Reforma do reformy?

Józef Majewski

publikacja 22.05.2007 14:14

Podczas liturgii przez jej moc sakralną zostajemy postawieni w punkcie, w którym wieczność krzyżuje się z czasem i w którym stajemy się rzeczywiście współcześni wypadkom biblijnym od Stworzenia aż do Paruzji. Niebo zstępuje i człowiek jednoczy się z chórem aniołów, by godnie spotkać Przychodzącego.

Liturgia jako przedmiot sporu w dzisiejszej teologii

Paul Evdokimov, wybitny teolog prawosławny, pisząc o tym, co wydarza się podczas liturgii, stwierdził: człowiek […] odnajduje swą własną prawdę i prawdziwą istotę rzeczy. […] Podczas liturgii przez jej moc sakralną zostajemy postawieni w punkcie, w którym wieczność krzyżuje się z czasem i w którym stajemy się rzeczywiście współcześni wypadkom biblijnym od Stworzenia aż do Paruzji […]. Niebo zstępuje i człowiek jednoczy się z chórem aniołów, by godnie spotkać Przychodzącego […]. Liturgia jest to misterium, które porywa swą akcją zgromadzenie wiernych. […] Plany: kosmiczny, ludzki i anielski łączą się w jedynej Eucharystii […]. Zmienna materia tego świata dotyka innego wymiaru i staje się jego częścią.

Odnoszę wrażenie, że wielu katolików, słysząc taką wykładnię liturgii, może okazać bezbrzeżne zdziwienie. Bo kto z nas w liturgii, którą sprawuje się w naszych kościołach, „dostrzega” wieczność, która krzyżuje się z czasem, zstępowanie nieba i aniołów na ziemię? Czy można odczuć wieczność, niebo i aniołów w jakże często bardzo przyziemnym liturgicznym „zgiełku” moralizatorstwa, prywatnej twórczości księdza i wiernych, niedbałości, niechlujności, pośpiechu, rozpolitykowania, rutyniarstwa, nudy i braku tajemnicy… Często doświadczamy nie wieczności, nieba i szumu skrzydeł aniołów, ale jak najbardziej przyziemnej mizerii naszej liturgii…

Tak dochodzimy do sedna problemu niniejszego artykułu: do dzisiejszych teologicznych sporów wokół liturgii. Zasadniczy spór bezpośrednio wiąże się ze wspomnianą mizerią liturgiczną, z niejakim kryzysem liturgii. Co jest jego przyczyną? W odpowiedzi na to pytanie padają różne odpowiedzi, które też ostro krzyżują się ze sobą… Abp Rembert Weakland z USA, przyglądając się tym debatom, kilka lat temu napisał głośny tekst pod znaczącym tytułem: „Liturgia jako pole walki” . Jak zatem wygląda dziś to pole?

Odpowiedzi teologów na pytanie o przyczynę liturgicznej mizerii obracają się wokół kwestii reformy liturgii w Kościele katolickim, zaczętej na II Soborze Watykańskim i dopełnionej przez papieża Pawła VI. Wprowadzone przez nią zmiany – jakże czytelne dla osób, które pamiętają czasy „starej” liturgii – można z grubsza ująć w taki sposób: powstanie nowego mszału, zastąpienie języka łacińskiego językami narodowymi; odprawianie liturgii „twarzą do ludu”, a tym samym ustawienie ołtarza między księdzem a ludem; możliwość udzielania Komunii pod dwiema postaciami…

Część katolików – o orientacji tradycjonalistycznej – twierdzi, że za liturgiczną mizerię winna jest przede wszystkim sama posoborowa reforma liturgii, która jest chora, bo kryje w sobie niewybaczalne błędy i jako taka z istoty jest otwarta na nadużycia. Ich zdaniem leczenie liturgii domaga się naprawy posoborowej reformy, czyli dokonania „reformy reformy” przez krok „do tyłu”, przez niejaki powrót do liturgii przedsoborowej. Inni podkreślają wielkość posoborowej reformy, a lekarstwa na liturgiczne choroby upatrują w wierności jej zasadom. Z kolei jeszcze inni, owszem, w jakiejś mierze domagają się „reformy reformy”, ale przez „krok do przodu”, przez dalsze i bardziej radykalne rozwijanie posoborowej reformy liturgii.


Reforma reformy przez krok do tyłu

Tradycjonalizm, zakochany w liturgii trydenckiej, stawia poważne i ważne krytyczne pytania pod adresem posoborowej reformy liturgicznej . Istotne jest, że nurt ten (pomijając radykałów) – przy całym swoim krytycznym stosunku do tej reformy – nie neguje prawomocności mszy Pawła VI.

Posoborowa reforma liturgii – zdaniem tradycjonalistów – poszła zdecydowanie dalej niż to, co postulował Sobór Watykański II. To charakterystyczny rys tego stanowiska: unika się (jawnej) krytyki nauczania Soboru, a nawet stara się wygrywać go dla swojej sprawy. Dobrze wyraża to następujący cytat: Reformy były odbierane jako gwałtowne i głębokie. Sobór, na który się powoływano, nie wymagał nigdzie ani tworzenia nowego mszału, ani dodawania nowych kanonów eucharystycznych, ani porzucania łaciny jako języka liturgicznego, ani odprawiania Mszy «twarzą do ludu», ani wprowadzania Komunii na rękę… Żaden z tych „znaków firmowych” reformy posoborowej nie ma mandatu Soboru.

Jak jednak pogodzić takie stawianie sprawy choćby z oceną posoborowej reformy liturgicznej dokonaną przez Jana Pawła II: Dziś można uznać, że reforma Liturgii, taka jakiej chciał Sobór Watykański II, została już zrealizowana, a w pracy tej kierowano się soborową zasadą wierności Tradycji i otwarcia się na prawowity postęp; dlatego można powiedzieć, że reforma liturgiczna jest ściśle tradycyjna, „ad normam Sanctorum Patrum” (List apostolski „Vicesimus quintus annus”, nr 10 i 4)?

Na czym powinna polegać „reforma reformy”? Na to pytanie tradycjonaliści nie mają jeszcze w pełni sprecyzowanej odpowiedzi, poza głębokim przekonaniem, że stara liturgia winna być głównym natchnieniem dla korekty nowej, powinna być dla niej „punktem orientacyjnym, kryterium” . Tymczasem żywią nadzieję na rozwój nowego ruchu liturgicznego, który doprowadzi do korekty posoborowej reformy.

Wierność reformie posoborowej

Chociaż w Watykanie można spotkać zwolenników stanowiska tradycjonalistycznego, a i niektóre ruchy dykasterii kurii rzymskiej już poszły w kierunku oczyszczania liturgii w tym duchu, to jednak nie wydaje się, aby – przynajmniej jak na razie – nurt tradycjonalistyczny mógł święcić triumfy. Ostatni Synod Biskupów, który w październiku debatował nad sprawami liturgii, jednoznacznie opowiedział się za posoborową reformą – i to jest kolejne stanowisko w ramach współczesnej debaty liturgicznej. Według niego, owszem, trzeba leczyć liturgię, bo jest w niej wiele błędów i zaniedbań, ale należy czynić to nie przez powrót do „starego”, lecz przez większą wierność zasadom reformy dokonanej po Soborze.

Przedstawiciele tego stanowiska stają w obronie posoborowej reformy, podkreślając, że z natury każdej reformy wynika, iż na właściwe jej owoce należy cierpliwie czekać, podobnie jak na obumarcie wyrastających gdzieniegdzie chwastów. Te chwasty – twierdzi się – to wynik nie samej reformy liturgicznej, ale niekontrolowanego, błędnego, powierzchownego, zbyt pospiesznego wprowadzania jej w życie. Wydaje się, że to stanowisko reprezentuje większość specjalistów od liturgii i biskupów.

Postulaty uzdrowienia liturgii, zgłaszane w ramach tego nurtu, wyraźnie wypowiadało wielu biskupów, którzy uczestniczyli w ostatnim październikowym rzymskim Synodzie Biskupów : konieczność przeciwstawiania się nadużyciom w liturgii, trzymania się zasad i reguł liturgicznych, właściwego wychowania wiernych do liturgii, kształtowania zdrowej duchowości.


Reforma reformy przez krok do przodu

Trzecie stanowisko bardziej czy mnie wyraźnie przekonuje, że posoborowa reforma liturgiczna zatrzymała się w połowie drogi. Stoimy – podkreśla się – przed koniecznością „reformy reformy”, ale przez ruch do przodu. To stanowisko jest bardzo zróżnicowane. Jako najmniej w Polsce znane wymaga tu obszerniejsze prezentacji. Upraszając, można mówić dwóch jego wersjach: radykalnej i umiarkowanej.

Stanowisko radykalne
Można tu zaliczyć np. teologię feministyczną, która uważa, że dotychczasowa liturgia dyskryminuje kobiety, bo uprzywilejowuje mężczyzn i wyznacza im pierwszoplanową rolę, co przejawia się choćby w fakcie, że celebransami mogą być tylko mężczyźni. Teologia feministyczna z reguły domaga się dopuszczenia kobiet do święceń kapłańskich.

Teologia feministyczna postuluje także konieczność radykalnych zmian języka liturgii, który – jak się twierdzi – dyskryminuje kobiety, ponieważ ma tzw. charakter męskocentryczny. Przykładowo, w obecnej liturgii Bóg jest nazywany praktycznie tylko w kategoriach i metaforach męskich: Ojciec, Syn, Odkupiciel, Zbawca, Stwórca, Król czy Ogrodnik, a przecież Biblia usprawiedliwia także język kobiecy w odniesieniu do Boga (co – dodajmy – znalazło już wyraz w nauczaniu dwóch ostatnich papieży i Katechizmu Kościoła Katolickiego) . Tak dochodzimy do współczesnego sporu wokół tzw. inkluzywnego języka w liturgii, a dokładniej wokół tzw. wertykalnego języka inkluzywnego, a więc języka, w którym jest miejsce na nazywanie i wzywanie Boga w kategoriach i metaforach żeńskich.

Przedstawicielki teologii feministycznej twierdzą, że jeśli Kościół rzeczywiście chce – jak naucza – eliminować ze swojego życia i struktur przejawy dyskryminacji kobiet, to język inkluzywny winien znaleźć przystań w liturgii. Wierzący, kobiety i mężczyźni, muszą mieć możliwość k o b i e c e g o wzywania i doświadczania Boga w czasie świętych obrzędów. Bez depatriarchalizacji liturgii nie można wyobrazić sobie pełnej depatriarchalizacji Kościoła .

Chociaż Bóg o macierzyńskim obliczu pojawił się w oficjalnym nauczaniu Jana Pawła II czy Katechizmu z 1983 r., to jednak nie widać możliwości, aby zagościł również w liturgii. Instrukcja „Liturgiam authenticam” (o stosowaniu w liturgii rzymskiej języków narodowych), wydana w 2001 r. przez Kongregację Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów, jednoznacznie negatywnie wypowiada się na temat języka inkluzywnego w liturgii (nr 28-31). Podobnie ujęła to Kongregacji Nauki Wiary w „Normach tłumaczenia tekstów biblijnych stosowanych w liturgii” (1997): W wierności natchnionemu Słowu Bożemu ma być zachowana tradycyjna biblijna praktyka nazywania osób Trójcy Świętej jako Ojca, Syna i Ducha Świętego. Podobnie w zgodzie z tradycją Kościoła, żeńskie i neutralne zaimki nie mogą być stosowane w odniesieniu do osoby Ducha Świętego (nr 4).

Stanowisko umiarkowane.
Nurt ten jasno dochodzi do głosu również w sporze o język inkluzywny. O ile stanowisko radykalne domaga się wertykalnego języka inkluzywnego w liturgii, o tyle umiarkowane opowiada się za tym językiem, ale tylko w wersji horyzontalnej – w odniesieniu do ludzi, nie zaś Boga. Nurt ten tworzy wielu teologów i biskupów, szczególnie ze świata anglojęzycznego .

Horyzontalny język inkluzywny postuluje odnoszenie do ludzi określeń neutralnych pod względem płci albo takiego alternatywnego słownictwa, aby obejmowało również kobiety. Jeżeli zatem np. liturgiczny zwrot „bracia” (fratres) czy „synowie Boży” (filii Dei) – zgodnie z intencją autorów tekstów liturgicznych – obejmuje nie tylko mężczyzn, ale i kobiety, to proponuje się posługiwanie językiem inkluzywnym: zamiast „bracia” – „siostry i bracia”, a zamiast „synowie Boży” – „dzieci Boże”. Proponuje się też neutralne tłumaczenie np. łacińskiego homo („człowiek”) – przez choćby, jak w języku angielskim, human being, nie zaś man („człowiek” i „mężczyzna”); a homines („ludzie”) – przez people czy humankind, a nie men („ludzie” i „mężczyźni”).

Język inkluzywny z założenia chce być wrażliwy na równość i godność każdej osoby ludzkiej, mężczyzn i kobiet. Zakłada się tu, że historyczne zjawisko dyskryminacji kobiet w Kościele znalazło odzwierciedlenie w języku liturgicznym. Tymczasem zdaniem np. Kongregacji Kultu Bożego teksty świętej liturgii nie zawierają takiej dyskryminacji („Liturgiam authenticam”, nr 29), a domaganie się języka inkluzywnego w liturgii uważane jest za uleganie modom czy ideologiom, zwykle nieprzyjaznym Kościołowi.

Debata wokół języka inkluzywnego jest tylko częścią dużo szerszego – i zasadniczego – sporu o zasady tłumaczenia oryginalnych, łacińskich, tekstów liturgii na języki narodowe, który wstrząsnął już obradami Soboru Watykańskiego II. Najogólniej mówiąc, możliwe są dwie metody przekładania tekstów liturgicznych: „zgodności formalnej” (formal correspondence) i „dynamicznego ekwiwalentu” (dynamic equivalence) .

W koncepcji „zgodności formalnej” akcentuje się konieczność tłumaczenia jak najbardziej dosłownego. Można by powiedzieć, że tutaj ideałem jest taki przekład, który – z kolei przełożony na język łaciński – jota w jotę będzie zgodny z oryginałem. W tej koncepcji najważniejsze są słowa i pragnienie jak najwierniejszego oddania ich znaczenia. Tymczasem w koncepcji „dynamicznego ekwiwalentu” istotne jest znaczenie i przesłanie wiary, jakie kryje się za konkretnymi słowami, a nie same słowa. W tłumaczeniu chodzi o wierne oddanie w języku narodowym nie tyle słów, ile orędzia poprzez użycie równoważnych (equivalent) komponentów językowych, które są znane odbiorcom liturgicznego przesłania. Oznacza to, że ten rodzaj tłumaczenia korzysta – na ile to możliwe – z wartościowych słów, wyrażeń idiomatycznych, przysłów i lokalnych obrazów konkretnej kultury lokalnej. W ramach tej koncepcji nie sposób wyobrazić sobie, aby „powrotny” przekład tłumaczenia na łacinę pokrywał się jota w jotę z oryginałem.

Zilustrujmy to konkretnymi przykładami i pytaniami: Czy święty język Kościoła Zachodu – łacina – ma być uważany za taki w lokalnych Kościołach Indii obszaru języka hindi? Czy ideałem śpiewu liturgicznego dla każdego Kościoła lokalnego ma być chorał gregoriański, związany z kulturą Kościoła Zachodu, czy też Kościoły lokalne innych kultur i języków – np. Kamerunu, których członkowie należą do ludów Bashi, Banyarwanda i Barundi – mogą darować sobie ten chorał, trzymając się własnych tradycji muzycznych? Stanowiska opowiadające się za koncepcjami „zgodności formalnej” i „dynamicznego ekwiwalentu” różnie odpowiadają na te pytania, a ważne jest, że pierwsza koncepcja wyraźnie bliższa jest np. Kongregacji Kultu Bożego, z kolei druga – wielu biskupom, szczególnie Kościołów lokalnych tzw. Trzeciego Świata.



W sporze o tłumaczenie na języki narodowe chodzi o zupełnie zasadniczą kwestię problemu granic zakorzeniania się liturgii Kościoła w różnorodnych kulturach świata. Czy liturgie sprawowane w bardzo odmiennych kulturach lokalnych mają w istocie bez reszty przystawać do siebie, mają być identyczne, czy też po nałożeniu na siebie mogą być nie w pełni przystawalne, czyli bardziej lub mniej się różnić, nie tracąc jednak najgłębszej tożsamości? W liturgii Kościoła – z tym zgadzają się praktycznie wszyscy – chodzi o jedność w różnorodności, ale bardziej o jedność czy o różnorodność? Kongregacja Kultu Bożego kładzie zdecydowany akcent na jedność, a choćby biskupi Kościoła w Azji – na różnorodność.

Przypuszczam, że niektórzy katolicy – dowiadując się o dzisiejszych sporach liturgicznych – mogą powiedzieć z dezaprobatą: „To zdumiewające, co też wyprawia się dziś z liturgią. Po co to całe zamieszanie, spory, debaty… Czy nie da się prościej, spokojniej, klarowniej?” Otóż, nie da. Nikt tych sporów nie wymyślił z zamiłowania do samego spierania się. Przyniosło je życie Kościoła. Być może udałoby się uciąć je kilkoma odgórnymi zarządzeniami, ale w taki sposób ich się nie rozwiąże. One muszą w naturalny sposób dobiec końca, znajdując rozwiązania najbardziej właściwe.

Liturgia jest szczytem i centrum życia Kościoła. Jest jego sercem. Jeśli serce choruje, leczymy je, wręcz poddajemy operacji. Istotne jednak, że niezbędną – i błogosławioną – operację liturgia Kościoła przeszła już w ramach posoborowej reformy. Przeprowadzanie kolejnej operacji – wbrew wołaniu niektórych – nie jest jej potrzebne, nawet jeśli nie wszystko w życiu liturgicznym przebiega dziś tak, jak powinno (stąd nieuniknione debaty i spory).

Pełne uzdrowienie liturgii leży na sercu wielu katolików, ale myśl o tym domaga się od wszystkich ostrożności, wyjątkowej wrażliwości i pokornej odpowiedzialności. Jak pisał Jan Paweł II w encyklice „Ecclesia de Eucharistia”, trzeba, aby to ważne dzieło […] było spełniane z nieustanną świadomością niewypowiedzianej tajemnicy, wobec której [w liturgii] staje każde pokolenie. „Skarb” jest zbyt wielki i cenny, żeby ryzykować jego zubożenie […]. Nikomu nie można zezwolić na niedocenianie powierzonej nam tajemnicy: jest ona zbyt wielka, ażeby ktoś mógł pozwolić sobie na traktowanie jej wedle własnej oceny, która nie szanowałaby jej świętego charakteru i jej wymiaru powszechnego (nr 51).




Artukuł pochodzi z: Więź, 1/2006.