Magia znaków czy język miłości?

Cezary Sękalski

publikacja 22.05.2007 13:41

Chrystus działa w znakach sakramentalnych i liturgicznych, ale jeśli zarówno osoba posługująca się nimi, jak i je przyjmująca dopuszczą się lekceważenia, pozostaną poza zasięgiem ich zbawczego działania. Liturgia nie oddziałuje bowiem na człowieka w sposób automatyczny.

Chrystus działa w znakach sakramentalnych i liturgicznych, ale jeśli zarówno osoba posługująca się nimi, jak i je przyjmująca dopuszczą się lekceważenia, pozostaną poza zasięgiem ich zbawczego działania. Liturgia nie oddziałuje bowiem na człowieka w sposób automatyczny i nie wystarczy podczas Mszy Świętej stać w obrębie murów okalających kościół, aby doświadczyć pełni oferowanej przez Chrystusa łaski.

Przed laty dane mi było uczestniczyć w bierzmowaniu zorganizowanym w zakładzie karnym przeznaczonym dla młodocianych przestępców. W kaplicy zgromadziło się dziesięciu bierzmowanych więźniów oraz miejscowa wspólnota Odnowy w Duchu Świętym, spośród której wywodzili się świadkowie bierzmowania (m.in. ja), a także kilkudziesięciu osadzonych, którzy chcieli uczestniczyć w tej uroczystości. Kiedy miejscowy proboszcz przy powitaniu wszystkich zebranych rozwodził się nad tym niezwykłym wydarzeniem, jakim niewątpliwie było obdarowanie darami Ducha Świętego przestępców, niektórzy z nich odwracali się do siedzących z tyłu kolegów i wymieniali z nimi porozumiewawcze, rozbawione spojrzenia. Kiedy jednak głos zabrał biskup i mówił o tym, że otwarcie się na Boga jest jedyną szansą, aby nie przegrać swojego życia, i że w życiu osadzonych odrzucenie Boga i Jego prawa doprowadziło do ich skazania, z ich oczu znikły iskierki wesołości, a w to miejsce zjawiła się nuta zadumy nad swoim życiem. Wspomnienie to stanęło przed moimi oczami, kiedy zacząłem zastanawiać się nad naszym stosunkiem do liturgii.

Dwie strony medalu

Myślę, że nasze podejście do liturgii można sprowadzić do dwóch podstawowych postaw. Pierwszą reprezentował ów proboszcz, który akcent stawiał na obiektywne wydarzenie liturgiczne, jakim jest Msza Święta. Drugą reprezentował biskup, który skupił się na subiektywnym odbiorze i dyspozycyjności przyszłych bierzmowanych wobec oferowanego im znaku liturgicznego. Obydwa podejścia stanowią dwie strony jednego medalu. Osobno każda z nich w sposób bardzo okrojony opisuje bogatą rzeczywistość liturgii.

Słowo liturgia pochodzi z języka greckiego i oznacza ludowy czyn (leitos – ludowy, ergon – czyn, dzieło, działanie). W kulturze greckiej termin ten nie miał zabarwienia religijnego, lecz społeczno-polityczne. Określano nim wszelkie świadczenia publiczne podejmowane dla dobra wspólnego, takie jak podatki czy inne zobowiązania społeczne.

W Kościele katolickim terminem tym określono służbę Bożą – sprawowanie kultu publicznego poprzez czynności święte, które stanowią kontynuację misji Chrystusa w Kościele. Z tego punktu widzenia sprawowanie liturgii jawi się jako publiczne wydarzenie religijne, jednoczące daną społeczność wokół Chrystusa, który poprzez konkretne znaki sakramentalne ją uświęca. W teologii mówi się o tym, że sakramenty działają ex opere operato, a zatem na podstawie wykonanego dzieła. Od strony samego znaku liturgicznego nie jest ważne nawet to, w jaki sposób i z jakim nastawieniem wykonuje je celebrans, bo ich moc i skuteczność nie wypływa z jego zdolności czy predyspozycji, ale z samej ofiary Chrystusa.


Religijność czy magia?

To jednak tylko jedna strona medalu. Gdybyśmy chcieli ograniczyć liturgię wyłącznie do niego, moglibyśmy niepostrzeżenie przesunąć ją na teren magii. Myślenie magiczne charakteryzuje się bowiem przyznaniem mocy sprawczej pewnym rytuałom. Uwidacznia się to szczególnie w różnych zabobonnych praktykach: splunięcie przez lewe ramię na widok czarnego kota ma uchronić nas przez zwiastowanym nieszczęściem, a dotknięcie guzika na widok kominiarza – zapewnić następstwo szczęśliwych wydarzeń. Przy czym w magii i zabobonach żadne inne okoliczności typu: roztropność w życiowych decyzjach czy pracowitość w ogóle nie mają żadnego znaczenia.

Podobne myślenie prowadzi niekiedy do erozji prawdziwej religijności. Ze zdumieniem oglądałem kiedyś nagranie zrealizowane ukrytą kamerą. Zarejestrowano na nim złodzieja, który przeżegnał się przed kradzieżą samochodu. Prawdopodobnie w jego pojęciu nabożnie wykonany znak krzyża miał go uchronić przed policją. Ciekawe, czy żywił potem pretensje do Pana Boga, kiedy już okazało się, że samochód, do którego się włamał, był pozostawioną przez stróży prawa pułapką... Obrazek ten wskazuje, że można nadużywać także różnych świętych znaków. W tym przypadku znak krzyża został potraktowany jako działanie magiczne mające danemu człowiekowi zapewnić powodzenie. Nadużycie polegało na tym, że działanie, które w ten sposób zostało „poświęcone”, było sprzeczne nie tylko z jakąkolwiek religijnością, ale i ze zwykłą etyką.

Od gestów zewnętrznych do odruchu serca

Pismo Święte ustami proroków wielokrotnie przestrzega nas przed nadmiernym zrytualizowaniem naszej religijności. W Księdze Izajasza odnajdujemy charakterystyczną skargę, w której Bóg stwierdza, że lud zbliża się do Niego tylko w słowach, sławiąc Go wyłącznie wargami, podczas gdy jego serce pozostaje z dala od Niego, co oznacza, że cześć oddawana Bogu jest tylko wyuczonym przez ludzi zwyczajem (por. Iz 29, 13). Tu dochodzimy do drugiej ważnej zasady określającej skuteczność znaków liturgicznych. Teologowie mówią, że sakramenty działają ex opere operantis, czyli mocą dokonującego dzieła.

Prawdą jest, że to głównie Chrystus działa w znakach sakramentalnych i liturgicznych, ale jeśli zarówno osoba posługująca się nimi, jak i je przyjmująca dopuszczą się lekceważenia, pozostaną poza zasięgiem ich zbawczego działania. Liturgia nie oddziałuje bowiem na człowieka w sposób automatyczny i nie wystarczy podczas Mszy Świętej stać w obrębie murów okalających kościół, aby doświadczyć pełni oferowanej przez Chrystusa łaski. Brak staranności przy sprawowaniu Najświętszej Ofiary czy antyliturgiczny śpiew mogą na tyle zakłócać czystość przekazu, że zamiast otwierać człowieka na doświadczenie sacrum, nie tylko go na nie zamykają, ale jeszcze wywołują dodatkową irytację. Stąd tak ważna jest ogromna dbałość w przygotowaniu liturgii oraz wewnętrzne usposobienie do uczestnictwa w niej.


Czy znaki liturgiczne wystarczą?

Trzeba zauważyć, że w ciągu wieków w Kościele katolickim dominowało podejście kładące nacisk na moc samych znaków liturgicznych. Liturgia odprawiana po łacinie, w języku nieznanym większości wiernych, była czymś tajemniczym i wzniosłym, jednak mało komunikatywnym.

Po II Soborze Watykańskim nastąpiła gruntowna zmiana: dopuszczono do liturgii języki narodowe i przesunięto akcent ku większej wspólnotowości (kapłan staje twarzą do wiernych itp.). Niekiedy jednak wydaje się, że ciągle jeszcze brakuje nam tego osobistego podejścia do Chrystusa, przez co liturgia zamiast objawiać Jego obecność, raczej ukrywa ją za historycznie ukształtowanymi elementami. Nie jest to oczywiście wina samych znaków liturgicznych ani też w pierwszym rzędzie sposobu ich celebrowania. Często największą naszą trudność stanowi rutyna i przyzwyczajenie. Uczestnictwo w liturgii jako we wspomnianym przez proroka Izajasza „wyuczonym przez ludzi zwyczaju” to za mało, aby móc kosztować jej zbawczych owoców.

Niekiedy wydaje się, że uczestnicy naszych zgromadzeń liturgicznych przypominają uczniów, którzy w drodze do Emaus spotkali nieznajomego wędrowca. Słuchali go, przyglądali się mu z zaciekawieniem, ale przez dłuższy czas tak naprawdę nie miał on żadnego wpływu na ich życie. Gdyby nie wypowiedziane w ostatniej chwili słowa „zostań z nami”, przypadkowe spotkanie w drodze szybko stałoby się tylko odległym wspomnieniem, zacieranym stopniowo przez coraz to nowe, bardziej aktualne i ekscytujące wydarzenia. Owo wypowiedziane mimochodem „zostań z nami” nagle doprowadziło uczniów do rozpoznania w nieznanym wędrowcu Jezusa, który objawił się im przy łamaniu chleba.

Owo wypowiedziane w sercu „zostań z nami” również w naszym przypadku jest kluczowe dla religijności, jaką reprezentujemy. Tylko ono może sprawić, że Jezus obecny w Eucharystii będzie miał szansę nie tylko towarzyszyć nam podczas uroczystych celebracji, ale także w całej naszej codzienności, we wszystkich sferach naszego życia.





Artykuł pochodzi z: Głos Ojca Pio 2/2007