Bóg nie istniejący

Łukasz Kubacki

publikacja 20.01.2009 18:43

W świecie wywróconym „do góry nogami”, jak latarnie wskazujące drogę okrętom, winni lśnić chrześcijanie, a w ich oczach wypisane polecenie Jezusa: kochaj tak jakby Cię nigdy nikt nie zranił.

Bóg nie istniejący

Co by było gdyby Jezus przyszedł jeszcze raz, nie w paruzji, ale tak samo jak blisko dwa tysiące lat temu? Gdyby chciał zobaczyć co zostało z Jego nauki po tylu wiekach. Gdyby przyszedł szukać nie tyle wiary w siebie, co miłości z siebie, tej miłości, której wzór zostawił chrześcijanom. Gdyby wyszedł ze swoich świątyń i przespacerował się między ludźmi, gdyby znów na krótki czas stał się jednym z nas…

Chrześcijanie tak bardzo przyzwyczaili się do tego, że Bóg jest Bogiem z nami (czyli z nimi), że w swym myśleniu zamknęli Go w więzieniu swoich pałaców. Nie chcą Go wypuścić, jakby ze strachu, że przez to chrześcijaństwo stanie się słabsze, mniej wydajne ekonomicznie. Ogarnęli Boga murem przepisów prawa i bramą moralnych norm. Dostęp do Niego mają tylko wybrani, ci najgrzeczniejsi. Idą głosić Ewangelię, a raczej zdobywać świat narzucając swoje wartości naciskają na królów i władców, by dostosowali swoje ustawy i prawa do wizji „chrześcijańskiego” świata. Nawracają świat zaczynając od innych, zapominając, że to waśnie oni pierwsi muszą przełknąć ślinę swej niedoskonałości. Najgorszym jednak jest założenie kajdan na ręce miłosiernej miłości. Zdaje się, że chrześcijaństwo daleko odeszło od tego jasnego płomienia, który głosił Jezus.

Jednak taka postawa nie obca była już w czasach, gdy apostołowie wyruszyli w swą trzy letnią wędrówkę za Kimś, kto był wyzwaniem dla ich intelektu, egzaminem ich charakteru i uzdrowicielem ich zmysłu wiary. Ileż to razy Jego słuchacze i Jego uczniowie chcieli Go zatrzymać dla siebie, obwołać swoim królem, ileż to razy prosili, by się zatrzymał, został z nimi. A On ciągle „pokazywał jakoby miał iść dalej”, wymykał się ich pragnieniom, oczekiwaniom, nadziejom a nade wszystko ich pojęciu Boga. Szedł tam, gdzie nikt z Jego uczniów by nie poszedł, dotykał tych, na których żaden z nich nawet by nie spojrzał, jadł z tymi, których progu drzwi oni by nie przekroczyli. Po prostu zaskakiwał, wyrywał się z pajęczyny norm i ogólnie przyjętych i czczonych zasad. Nie był ich niewolnikiem. Najwyraźniej ukazał to podczas zmartwychwstania, kiedy to uczniowie już Go przekreślili, już zwątpili w realność tego co działo się przez ostatnie trzy lata. Uczniowie nie tylko byli świadkami śmierci Jezusa, ale ta śmierć dokonała się także w nich samych. Jezus umarł nie tylko na krzyżu, ale i w apostołach, kiedy uwierzyli, że to już koniec. Ostatecznie jednak zmartwychwstał. Wyrwał się śmierci. Nie zniewoliła Go ani słabość ludzkiego ciała, ani wiara Jego uczniów. Wyszedł z grobu ich wiary, by ukazać, że to miłość jest najważniejsza, że miłość jest miarą wiary, bo naśladuje się Jezusa nie wiarą ale miłością. Tak, miłość, tylko tyle. Zbyt proste? A to właśnie za jej prostotą kryje się mądrość.


W świecie, gdzie każdy chce coś znaczyć, gdzie drugi człowiek liczy się tylko wtedy, gdy jest do czegoś potrzebny, ot chociażby żeby zaspokoić czyjeś emocjonalne potrzeby, w tym świecie wywróconym „do góry nogami”, jak latarnie wskazujące drogę okrętom, winni lśnić chrześcijanie, a w ich oczach wypisane polecenie Jezusa: kochaj tak jakby Cię nigdy nikt nie zranił. W ten sposób Bóg nadal jest obecny pośród swojego ludu, pośród swoich przyjaciół, którzy często niewzruszeni Jego miłością zabijają Go w jeszcze okrutniejszy sposób niż dwa tysiące lat temu. Bóg jednak nie cofa swojej miłości. Jest jej wierny pomimo odrzucenia i ran zadanych Mu przez Jego dzieci. On jest wzorem prawdziwej miłości, miłości której imię tak bardzo dziś zostało zszargane i przeinaczone.

Człowiek w pojedynkę nie jest zdolny, by zbliżyć się do Miłości. Potrzebuje kogoś, kto go zaprowadzi, kto wskaże drogę. Tym kimś kto może mu pomóc jest drugi człowiek, jest wspólnota, jest Kościół. Człowiek nie jest samotną wyspą, nie zbawi się sam, ale potrzebuje Kościoła. To On pomaga uznać swoją niedoskonałość w miłości i nawracając się zawołać: Panie zmiłuj się nade mną, uzdrów mnie, bo zgrzeszyłem przeciw Tobie!.1 I wtedy Bóg – wg słów Pisma - uleczy złamanych na duchu i przewiąże ich rany.2 To nawrócenie jednak ma sens tylko wtedy, gdy polega na odkrywaniu miłosierdzia3 i gdy cały Kościół bierze w nim udział. Wyrażać się ono powinno w relacjach do bliźnich, szczególnie w przebaczeniu, a jedynym zaś słusznym motywem przebaczenia jest przebaczenie ofiarowane nam przez Boga.

To w odpowiedzi na miłość, człowiek może przemienić swoje myślenie, swój stosunek i swoje spojrzenie na siebie, na bliźnich, na świat, na Boga. Stwórca zakochał się w człowieku takim jaki jest, nikt z nas nie musi udawać przed Nim kogoś lepszego, czy innego niż jest, nie musi się zmieniać by zasłużyć na Jego miłość, by Bóg mógł przyjść i kochać nas. Nie istotne czy ochrzczony czy nie, dobry czy grzeszny – On za każdego jest gotów umrzeć. Bóg wychodzi poza ramy ludzkiego myślenia, często nie jest tym Bogiem, którego czcimy, którym jest naprawdę - Jezusem Chrystusem, którego tajemnicą, Jego niepojętą wciąż tajemnicą jest… miłość. On nie robi dla niej żadnych granic. Dał nam swoją miłość, miłość tak rzeczywistą, że stała się ciałem, miłość tak prawdziwą, że nikt nie może jej zaprzeczyć, miłość tak oczywistą, że aż powszednią. A jaka będzie nasza odpowiedź na nią, taka będzie i nasza wiara.



Chrystus musi zmartwychwstać, czyli wyzwolić się z granic umysłu i wiary, granic przepisów i norm, także w nas, współczesnych chrześcijanach, bo tylko tak możemy czynić Jemu uczniów, by nie znający Chrystusa zdumieli się patrząc na nas: patrzcie jak oni się miłują. Zadaniem dzisiejszych chrześcijan, bardziej niż walka, często zbędna i na siłę, o zmianę świata, jest walka o obraz miłości w życiu człowieka, by w jej blasku i cieple ocalał swoje człowieczeństwo, aby „sprawa człowieka" nie była nigdy, przenigdy odłączona od miłości Boga.4










_______________

  1. Ps 41
  2. PS 147, 3
  3. Jan Paweł II, “Dives In Misericordia”
  4. Por. homilia wygłoszona przez Jana Pawła II podczas Mszy św. beatyfikacyjnej na krakowskich Błoniach - 18 sierpnia 2002