Muzyka - radością liturgii

Ks. Ireneusz Pawlak

publikacja 17.08.2007 23:52

Chrześcijaństwo nie potrzebuje adaptacji antychrześcijańskiej kultury. Ono pragnie czegoś nowego, lepszego, niezależnego, czegoś, co pociągałoby człowieka ku dobru i pięknu. Tylko czy nasze pokolenie skażone bakcylem komunizmu, wewnętrznego zniewolenia, a do tego zachłyśnięte libertyńskim konsumpcjonizmem jest do tego zdolne?

Muzyka - radością liturgii

Liturgia, radość i muzyka stają na jednej linii wielkiego i pięknego zadania, jakim jest chwała Boża i uświęcenie wiernych. Aby jednak zapowiedziany temat przedstawić systematyczne i po kolei, przyjmiemy w naszych rozważaniach pewien porządek. Zastosujemy mianowicie metodę inwersji, tzn. omawiania problematyki od końca. Najpierw więc poświęcimy naszą uwagę samej liturgii, potem zajmiemy się wyjaśnieniem pojęcia radości, by wreszcie przejść do muzyki.

I. Liturgia


Zapewne sam termin "liturgia", jak i jego obszerne znaczenie są – przynajmniej w ogólnych zarysach – dobrze znane. Jeśli nawet tak jest i jeśli nie da się uniknąć pewnych powtórzeń w zestawieniu z wypowiedziami innych prelegentów, to usprawiedliwia nas stare rzymskie przysłowie: "Si duo faciunt idem, non est idem".

Na początku pragnę zająć się pozornie odległą od liturgii tematyką, a mianowicie problemem religijności i wiary.

Gdybyśmy zapytali, czym jest religia, moglibyśmy usłyszeć bardzo zróżnicowane odpowiedzi. Dla jednych jest to sprawa uczucia (w wielu dokumentach prawnych zapisano: nie wolno naruszać uczuć religijnych), albo wewnętrznego uniesienia. Dla innych religia to suma nakazów i zakazów. Jeszcze inni wiążą religię z wyzna­waniem pewnej nauki lub z określonym kultem. Wszystkie te wypowiedzi zawierają tylko część prawdy. Pomijają bowiem rzecz najistotniejszą: w religii chodzi w pierwszym rzędzie nie o człowieka, ale o Boga.

Cechą odróżniającą chrześcijaństwo od innych religii jest fakt, że szuka ono Boga nie jakby od dołu, na własną rękę, nie kieruje się własnymi zapotrzebowaniami, ale że podejmuje Boże wezwanie, gdyż sam Bóg wychodzi człowiekowi na spotkanie. W chrześcijaństwie został więc jakby odwrócony porządek rzeczy. Jeśli w pozostałych religiach sam człowiek wyrusza na poszukiwanie Boga, to w akcie objawienia Bóg szuka człowieka, kroczy za nim, wychodzi mu naprzeciw i objaśnia mu kim jest. (W liście do Diogeneta czytamy: "Bóg za pośrednictwem... umiłowanego Syna postanowił urzeczywistnić swój zamiar powzięty od początku. Wtedy odsłonił przed nami i ujawnił całą prawdę; a wraz z tym objawieniem dał nam od razu wszystko: i uczestnictwo w Jego darach, i wiedzę, i zrozumienie..." (LG I, s. 299). Z kolei człowiek na to objawienie odpowiada wiarą. Właśnie dzięki objawieniu na pierwszym miejscu staje wiara. Dlatego chrześcijaństwo nie jest jedną z wielu identycznych religii. Jest ono osobowym spotkaniem z Bogiem. Wcale więc nie chodzi o zaspokajanie tzw. potrzeb religijnych, ani też o moralną podporę, ani o znalezienie pomocy w trudnościach. Jeśliby bowiem człowiek odnosił się do Boga tylko wtedy, gdy coś go dręczy, a w innych momentach życia Bóg byłby niepotrzebny, czyli gdyby decydował nastrój, humor czy jakaś wyjątkowa sytuacja życiowa, to właściwie człowiek stawiałby się w miejsce Boga, a Jego samego traktowałby instrumentalnie. Wiara na pierwszym miejscu każe nam postawić Boga i Jego objawieniu podporządkować swoje sprawy i te prywatne i te publiczne. Gdy nieskończony Bóg odzywa się do swojego stworzenia, nie może nam być obojętne czy i co do nas mówi. Bóg zagadnął człowieka i oczekuje na jego odpowiedź. Otóż liturgia z jednej strony wypływa z naturalnej pobożności, czego przejawem jest kult, z drugiej zaś jest świadectwem wiary, czyli odpowiedzią na wezwanie Boże. Kult bez wiary byłby czymś pustym, ale wiara bez kultu byłaby czymś niepełnym.

Czym więc jest liturgia? Spośród wielu definicji tego fenomenu wybiorę tę, która posłuży nam za fundament do dalszych rozważań: liturgia jest zbawczym dialogiem z Bogiem. Ten dialog z Ojcem jest realizowany przez Jezusa Chrystusa w tajemnicy Wcielenia, Odkupienia i Zmartwychwstania. Ten dialog stanowi też jedyną drogę dla ludzi powołanych do zbawienia. Dlatego też my "zwracając się do Boga musimy pozostawać w jedności z Chrystusem, Panem wszystkich ludzi i jedynym Pośrednikiem, bo tylko przez Niego mamy dostęp do Boga. On bowiem łączy całą społeczność ludzką... W Chrystusie więc, i tylko w Nim, religijność człowieka znajduje swą zbawczą wartość i osiąga swój cel" (OWLG, 6). Droga zaś do Chrystusa wiedzie przez Kościół i przez jego liturgię.

W sakramentach Kościoła dokonuje się osobowe spotkanie człowieka z Bogiem i to przez znak–symbol (sakrament) oraz przez słowo. Właśnie w słowie i sakramencie uobecnia się podwójny sposób oddania się Boga ludzkości: przez Chrystusa, który jest jednocześnie Słowem i odpowiedzią na Słowo.

Liturgię słowa i sakramentu sprawuje, czyli urzeczywistnia Kościół. Celebrując liturgię Kościół rodzi się ciągle na nowo, budzi się niejako do nowego, pełniejszego życia. Każdorazowe bowiem sprawowanie liturgii jest spotkaniem całego Kościoła czyli Chrystusa i Jego ciała . Pełny udział w liturgii daje więc możliwość przeżywania Kościoła, poczuwania się do łączności z nim: sentire cum Ecclesia, vivere cum Ecclesia. Kiedy zatem mówimy o znaczeniu liturgii w działalności Kościoła, musimy mieć na myśli przede wszystkim samourzeczywistnianie się Kościoła, czyli jego autorealizację, a nie tylko "działających pasterzy" i odbiorców tych działań – "trzodę" . Dlatego Konstytucja o liturgii świętej wyraźnie stwierdza: "Liturgia jest szczytem, do którego zmierza działalność Kościoła i jest zarazem źródłem, z którego wypływa cała jego moc. Albowiem apostolskie prace zmierzają do tego, aby wszyscy, którzy przez wiarę i chrzest stali się dziećmi Bożymi, razem się gromadzili, pośród Kościoła chwalili Boga, uczestniczyli w ofierze i spożywali Wieczerzę Pańską" (KL 10).

W liturgii wytworzono pewien porządek. Czynności liturgiczne nie zostały w szczegółach ustalone przez Chrystusa, poza istotnymi elementami sakramentów. Nie zostały one też dowolnie "zrobione", zorganizowane przez ludzi na sposób układania programu jakiejś uroczystości. Wyrastały one w ciągu wieków według pewnych wewnętrznych praw, które od początku tkwiły w naturze obrzędów Kościoła. Na początku liturgicznego schematu zawsze stoi słowo Boże. To słowo, przyjęte z wiarą i wdzięcznością, wywołuje odpowiedź, która wyraża się w śpiewie. Dopiero potem, gdy zostanie stworzony właściwy klimat, może nastąpić modlitwa. W liturgii eucharystycznej znów inicjatywę przejmuje Bóg. Przejawia się ona w sakramencie, który jest darem Boga ofiarującego swoje zbawienie i nowe życie. Odpowiedź człowieka wyraża się w "eucharistia", czyli w postawie dziękczynienia wyrastającego z wiary". Stąd łatwo wyprowadzić wniosek, że ośrodkiem całego chrześcijańskiego życia jest Msza św. jako czynność Chrystusa i hierarchicznie zorganizowanego ludu Bożego. "W Mszy bowiem osiąga punkt szczytowy zarówno działanie Boga uświęcające świat w Chrystusie, jak i kult, który ludzie składają Ojcu, uwielbiając Go przez Chrystusa, Syna Bożego" (OWMR, 16).

Sprowadzanie więc liturgii do roli zbioru obrzędów sprzeciwia się jej istocie. Obrzędy są tylko znakami, za którymi kryje się głębia treści i łaski. Istnieje bowiem różnica pomiędzy kultem a liturgią. Kult można określić jako wyraz ludzkiej adoracji Boga. Liturgia natomiast jest także adoracją, ale przede wszystkim jest zbawczym działaniem samego Boga wobec ludzi za pośrednictwem Chrystusa . Z tego wynika, że traktowanie liturgii wyłącznie jako przejawu religijności nie odpowiada jej istocie. U źródeł liturgii stoi inicjatywa Boża, a do jej przyjęcia potrzebna jest wiara. Można bowiem być człowiekiem religijnym, ale niewierzącym.

Ta praktyczna niewiara przejawia się często w liturgicznym indywidualizmie, który jest chorobą naszych czasów. Na taką postawę w liturgii nie ma miejsca. W przeciwnym razie znika gdzieś główny liturg – Chrystus, a – niby to Jego wspólnota – celebruje siebie według własnych pomysłów. W tym miejscu muszę odnieść się do celebransów. Ileż to razy przewodniczący zgromadzenia liturgicznego nie wie, jaki przypada formularz mszalny, jaką należy wziąć prefację, jakie są czytania... Przygotowanie odbywa się często przy ołtarzu, na oczach wiernych. Wiele do życzenia pozostawia też postawa celebransa, jego niejednokrotne znudzenie, brak zaangażowania, wyścig z czasem (najczęściej II Modlitwa Eucharystyczna). Że nie wspomnę o niewyraźnym głoszeniu słowa, o gestach gorszących ludzi, o nieprzygotowanych śpiewach, o własnych "wtrętach" słownych i muzycznych.

"Kapłan nie może uważać siebie za właściciela, który dowolnie dysponu–je tekstem liturgicznym i całym najświętszym obrzędem jako swoją własnością, nadając mu kształt osobisty i dowolny. Może się to czasami wydawać bardziej efektowne, może nawet bardziej odpowiadać subiektywnej pobożności, jednakże obiektywnie jest zawsze zdradą tej jedności, która w tym Sakramencie jedności nade wszystko winna się objawiać" (Jan Paweł II, List do biskupów o tajemnicy i kulcie Eucharystii z 24 II 1980, 12).

Liturgię zatem należy traktować poważnie i strzec jej świętości. Bardzo bowiem łatwo można ją zdesakralizować poprzez niewielkie, jakby się zdawało, odstępstwa. Andrzej Maksymilian Fredro powiedział kiedyś bardzo mądre zdanie: "Małe dobro wielkiego zła nie ozdobi ani naprawi, małe zło wielkie dobro zepsuje".

Aby dokonać przewartościowania postawy wobec liturgii, trzeba jej przywrócić wymiar wertykalny. Jest ona przede wszystkim, jak już powiedzieliśmy, działaniem Bożym. Dlatego właściwy jest kierunek: Bóg – celebrans (i odwrotnie) oraz Bóg – zgromadzenie liturgiczne (i odwrotnie). Wymiar horyzontalny: celebrans – wierni jest następstwem tego pierwszego. Ograniczanie liturgii wyłącznie do wymiaru poziomego: przewodniczący – zgromadzenie byłoby wielkim nieporozumieniem, gdyż zawężałoby liturgię do samej tylko akcji. Takie traktowanie czynności liturgicznych przyniosło już wiele szkód w życiu Kościoła.

W tym miejscu trzeba nadmienić, że wiele zamieszania wywołało nieprecyzyjne tłumaczenie terminu "participatio actuosa", które pomylono z "participatio activa". Uczestnictwo czynne (activa) jest pojęciem węższym w swoim zakresie aniżeli uczestnictwo urzeczywistniające, uobecniające, aktualizujące (actuosa). To ostatnie jest przede wszystkim wewnętrzne, choć wyraża się także na zewnątrz. Czysta aktywność jest wrogiem uobecniania.

Konstytucja o Liturgii świętej stwierdza ponadto: "Śpiew kościelny (...) jest nieodzowną oraz integralną częścią uroczystej liturgii" (KL 112). Śpiew bowiem i w ogóle muzyka należy więc do istoty uroczystej liturgii, gdyż jest odpowiedzią na słowo Boże. Nie można go jej zatem traktować jako dodatek lub wyłącznie ozdobę. Tak więc liturgia stoi u podwalin życia, które Bóg w nas kształtuje. Jest ona zatem życiem Kościoła.

II. Radość


Sam termin "radość" nie jest pojęciem jednoznacznym.

1. Bardzo często radość kojarzy się i jest używana zamiennie z wesołością. Według definicji słownikowej człowiek wesoły to "mający dobry humor, okazujący rozbawienie, zadowolenie", albo też "pobudzający do radości, wprawiający w dobry humor, sprawiający miłe wrażenie, rozwe­selający, przyjemny"; lub wreszcie wesoły czas to "okres spędzony w radosnym nastroju, na zabawach, pełen uciech, rozrywek i przyjemności" . A więc w wesołości chodzi o pewne chwilowe doznanie uczuciowe, które niekoniecznie musi wyrażać pełną radość. Często takie doznanie jest wyrażane i potęgowane przez np. hałaśliwość, a nawet zachowanie niekulturalne czy wręcz obsceniczne, czego dowodem są m. in. tzw. koncerty dyskotekowe. Człowiek wesoły zatem wcale nie musi być radosny. Może np. przybierać pozę wesołości, podczas gdy w rzeczywistości wcale mu nie do śmiechu; może też "grać wesołość" np. aktor komiczny, clown. Codzienna rzeczywistość u tych z pozoru wesołych osób bywa jednak niekiedy bolesna. Wesołość może więc stać się nawet zawodem wykonywa­nym dla chleba i może mieć niewiele wspólnego z autentyczną radością. A jednak człowiek potrzebuje radości bardziej niż chleba. Czy nie dlatego tak łatwo idzie na targowisko świata, by kupić tam nieco radości? Ale jak to na bazarze – dostaje towar byle jaki. A i ceny pozornie tańsze w ostatecznym rozrachunku bywają bardzo wysokie.

2. Pod pojęcie radości podkłada się też często zabawę. Jest rzeczą stwierdzoną, że we wszystkich stadiach swojego życia człowiek uprawia zabawę. W dzieciństwie zabawa stanowi najważniejszą funkcję, w wieku dojrzałym zajmuje mniej czasu, ale nie przestaje odgrywać ważnej roli. Zabawy posiadają tę właściwość, że tworzą świat fikcyjny, w którym role obejmują ludzie świadomi tego, że działają "na niby". Zabawa zawsze rozgrywa się w teraźniejszości, w przeciwieństwie do pracy i twórczości, które nastawione są na przyszłość. Zabawa kończąc się nie pociąga za sobą dalszych konsekwencji.

Zabawa u dzieci przygotowuje je do późniejszych obowiązków. U dorosłych natomiast ma być odprężeniem i, podobnie jak sen, ma przynieść wypoczynek oraz uzdolnić do dalszej pracy. Ponieważ zabawa jest dziełem instynktu, dlatego sama czynność zabawy jest odczuwana jako przyjemna i wartościowa. Jest ona uprawiana dla niej samej. Taką zabawą może być np. udział w zawodach sportowych, choćby tylko jako kibicowanie, oglądanie programów rozrywkowych, gra w szachy, w karty, tańce, gry komputerowe i in. Jest to zatem część świata fikcyjnego wytworzonego w świadomości ludzkiej. Człowiek go zmienia i przetwarza dowolnie, ale nie musi w życiu stosować się do jego wymogów. Natomiast w pracy nie da się dowolnie zmieniać warunków. Trzeba się do nich dostosować. Stąd swoboda człowieka jest tu ograniczona.

Dzisiejszy "homo ludens" chętnie ucieka w świat zabawy, a często z zabawy czyni cel swojego życia. Pracuje po to, aby móc się bawić. A jeśli nie chce mu się pracować, to zdobywa pieniądze na zabawę w inny sposób – kradnie, oszukuje, rabuje, a nawet zabija. Jest to więc swego rodzaju zdziecinnienie, cofanie się w rozwoju, aby tylko nie ponosić żadnej odpowiedzialności, aby tylko do niczego tak naprawę się nie zobowiązywać. Oczywiście, jest to stan psychopatyczny, nienormalny. Ale co dziś jest normalne? Nastąpiło pomieszanie pojęć, mamy kryzys wartości, brzydota zajęła miejsce piękna.

Weźmy za przykład taniec. Zawsze była to albo czynność kultyczna, albo zabawowa. Zawsze też obowiązywały w niej określone reguły. Wykonanie poloneza, menueta, walca, tanga wymagało odpowiednich umiejętności, przygotowania i ćwiczeń. Dziś każdy tańczy, jak uważa i nie potrzebuje do tańca partnera. Można tańczyć z odkurzaczem, z krzesłem lub w ogóle "solo". Wykonuje się przy tym przedziwne ruchy, skoki, gimnastykę, im dziwniejszą, tym wyżej ocenianą. A więc i do tej dziedziny wkroczył skrajny indywidualizm. Otóż charakter zabawy i wesołości przenika w naszych czasach także do liturgii. Niejednokrotnie staje się ona przeżyciem rozrywkowym. Spójrzmy choćby na okres Bożego Narodzenia. Łączy się on z czasem karnawału w życiu cywilnym. Czas ten jest powszechnie uważany za okres bezkarnego rozluźnienia obyczajów i wolności od wszelkich zasad. Już od czasów średniowiecza praktykowano hulanki, dochodziło do gwałtów, kradzieży i bójek. Różnego rodzaju przedstawienia bożonarodzeniowe przekształcały się w maskarady. Przełom starego i nowego roku nazwano z tego powodu "świętem głupców". To swobodne zachowanie wciskało się także do kościołów. Odprawiane obrzędy stawały się tłumne, gwarne i wesołe. Nawet kazania bywały rubaszne. Kaznodzieja często bawił i wzruszał słuchaczy, nie bacząc na świętość miejsca i ceremonii. Karnawałowy nastrój przejawiał się jednak przede wszystkim w muzyce. Miejsce kolęd zajęły pastorałki, do liturgii włączono melodie taneczne. Hymn "Gloria in excelsis Deo" intonowano często na melodię kolęd. Podobnie postępowano z "Credo", a "Ite, missa est" opatrywano w melodie pastorałkowe lub też inne przejęte z przedstawień i inscenizacji bożonarodzeniowych. Dzięki takim praktykom utarło się przekonanie, że w okresie Bożego Narodzenia wolno w kościele robić niemal wszystko niezgodnie z prawem liturgicznym i że uchodzi to całkowicie bezkarnie. Taka świadomość przetrwała do naszych czasów. I dziś przymyka się oko na wykonywanie kolęd zamiast części "ordinarium missae", albo zamiast psalmu responsoryjnego lub też na brak treściowego związku pomiędzy spełnianymi czynnościami a pieśniami. Liturgia mszalna przeradza się niekiedy w koncerty kolęd i pastorałek. Te i inne przyczyny sprawiają, że rodzi się chęć przedłużania tego okresu swobody także na dalsze tygodnie, choć formalnie skończył się czas Narodzenia Pańskiego. Istotnym jednak powodem jest wygoda i nieodpowiedzialność duszpasterzy oraz organistów, którzy nie muszą wkładać wielkiego wysiłku w przygotowanie liturgii, a przy okazji zadowolą też gusty społeczne.

Dziś o taki okres beztroski zabiegają niektórzy duszpasterze nie tylko w czasie Bożego Narodzenia, ale także w ciągu całego roku. Jako kryterium takiego przeżywania liturgii podaje się miłą atmosferę, przyjemność, dobre samopoczucie. Na Mszy św. musi być "fajnie", krótko, z rozrywkowymi śpiewami przy akompaniamencie gitar lub instrumentów perkusyjnych. Takie same mają być także kazania. Broń Boże, nie należy poruszać kwestii drażliwych, żadną miarą nie wolno po imieniu nazywać dobra i zła, i oczywiście "dyplomatycznie" trzeba omijać tzw. trudne problemy.

W postmodernistycznym ujęciu liturgia i w ogóle każde spotkanie o charakterze religijnym ma dostarczać przeżyć radosnych, to znaczy ma być źródłem przyjemności i zabawy, bo dzisiejszy człowiek jest nastawiony głównie na zabawę, mocne przeżycia, seks i zakupy w supermarketach. Powinna więc bawić i cieszyć i uzdrawiać. Jeżeli natomiast stawia jakiekolwiek wymagania, jeśli domaga się opanowania instynktów, ofiarności, służby, wyrzeczenia – to należy ją odrzucić i zastąpić inną, bo ta "wymagająca" jest fałszywa.

Najlepiej więc, aby to był spektakl, koncert, impreza, show. I to rzekomo w imię duszpasterskiego celu, jakim jest przyciąganie wiernych, zwłaszcza dzieci i młodzieży, do Kościoła. A przecież wiadomo, że cel, choćby najszlachetniejszy, nie uświęca środków, które w większości przypadków są niegodziwe. Gdyby zaś ktoś twierdził, że stosowane powszechnie metody duszpasterskie w dziedzinie liturgii i muzyki są godziwe, to nie tylko się myli, ale daje także świadectwo psychicznej niedojrzałości i osobowościowego niedorozwoju, a także intelektualnej ignorancji i wreszcie braku wiary. O tym była mowa w punkcie I. Otóż nie o taką radość chodzi w liturgii.

3. Na czym więc polega prawdziwa radość, która powinna mieć miejsce w każdej liturgii, w każdym okresie, w każdym dniu? Według definicji słownikowej człowiek radosny jest "pełen zadowolenia, okazujący, wyrażający, wywołujący radość, rozradowany, szczęśliwy" . Jest to więc stan ducha polegający na wewnętrznej wolności i wewnętrznym pokoju serca, w przeciwieństwie do wesołości, która przynależy raczej do ciała. Ten stan może być wyrażony także zewnętrznie, choć nie jest to konieczne. Przejawem radości może być np. także milczenie.

Radość jest spowodowana wieloma czynnikami. Wymieńmy tylko niektóre:

a. Czyste sumienie. Św. Paweł tak pisze: "Chlubą bowiem jest dla nas świadectwo naszego sumienia, bo w prostocie serca i szczerości wobec Boga, a nie według mądrości ciała, lecz według łaski Bożej postępowaliśmy na tym świecie" (2 Kor 1,12). Autor dziełka "O naśladowaniu Chrystusa" cytując ten fragment dodaje: "Miej dobre sumienie, a zawsze radość mieć będziesz" (Ks. II, rozdz. VI n. 1). I dalej mówi: "Słodkiego używać będziesz pokoju, jeśli serce twoje nic ci nie wyrzuca" (tamże). A w innym miejscu powiada: "Chwała dobrych jest w ich sumieniu, a nie w ustach ludzi. Radość sprawiedliwego jest z Boga i w Bogu, bo z prawdy pochodzi" (tamże, n. 2).

W czystym sumieniu o. Pius Parsch widzi drogę, po której liturgia wkracza w nasze życie. Źle rozumiane chrześcijaństwo mówi, że jedynym zadaniem chrześcijanina jest być zacnym, czynie dobrze i złego unikać. Tak jednak nie jest, gdyż na pierwszym miejscu stoi nie moralność, ale królestwo Boże i łaska. Moralność jest tylko skutkiem. Kiedy jesteśmy szczęśliwi, dlatego że Bóg w nas mieszka, że Jego królestwo w nas się rozprzes­trzenia, wówczas jest rzeczą zrozumiałą, iż nasze postępowanie musi być wzorowe.

b. Nieustanna czynność poznawania. Poznawanie, czyli odkrywanie prawdy o świecie, o drugim człowieku, o Bogu jest źródłem wewnętrznej radości. Poznawanie w znaczeniu biblijnym to ścisły związek pomiędzy dwoma osobami: i fizyczny i duchowy. Mówi Księga Rodzaju: "Adam poznał swoją żonę Ewę i urodziła mu syna" (4,1). Poznawanie jest twórcze, a to daje radość. Ileż to razy słyszy się od współmałżonków: dotąd nie znałam swojego męża, nie sądziłam, że to taki wyjątkowy człowiek; albo: im bardziej poznaję moją żonę, tym bardziej jestem z niej dumny, gdyż jest wspaniałą kobietą.

Prawdopodobnie również taka radość czeka nas w niebie, kiedy to bez końca będziemy poznawać Pana Boga, który jest niewyczerpywalny w swojej wielkości i wspaniałości, i będziemy z tego powodu szczęśliwi. Poznając bowiem więcej, więcej miłujemy.

c. Świadomość spotkania. W liturgii spotykamy się z Bogiem i z bliźnimi, naszymi braćmi i siostrami w wierze. Bliskie przebywanie razem, wspólne modlitwy i śpiewy, jedność duchowa przy Stole Pańskim, to są czynniki radości. Następuje wówczas prze­piękny dialog, o którym już wspominaliśmy. "Kościół wielbiąc Boga... łączy się z pieśnią chwały wiecznie rozbrzmiewającej w niebiańskim przybytku, a jednocześnie raduje się przedsmakiem wieczystej chwały wyśpiewywanej nieustannie przed tronem Boga i Baranka... Albowiem nasza ścisła łączność z Kościołem w niebie wtedy się urzeczywistnia, gdy wspólnie w radosnym uniesieniu sławimy Boży majestat, a odkupieni przez Krew Chrystusa ze wszystkich pokoleń, języków i narodów i zebrani w jeden Kościół, jedną pieśnią chwały wysławiamy Boga w Trójcy Jedynego... Tę wiarę głosimy... tej nadziei dajemy wyraz, ponieważ mamy udział w radościach wiekuistej chwały dnia, który nie zna zmierzchu" (OWLG,16). Tak rozumiana radość nie tylko może, ale powinna mieć miejsce w każdej liturgii.

4. Konsekwencją takiej radości jest świętowanie. Liturgia jest świętem, świętowaniem tajemnicy Chrystusa. Święto zaś zakłada wolność, radość, spontaniczność, entuzjazm, twórczość. Jednocześnie liturgia wymaga powagi, ceremoniału i określonych ram formalnych. Zawsze jednak ze swej natury poszukuje ona splendoru i blasku, ozdoby i dekoracji, świetności i piękna.

Można oczywiście sprzeniewierzyć się tak szlachetnie pojętej świąteczności, poszukując w niej własnej demonstracji i próżnej chwały, a przez to przekroczyć podstawowe zasady sprawiedliwości i miłości. Sama jednak możliwość popełnienia tego rodzaju nadużyć nie może zadecydować o całkowitej rezygnacji ze świątecznego blasku.

Dlatego w liturgii przyjmuje się formy, które nie są niezbędne, ale w których odzwierciedla się miłość wierzącego człowieka do Boga: buduje się kościoły większe, niż liczba ludzi w nich się mieszcząca, używa się bogato zdobionych paramentów, choć mogłyby one być mniej kosztowne, sprawuje się święte czynności z zastosowaniem złoconych naczyń; a przecież mogłyby wystarczyć szklane lub porcelanowe, śpiewa się i gra, choć wystarczyło by zadowolić się mową.

Święto liturgiczne rządzi się prawem nadmiaru, bo wynika z prawa miłości. Miłość nie pyta o minimum, gdyż zawsze pragnie dawać w nadmiarze. Przecież Bóg w swojej nieskończonej miłości udziela człowiekowi łask w nadmiarze i daje siebie aż do końca. Wspólnota wierzących z tego względu jest zobowiązana do możliwie wspaniałomyślnego, wielkodusznego kształtowania chwalby Bożej i dziękczynienia, to znaczy proponowania Bogu tego, co posiada najcenniejszego i najpiękniejszego, a przy tym w sposób bezinteresowny i radosny, gdyż "radosnego dawcę miłuje Bóg" (2 Kor 9,7).

Jeśli w świecie cywilizacji technicznej brakuje dziś odpowiednich dyspozycji człowieka do przeżywania bogato rozwiniętej obrzędowości, jeśli w związku z tym woła się o maksymalne uproszczenie liturgii, czyli o pozbawienie jej elementu radości, albo też przejawia się radość według własnych pomysłów – najczęściej poprzez zamianę liturgii na imprezę rozrywkową – to czy nie wyraża się w ten sposób chęci do prymitywnej zabawy, albo też skąpstwa w oddawaniu czci Bogu? Czy przez milczące przyzwolenie na takie oddolne tendencje nie prowadzi się wiernych do małoduszności, obojętności i prostactwa, a przez to do podeptania godności liturgii?

Nie chodzi bowiem tylko o wywołanie nastroju i klimatu danego dnia liturgicznego czy okresu. W okresie W. Postu a zwłaszcza W. Tygodnia i Triduum Paschalnego następuje całkowite odwrócenie. Boże Narodzenie to swego rodzaju "rozwiązłość", okres Męki Pańskiej zaś to przesadny, drastyczny post od muzyki. Żadna skrajność nie jest dobra: "Neque per defectum, neque per excessum". Nie można bowiem podchodzić do muzyki, w ten sposób, że musi być ona wesoła i hałaśliwa w jednym przypadku, a w drugim w ogóle się od niej dystansować. Tak rozumował człowiek baroku i ten barokowy duch i nas ciągle pokutuje (za koniec baroku przyjmuje się rok 1750). Nie wolno więc wyłączać muzyki z żadnego okresu liturgicznego, także z Wielkiego Postu i Triduum Paschalnego. Dziś nie pytamy: grać czy nie grać, ale pytamy: co grać i jak grać? Przecież nawet w Wielki Piątek kapłan ubrany jest w uroczyste szaty koloru czerwonego i nie celebruje bez szat. To właśnie kolor wskazuje na charakter święta. Podobnie jest w muzyce. Decydować ma jej koloryt, a nie brak dźwięków. Muzyka poważna nie wyklucza radości. W przeciwnym przypadku msze za zmarłych (zwł. pogrzebowe) powinny być pozbawione w ogóle muzyki. A przecież śpiewamy tam i nawet gramy, tylko muzykę innego rodzaju. Jaka jest różnica dla przeciętnego słuchacza, gdy wykonuje się "Requiem aeternam" albo "Resurrexi"? Decyduje o tym zarówno tekst, jak i charakter obchodzonej uroczystości. Jeśli w Wielkim Poście usuwa się kwiaty z pobliża ołtarza, to dlaczego razem z nimi pozbywać się muzyki? Jeśli zaś w Wielki Piątek przy Bożym Grobie mamy nadmiar kwiatów, do dlaczego nie mamy tam nadmiaru muzyki?

"W Kościele łacińskim organy piszczałkowe należy mieć w wielkim poszanowaniu jako tradycyjny instrument muzyczny, którego brzmienie potęguje wzniosłość kościelnych obrzędów, a umysły wiernych porywa ku Bogu i rzeczywistości nadziemskiej" (KL 120). Czy w Wielkim Poście a zwłaszcza w Triduum Paschalne umysły wiernych nie powinny zostać porwane ku Bogu i rzeczywistości nadziemskiej?

Ale my ciągle uważamy muzykę za dodatek, za ozdobę, której należy się pozbyć w chwilach powagi, w obliczu Męki i Śmierci Zbawiciela. Tę tradycyjną mentalność podkreślającą wyłącznie psychologię obrzędu (radość to muzyka, smutek to jej brak) należy zmieniać. Czy więc nie trzeba zdobyć się na wysiłek wychowywania wiernych do oddawania Bogu tego, co najlepsze i najpiękniejsze i to w sposób głęboki i autentycznie radosny? Ale ta radość musi być godna świątyni i samych świętych obrzędów, musi być bardziej wewnętrzna niż zewnętrzna, musi być pogłębiona i uduchowiona, a nie tania i płytka, musi wypływać z prawdziwej wiary i gorącej miłości. Dopiero wtedy jest w pełni wartościowa, dopiero wówczas można ją oddać Bogu.

III. Muzyka


Określenie idiomu muzyki jest zadaniem niezwykle trudnym, zwłaszcza gdy chodzi o ukazanie go nieprofesjonalistom. Najogólniej rzecz ujmując muzyka jest dziedziną sztuki, której tworzywem są dźwięki zorganizowane w spoistą całość. Inaczej mówiąc, jest to sztuka, która, aby zaistnieć, musi spełnić określone warunki. Wymienia się pewne podstawowe elementy dzieła muzycznego takie, jak melodia, rytm, harmonia, forma utworu, dynamika, agogika, barwa dźwięku. Jeśli zaistnieje tylko jeden element np. rytm, to nie można mówić o muzyce. Także poszczególne nieskoordynowane dźwięki nie są jeszcze muzyką. Muszą zostać one według pewnych reguł uporządkowane.

Muzyka stosowana w liturgii przeszła długą dziejową drogę i nadal ją odbywa, gdyż "Kościół uznaje wszystkie formy prawdziwej sztuki i dopuszcza je do służby Bożej, jeżeli tylko posiadają wymagane przymioty" (KL 112).

Pragnę dziś zająć się nie muzyką tradycyjną, którą wypracowały poprzednie pokolenia, i o której wiele już powiedziano oraz napisano, ale muzyką nową, jaką proponuje nam wiek XX i XXI. Czy więc współczesna muzyka może mieć udział w czynnościach liturgicznych?

Liturgia nade wszystko przyjmuje do swoich czynności śpiew. "Śpiew kościelny... jest nieodzowną oraz integralną częścią uroczystej liturgii" (KL 112). Głos ludzki jest najwspanialszym instrumentem i właściwie nic go zastąpić nie może. Inne instrumenty mogą tylko towarzyszyć śpiewowi, uzupełniać go lub też go imitować.

Instrumenty towarzyszą śpiewowi wzmacniając niejako jego wymowę, pomagając podkreślać znaczenie wykonywanych tekstów, stanowią więc jakby obszar interpretacji treści liturgicznych. Stąd też ich dobór musi być starannie przemyślany, aby nie dominowały one nad śpiewem ani swoją barwą ani dynamiką. Dokumenty Kościoła często napominają, by muzyka instrumentalna nie przygłuszała śpiewów.

Instrumenty mogę też uzupełniać śpiew. Żadna ludzka mowa nie jest w stanie pomieścić bogactwa i głębi wiary. I dlatego słowo wiary, Objawienia, orędzia, modlitwy, uwielbienia, wzywa na pomoc muzykę. Muzyka ma zaświadczyć, że w danej wypowiedzi dosięga się rzeczywistości tajemnej, która jest nie tylko sprawą intelektu, ale całego człowieka.

Wszelkie dotąd wydawane zakazy używania instrumentów w liturgii dotyczyły ich funkcji, albo charakteru rozrywkowego lub też ich brzmienia: "huczne", "brzęczące", "próżne w brzmieniu", a nie ich istoty. Tymczasem właśnie istota danego instrumentu stanowi główną przyczynę pozwalającą lub eliminującą jego przydatność do liturgii. Jeśli bowiem w liturgii zasadniczą rolę odgrywa głos ludzki, to instrumenty imitujące ten głos lub będące blisko śpiewności brzmienia mają pierwszeństwo w czynnościach liturgicznych. I tak Pius X dopuszcza do liturgii instrumenty smyczkowe a także dęte. Właśnie smyczki "śpiewają" muzykę. Podobnie instrumenty dęte, jak choćby flet (płacze), waltornia i inne bliskie są śpiewu. Natomiast nie nadają się do liturgii instrumenty szarpane (gitara, mandolina itp.) oraz perkusyjne, które z natury nie są zdolne do imitacji śpiewu. (W tym miejscu należy zaznaczyć, że fortepian należy do instrumentów perkusyjnych). Z kolei organy są największym instrumentem dętym. A więc ten, kto uznaje organy, a występuje przeciw instrumentom dętym popada w sprzeczność (contradictio).

W tym miejscu trzeba się odwołać do stanu kultury naszego społeczeństwa. Stwierdzamy bowiem brak zainteresowań artystycznych i potrzeb piękna u współczesnego Polaka. Głównym sprawcą tego stanu rzeczy jest brak dobrego systemu wychowawczego. Ubóstwo form wyżywania się młodzieży, niewrażliwość na brzydotę obyczajów, szukanie najprymitywniejszych rozrywek, brak zasad moralnych, szeroko rozumiana rozwiązłość, przestępczość wśród nieletnich ma swoje źródło nie tylko w biedzie materialnej, ale także w braku dostępu do źródeł kultury. I wcale tu nie chodzi o niemożność udziału w kulturze ze względu na ubóstwo, ale przede wszystkim o niewytworzenie w rodzinie, w szkole, w kręgach kościelnych odpowiednich zamiłowań i potrzeb. Jeśli nie zwróci się uwagi na tę konieczność w okresie dzieciństwa, żadne późniejsze zabiegi nie naprawią tego zaniedbania.

Możliwość urabiania psychiki, charakteru i osobowości człowieka zauważył już Platon w swojej "Republice". Twierdził on mianowicie, że muzyka może zmieniać prawa państwowe oraz osobiste "zgodnie z duchem rozpasania i fałszywie pojętej wolności, niedostrzegalnie przenikającym zwyczaje i zachowania, a następnie zniekształcającym stosunki międzyludzkie". Wprowadzanie zatem do liturgii muzyki z gruntu jej obcej, świadomie lub nieświadomie, z powodu osobistych upodobań czy też z uwagi na chęć przypodobania się społecznym gustom, jest konsekwencją braku odpowiedniego wychowania kilku pokoleń ludzi wierzących, w tym także duchownych.

Jest rzeczą oczywistą, że ten kto nigdy nie brał udziału w żadnych koncertach z prawdziwego zdarzenia, nigdy sam nie uprawiał muzyki i nie otrzymał żadnego wykształcenia muzycznego, jest kształtowany przez środki przekazu, przez słuchanie nagrań powszechnie dostępnych czy wreszcie przez uczęszczanie na tzw. koncerty rockowe albo zabawy w dyskotekach. Dźwięki zalewające codziennie słuchacza formują w nim błędnie pojęty "smak muzyczny", dyktując mu bez jego wiedzy i zgody wartość i znaczenie odbieranej muzyki. Obracając się w kręgu takiego "języka", człowiek z czasem uznaje go za swój i pragnie go słyszeć także w czasie liturgii oraz wyrażać nim sferę przeżyć religijnych. Przeciętny uczestnik liturgii nie rozróżnia pomiędzy kulturą a subkulturą. On nie wie, że liturgia nie przyjmuje żadnej prymitywnej imitacji muzycznej. I dlatego, często "na własną rękę" wprowadza do obrzędów muzykę będącą znakiem "tego świata", posługując się językiem rozrywki i zabawy. W ten sposób włączono do liturgii muzykę całkowicie "antykultową", posługując się językiem "wulgarnym". Odpowiednikiem tego działania byłoby wygłaszanie homilii językiem "z ulicy" uzasadniając, że jest to język powszechnie zrozumiały.

Dzisiejsza "muzyka" ostentacyjnie odwróciła się od wartości, jakie niesie ze sobą autentyczna sztuka. Rock, pop, rap, techno, hip–hop i inne jeszcze prądy zagłuszają te wartości z niespotykaną dotąd siłą i agresją. Rośnie więc skala rozdźwięku, jaki dzieli prymitywne wytwory od muzyki artystycznej. Ponadto ta właśnie "twórczość" pragnie uzyskać absolutną wyłączność, czyli swoimi "dziełami" zastąpić muzykę profesjonalną. W ten to sposób muzyka popularna w społecznej świadomości usiłuje zając miejsce muzyki artystycznej.

Muzyka popularna (pop) oznacza twór użytkowy skonstruowany z myślą o masowym rozpowszechnianiu. W tej dziedzinie potrzeby pewnych grup młodzieżowych zaspokajają tzw. zespoły rockowe. Przeprowadzane nad tym kierunkiem studia niezbicie wykazują, że rock powstał do celów antykultowych i że znakomicie nadaje się do propagowania idei satanizmu. Z kolei obrońcy rocka usiłują go ochrzcić i nadać mu kierunek chrześcijański. Tłumaczą przy tym, że nie jest ważna melodia, ani rytm, ani jego instrumentarium, ale wyłącznie jego współbrzmienie z tekstami. Jeśli mówią one o Bogu, o religijnych prawdach, to wszystko jest w porządku. Na zachodzie Europy tego rodzaju mezalianse cieszą się ogromnym powodzeniem, gromadzą tłumy "fanów", mają też swoje "gwiazdy".

Tymczasem lekceważenie samej muzyki, a przypisywanie znaczenia wyłącznie tekstom zupełnie zaprzeczy istocie śpiewu. Przecież muzykę można złączyć z każdym tekstem, a w przypadku rocka brak kantyleny, uporczywe powtarzanie tych samych motywów muzycznych, wybijający się rytm, prymitywna harmonia i ogłuszający hałas dyskwalifikują tę "twórczość" z jakiejkolwiek analizy muzykologicznej. Tym samym "rock chrześcijański" to utopia, manipulacja, to prawda wirtualna ale nie realna.

A tak faktycznie tzw. hard rock, haevy metal, punk, rap, hip–hop i inne jeszcze rodzaje nie należą do dziedziny sztuki. Są to zjawiska socjologiczne, obyczajowe, są to style zachowań. Kiedy w 2003 r. w Sopocie występował Ricky Martin, wówczas tłumy jego zwolenników zdążały na jego występy głównie nie po to, aby go słuchać, ale po to, by go oglądać. Wielu młodych ludzi mówiło wówczas, że idą dlatego, iż podobają im się "jego ruchy" albo "jego pupa". Czy podobnie nie dzieje się często w naszych świątyniach?

Na marginesie należy wspomnieć, że wysiłki uchrześcijanienia pewnych praktyk czyni się także w innych dziedzinach np. jogi, czyli drogi do doskonałości. Chrześcijańska droga do doskonałości wiedzie przez łaskę, którą może dać tylko Bóg. Natomiast szukanie duchowej doskonałości za pomocą fizycznych technik (dieta, rytm oddychania itp.), nie tylko do Boga nie zbliża, ale jeszcze wprowadza zaburzenia w procesach ludzkiego organizmu.

Chrześcijaństwo nie potrzebuje adaptacji antychrześcijańskiej kultury. Ono pragnie czegoś nowego, lepszego, niezależnego, czegoś, co pociągałoby człowieka ku dobru i pięknu. Tylko czy nasze pokolenie skażone bakcylem komunizmu, wewnętrznego zniewolenia, a do tego zachłyśnięte libertyńskim konsumpcjonizmem jest do tego zdolne?

Doskonałych wzorców dostarczają nam Kościoły Wschodu, które w liturgii nie dopuszczają żadnej świeckiej, a nawet religijnej, ale im obcej imitacji, trzymając się wiernie swoich tradycji. Jeśli wspomnimy choćby sztukę tzw. pisania ikon, która jest oparta na ścisłych regułach, to trzeba zauważyć, że poprzedza ją nie tylko głębokie studium warsztatowe, ale także modlitwa, a często i post. Nie wszystkie też powstałe ikony zostają dopuszczone do kultu Bożego.

W Kościele Zachodnim bardzo łatwo zrezygnowano z zachowania sakralności sztuki. Dotyczy to także Polaków i Polski. My od lat chętnie przejmujemy obce pomysły duszpasterskie i najczęściej w sposób spłycony wprowadzamy je w życie.

Wróćmy jednak do muzyki. Według kard. J. Ratzingera podstawowe założenia muzyki "pop" są nie do pogodzenia z kulturą Ewangelii oraz świętymi czynnościami. Ewangelia pragnie wyzwolenia dla człowieka z dyktatury pieniądza, manipulacji, miernoty i pragnie go przywieść do dyscypliny prawdy. Muzyka "pop" tego wszystkiego unika. Zabija ona Boże przesłanie i niszczy orędzie Ewangelii. Następuje też banalizacja wiary.

Warto w tym miejscu przytoczyć krótkie fragmenty listu Jana Pawła II o muzyce wydanego w stulecie motu proprio Piusa X (22 XI 2003).

"Jest rzeczą oczywistą, że wszelkie innowacje w tej delikatnej sprawie powinny respektować szczególne kryteria, określające jakie poszukiwania muzycznej ekspresji są odpowiednie, z włączaniem zgromadzenia do udziału wewnętrznego w celebracji i z unikaniem w tym samym czasie jakiegokolwiek utwierdzania w łatwiźnie i powierzchowności" (Chir. 6).

"Kościół zawsze uznaje i popiera postęp sztuki i nie dziwi się, że oprócz chorału gregoriańskiego i polifonii, dopuszcza się do udziału w liturgii także muzykę bardzo nowoczesną, byle tylko respektowała ona ducha liturgii i odznaczała się prawdziwymi walorami sztuki" (Chir. 10).

"Aspekt muzyczny liturgicznej celebracji nie powinien być zezwoleniem na całkowitą improwizację, ani na decyzję jednostki, ale winien polegać na dobrej organizacji występów z uwzględnieniem norm kompetencji..." (Chir. 8).

Ks. prof. Alberto Turco zwykł mawiać, że nie ma złej muzyki, jest zła liturgia. Dobra liturgia bowiem nie dopuszcza złej muzyki. W tym świetle nie należy się dziwić, że o świętość liturgii i jej piękno upomina się świecki laikat.

Na koniec pragnę stwierdzić, że nasze chrześcijaństwo jest smutne. Brakuje w nim autentyczności świadectwa, a paraliżuje nas często lęk przed radykalizmem Ewangelii. Jednym z głównych źródeł tego stanu rzeczy jest odejście od słowa i sakramentu jako przyczyn sprawczych naszych dokonań duszpasterskich. Można obrazowo powiedzieć, że mając spichlerz pełen pokarmu – umieramy z głodu; mając blisko siebie źródło wody – giniemy z pragnienia.

Zajmujemy się tysiącem różnych spraw, niewątpliwie ważnych i potrzebnych, ale zaniedbujemy rzecz najważniejszą – życie Kościoła. Liturgia, będąc "fons et culmen totius vitae christianae" stała się dodatkiem i to niekiedy bardzo uciążliwym. My odprawiamy, celebrujemy liturgię, ale jej nie przeżywamy, nie przykładamy się do niej, nie traktujemy jej w sposób święty. Gdzieś znika doświadczenie Boga w Jego słowie i sakramencie. Bóg przychodzi, daje się dotknąć, ukrzyżować, zmartwychwstaje, obdarza łaską; człowiek przechodzi ze śmierci do życia... Mimo to wygląda czasem na to, że nas to nic nie obchodzi. Jeśli się liturgii nie kocha, jeśli się nie kocha także związanej z nią muzyki, to nie może stać się ona źródłem radości.

Czy nie zabrakło nam przypadkiem owego "sensus Ecclesiae", którym przejęci byli Apostołowie, gdy mówili: "Nie jest rzeczą słuszną, abyśmy zaniedbali słowo Boże, a obsługiwali stoły... Siedmiu mężom... zlecimy to zadanie. My zaś oddamy się wyłącznie modlitwie i posłudze słowa" (Dz 6,2–4). Trzeba więc wrócić "ad fontes". Trzeba napełnić nasze serca i umysły pełnią Bożego słowa i odkryciem na nowo sakramentu. Wtedy i muzyka stanie się ważnym środkiem duszpasterskim w myśl zasady: "musica missae, non missa musicae famuletur".

Ale, aby muzyka mogła stać się radością liturgii, najpierw sama musi być prawdziwą muzyką – sztuką. A wtedy łatwo przemieni się ona w okrzyk radości, według słów św. Augustyna: "Śpiewać pięknie Bogu, to znaczy śpiewać z radością... Okrzyk radości wskazuje, że serce wypełnione jest uczuciem, którego nie można wypowiedzieć... Niech więc twe serce się raduje..." (Komentarz do Ps 32. LG IV s. 1377).