt kruche, by trwać bez końca. Nawet jeśli by miało być życiem tylko dla wybranych.

Co więc znaczą owe wydarzenia zwane wskrzeszeniami? Tylko tyle – i aż tyle – że ponad nieubłaganą koniecznością kresu biologicznego życia, jest Ktoś, dla kogo prawo śmierci nie jest prawem ostatecznym i najwyższym. Jest Ktoś, kto może obdarować czymś więcej, niż wynikałoby to z naszych doświadczeń. Próbujemy nazywać to wszystko naszym niedoskonałym językiem i mówimy o życiu wiecznym, mówimy o zmartwychwstaniu, mówimy o niebie i wieczności. Żadne z tych słów nie oddaje całej rzeczywistości. Dlaczego? Dlatego, że nie jesteśmy w stanie mówić o czymś, co jest zupełnie inne od naszych doświadczeń. Dlatego i Bóg przemawia do nas znakami, a my staramy się zrozumieć tyle, ile zrozumieć możemy.

Dlatego naszą odpowiedzią jest nie pewne siebie „wiem!”, ale pełne pokory i ufności „wierzę!” Dlatego zawsze pozostaje jakiś niedosyt. Pozostaje jakiś niepokój. Pozostaje niepewność. Ale pewności i pokoju zyskujemy tyle, że życie staje się możliwe, spokojne, pełne radości mimo wszystkich obaw. Świadectwa takiej wiary oczekują od nas niewierzący.

Homilia pochodzi ze strony Autora www.tohorak.opole.opoka.org.pl