Spowiedniczy pięciobój

O. Rafał Szymkowiak OFM Cap

publikacja 11.11.2006 20:49

Spowiedź to nie sterylne płukanie, lecz relacji nawiązanie, Rośnie twoja bezczelność, gdy prosisz o nieskazitelność. To grzeszników obmywanie, a nie dowartościowywanie, Tutaj musisz widzieć Boga, to jedyna twoja droga.



Jednego roku mój kolega Adam postanowił nauczyć mnie jeździć na nartach. Zaczęliśmy nie od byle jakiej góry, lecz od samego szczytu Pilska. Jak łamać kości, to z klasą, a nie jak maminsynki bez fantazji. Muldy były jak garby wielbłądów, narty cięte, bo nie mieściły się w plecakach, a nasze ubrania nie miały pojęcia o oddychaniu jak dzisiejsze. Dobijał nas jeszcze chroniczny brak kasy na wyciągi. Na piechotę wdrapaliśmy się na samą górę. W przypływie romantyzmu pozachwycaliśmy się Babią Górą, powdychaliśmy świeże powietrze i jazda na dół. Pamiętam, że już samym podejściem byłem tak zmęczony, że w przydrożnym schronisku musiałem za ostatnie pieniądze kupić butelkę czegoś zimnego do picia, by nie umrzeć z wycieńczenia i odwodnienia. Rzeczywiście była to jazda przez duże J. Wszystkie choinki były moje! Nie umiałem skręcać. Przewróciłem się chyba z siedemdziesiąt razy, a bok szlachetnego miejsca, którego nazwy nie przytoczę, był zbity jak kwaśne jabłko. Porwaliśmy się, jak głupcy, z motyką na słońce. Jazda na nartach, jak każda inna dyscyplina sportu wymaga podstawowego przygotowania i wiedzy. Nie da się założyć nart i ruszyć w dół stoku „na krechę” wierząc, że aniołowie i wszyscy święci będę usuwać z naszej drogi wszystko, co się rusza i co martwe. Analogicznie jest z życiem duchowym. Święty Paweł w jednym ze swoich listów przyrównuje chrześcijan do zawodników, którzy wkładają wiele wysiłku, aby zdobyć nagrodę.


Czyż nie wiecie, że gdy zawodnicy biegną na stadionie, wszyscy wprawdzie biegną, lecz jeden tylko otrzymuje nagrodę. Przeto tak biegnijcie, abyście ją otrzymali. Każdy, który staje do zapasów, wszystkiego sobie odmawia; oni, aby zdobyć przemijającą nagrodę, my zaś nieprzemijającą. (1Kor 9, 24-25)


Jest to związane z przygotowaniami, nierzadko również z wyrzeczeniami. Pokonanie grzechu i na nowo nawiązanie relacji z Bogiem wymaga właśnie pracy i wysiłku duchowego. Gra toczy się nie o wieniec laurowy, ani o satysfakcję z pokonania wielkiej góry, ale o odbudowanie relacji osobowych, od których zależy nasze życie teraz i na wieki. Chodzi o miłość i odbudowanie kredytu zaufania, jaki otrzymaliśmy od Boga na chrzcie świętym., Doskonale wiemy, że gdy coś zrobimy źle w relacji z drugim człowiekiem, musimy najpierw to sobie uświadomić, później należałoby stanąć twarzą w twarz wobec tej osoby i przyznać się otwarcie do popełnionego czynu, powiedzieć, że się żałuje, przeprosić i w miarę możliwości naprawić wyrządzone krzywdy. Jeżeli przeniesiemy tę sytuację na płaszczyznę sakramentu pojednania, zauważymy, że pięć warunków dobrej spowiedzi odpowiada tym poszczególnym etapom. Regulują tę sferę nie tyle w sensie prawnym, co raczej mają służyć odbudowywania bliskości z Bogiem.


1. Horror minionego czasu, czyli rachunek sumienia

Z matmy byłem zawsze cienki jak barszcz, ale pieniądze liczyć umiałem i dawniej nikt by mnie nie oszukał. Dzisiaj i w tej dziedzinie można mnie zagiąć, bo przez ślub ubóstwa zapomniałem, jak się robi dobre interesy. Wielu jest takich, którzy z rachunkami niezbyt dają sobie radę, a zwłaszcza z rachunkami sumienia. Dlatego warto się chwilę nad nimi zatrzymać. Jeśli ktoś nie umie obliczać procentów, może z tym bezproblemowo żyć i nie ma to większego wpływa na jego życie. Chyba, że źle obliczy stężenie procentowe kwasu i wypali sobie dziurę w jakieś części ciała. Jednak jeśli ktoś nie umie robić rachunku sumienia, to całe jego życie duchowe może utracić pewnego rodzaju świeżość. Jak robić rachunek sumienia? Postaram się teraz na to pytanie odpowiedzieć.

Po pierwsze, trzeba mieć na to czas. Musimy pamiętać, że rachunek sumienia jest próbą nawiązania relacji z Bogiem. Od niego zależy nasze wyznanie, choć oczywiście nie ma obowiązku przychodzenia do spowiedzi z listą grzechów na kartce. Jeżeli tak robimy, może to spowodować zbyt dużą koncentrację na sobie kosztem utraty wymiaru relacji. Bywa tak, że na samym początku spowiedzi ktoś zaczyna szeleścić kartką. Gdy jest to uczeń szkoły podstawowej, mogę zrozumieć, że to jeszcze junior w pięcioboju i musi pływać z kołem ratunkowym, ale gdy widzę takie rzeczy u licealisty lub studenta, zaczynam się zastanawiać, czy czasami nie jest on bardziej nastawiony na pranie niż na spotkanie. Spowiedź to nie pralka, a rozgrzeszenie nie wylatuje jak baton z automatu po wrzuceniu odpowiednio wyliczonej ilości grzechów. Widzę nieraz, jak ktoś pierze z dokładnością wybielacza wszystkie plamki i myśli, że to szczyt szczęścia i nieskazitelności. Myślę wtedy: „Czy ty, koleś, chcesz być święty czy raczej doskonały?” Jeśli stwierdza, że chce być doskonały, radzę mu założyć skrzydełka i do nieba, bo na ziemi będzie cierpiał jak chory na AIDS. A jeżeli chce spotkać Boga, to niech na chwilę zapomni o swojej urażonej dumie, cierpieniu i innych tego typu uczuciach, a raczej weźmie pod uwagę cierpienie ludzi, których skrzywdził. Niech pomyśli o boleści Boga, bo w tej właśnie chwili, gdy mu się wydawało, że ten owoc jest wspaniały, On wypluwał z siebie ostanie resztki krwi. Ktoś kiedyś napisał rym, który wydaje mi się dobry, aby zobrazować to, o czym mówię.


Spowiedź to nie sterylne płukanie, lecz relacji nawiązanie,
Rośnie twoja bezczelność, gdy prosisz o nieskazitelność.
To grzeszników obmywanie, a nie dowartościowywanie,
Tutaj musisz widzieć Boga, to jedyna twoja droga.



Zbyt skrupulatne rozdrapywanie ran podczas rachunku sumienia sprawia, że w czasie spowiedzi ktoś może przeoczyć to, co jest istotne – myślę o wyznaniu miłości ze strony Boga, a poza tym jego spowiedź przeciąga się w nieskończoność. Rachunek sumienia ma być przede wszystkim stawaniem w prawdzie wobec Boga. Zatrzymywanie się z mikroskopijną dokładnością nad swoimi grzechami sprawia, że nie potrafimy zobaczyć prawdy o nas samych. I w ten sposób to, co jest istotą rachunku sumienia przestaje być ważne i traci on sens. Spotkałem już kilku tęgich zawodników, których spowiedź trwała kilka godzin. I to nie dlatego, że kapłan zasnął w konfesjonale lub dawał długie nauki, ale dlatego, że ktoś bezustannie, jak karabinek maszynowy, wystrzeliwał swoje przewinienia. Cóż pozostaje później kapłanowi? Nie są to sprawy łatwe i wymagają dużej cierpliwości.

Punktem wyjścia do rachunku sumienia może być Dekalog lub Kazanie na Górze. Te dwa wskazana, które Bóg nam daje, są pewnym fundamentem. Ale nie wolno zatrzymać się tylko na jego wierzchniej warstwie, pobieżnie potraktować to, co zostało w Biblii napisane. Jeżeli ktoś ma takie podejście, może dość szybko dojść do przekonania, że nie ma grzechów. Weźmy na przykład takiego gagatka, który robiąc rachunek sumienia, włożył nos do Księgi Wyjścia i przy dziewiątym przykazaniu mówi sobie: „Jestem czysty, ponieważ nie pożądam, ani żony, ani osła bliźniego swego, ani żadnej jego rzeczy”. A to, że spędza długie godziny łażąc od sklepu do sklepu i ogląda różne odlotowe rzeczy nie mając przy sobie ani grosza, marnując czas i wkurzając sprzedawców, już się nie liczy. Oczy mu się świecą jak psu, który widzi kość, ale nie pożąda, bo przecież w sklepie, to nie bliźniego swego. To samo może dotyczyć Kazania na Górze: „Nikomu oka nie wykłułem i zęba nie wybiłem, więcej grzechów nie pamiętam”. Należy wejść głębiej!

Każde przykazanie czy słowo wypowiedziane na Górze Błogosławieństw jest ewidentną furtką. Kiedy przez nią wchodzimy, dostrzegamy, że stoi ona na straży wielu wartości. Kolejny przykład: piąte przykazanie Dekalogu dotyczy nie tylko uśmiercana ludzi. Zdecydowana większość z nas nie ma w szafie spluwy i nie zabija, co nie znaczy, że nie przekracza tego przykazania. Wiążą się przecież z nim inne czynności: niszczenie swojego zdrowia przez palenie papierosów, marihuany czy nawet ryzykowne jeżdżenie rowerem. Pamiętam, jakie było moje zdziwienie, kiedy jeden z moich przyjaciół zapytał mnie, czy przechodzenie na czerwonym świetle jest grzechem. Przyznam, że miałem wielki dylemat, co mu odpowiedzieć, ale w efekcie końcowym uznałem, że jeżeli ktoś to robi bez namysłu narażając się na wypadek i utratę zdrowia czy nawet życia, to z pewnością jest to grzech.


Bardzo często robiąc rachunek sumienia zadajemy sobie pytanie, czy to, co się stało w moim życiu, to grzech czy jeszcze nie grzech. Wyznaczniki mamy jasne, ale podobnie jak o przechodzeniu na czerwonym świetle Biblia nie pisze na przykład o całowaniu. Bardzo często ktoś przychodzi – nie ukrywam, że dziewczyny częściej niż chłopaki – pytając, czy całowanie się jest dozwolone przed ślubem. Jeden z moich przyjaciół odpowiadał w sposób przewrotny: „Tak, jakby się chciało, to nie można, a skoro nie można, jakby się chciało, to po co?” Poruszamy tu ważną kwestię, która dotyka jakości przeprowadzonego rachunku sumienia. „Gdzie są granice grzechu?” – pytają niektórzy, umęczeni zastanawianiem się, czy to już wpadka, czy nie. Pytanie o granice jest pytaniem o prawo, co już samo w sobie jest niebezpieczne. Podobno jeżeli ktoś pyta o odniesienie prawne, to przestaje w nim płonąć miłość. Pięknie to zostało oddane w filmie Mela Gibsona Pasja. Słowa z Kazania na Górze połączono tam z wydarzeniami Golgoty, gdzie miłość w Jezusie pulsuje najbardziej. Jezus nie wylicza i nie stawia granic. Miłość rozlewająca się na Golgocie jest idealnym dopełnieniem tego, co zostało nam objawione na górze Horeb, gdzie Mojżesz otrzymał przykazania i na Górze Błogosławieństw, którą można nazwać Horebem Nowego Testamentu. Właśnie tutaj Jezus pokazał, że nie chodzi o prawo, które samo w sobie jest martwe i może krzywdzić, ale o miłość. Osoby, które pytają o prawo, zbliżają się do granicy, przyzwyczajają się do tego, co jest po tamtej stronie i pewnego pięknego dnia przejdą bez żadnych skrupułów na drugą stronę. W zakonie kapucynów obowiązuje zasada: „Nie maksimum tego, co dozwolone, ale minimum tego, co konieczne”. Prawne rozwiązania przypominają raczej dzielenie włosa na czworo. Kluczem do odpowiedzi na pytanie o pocałunek, podobnie jak o inne przykazania jest miłość. „Kochaj i rób, co chcesz” – napisał św. Augustyn i już niejeden wolnomyśliciel „wycierał sobie gębę” tymi słowami. Zostało jasno napisane „kochaj”, a więc bądź odpowiedzialny za swoje czyny i patrz, do czego cię to prowadzi. Nie tylko pocałunek, ale i dotyk może sprawić, że ciśnienie pożądania w gościu lub gościówie przekroczy wszelkie normy. „Gdy widzę dziewicę, to ryczę” – można z przymróżeniem oka sparafrazować Golców. Kiedyś, rozmawiając z ziomalami-hardcorowcami, ktoś rzucił hasło, które zapamiętałem: „Nie dotykaj mnie, bo mnie uruchamiasz”. Pytając o grzech należy się zastanowić, co dane działania i postawy we mnie i w innych uruchamiają. Czy to, co robię, pochodzi z miłości i do miłości prowadzi? Idąc jeszcze dalej: czy moje postępowanie sprawia, że ta druga osoba staje się lepsza, czyli bliższa źródła miłości, jakim jest Bóg? I to jest sedno odpowiedzi na pytanie, w jakim kluczu robić rachunek sumienia. Niestety niektórzy z nas nie mają punktu odniesienia, ponieważ kształtowali swoje pojęcie miłości w oparciu o niewłaściwe źródła. Ale to już inny problem, sprawa wykrzywionego sumienia.

Ze względu na osobowy charakter rachunku sumienia kluczem do niego mogą być moje relacje z innymi. W czasie analizy można zapytać siebie: „Co robiłem i myślałem w odniesieniu do Boga? Innych ludzi? Samego siebie?”. Taki sposób przygotowywania się do spowiedzi wydaje się być łatwiejszym, ponieważ posiada tylko trzy punkty odniesienia, a łatwiej nam pamiętać zdarzenia związane z osobami niż przypominać sobie coś w kluczu przykazań, które na pozór niczego nie poruszają w naszym sumieniu. Kiedy patrzymy na ludzi, doskonale wiemy, co przeskrobaliśmy i jak bardzo nas i innych to bolało. Wiele razy spotykałem młodych ludzi, którzy mówili mi, że nie potrafią robić rachunku sumienia, bo nie pamiętają grzechów. Kiedy ich zapytałem o świństwa, jakie uczynili wobec innych, ich usta otwierały się jak puszka Pandory i nie mogli się zatrzymać z oskarżaniem siebie. W ten sposób łatwiej jest zobaczyć, że grzech niszczy nasze relacje i odcina nas od innych. Człowiek popełniający grzech zaczyna się chować przed Bogiem, innymi, a nawet samym sobą, bo nie potrafi spojrzeć sobie w twarz. „Adamie! Gdzie jesteś?” – wołał Bóg, a Adam wpełzł w krzaki i siedział tam jak postrzelone zwierzę. Często wstyd przed innymi jest kluczem do robienia rachunku sumienia. Jeśli ze wstydu nie potrafimy spojrzeć w oczy człowiekowi, którego dotyczyło nasze postępowanie, to z całą pewnością nie jest to dobry objaw. Bardzo ciekawie pokazała to młodzież, z którą tworzyłem musical pt. Krzyż szóstego grzechu. Jeden z aktorów, po zerwaniu owocu przez Ewę, podchodził do upajających się owocem smakoszy i na zasadzie stop-klatki analizował poszczególne etapy następujące po grzechu. Ostatnim z nich był właśnie wstyd. Pokazywał wskaźnikiem laserowym smutną twarz, odwrócenie się plecami do siebie itd. Na koniec tej sceny Ewa śpiewała:


Nie tak miało być,
Chcieliśmy inaczej;
Miłość jedna przecież jest,
Nie ma wielu znaczeń.

Gdy miłością nazwiesz to,
Co miłością nie jest,
Wtedy jawnie czynisz zło,
Chociaż tego nie wiesz.



Rachunek sumienia powinien obejmować nie tylko nasze złe czyny. Jezus na sądzie ostatecznym nie będzie nas pytał tylko o to, co zrobiliśmy złego, ale zapyta także o dobro, którego nie zrobiliśmy. Czy daliście mi pić, jeść, czy odwiedziliście mnie w więzieniu? Mamy przed sobą całą gamę możliwości czynienia dobra, które jesteśmy wezwani podjąć, a jednak z różnych powodów nie robimy nic. Przypomina mi się sytuacja, kiedy wraz z jednym bratem wracaliśmy autostopem z Europejskiego Spotkania Młodych, organizowanego przez ekumeniczną wspólnotę braci z Taizé, które odbywało się w Wiedniu. Staliśmy na mrozie kilka godzin, a autobusy wypełnione chrześcijanami przejeżdżały obok nas i nic. Bo byłem podróżnym… Przecież obok nas żyją ludzie potrzebujący pomocy i musimy się na nich otworzyć, tego wymaga chrześcijańska miłość, a jej brak należy traktować jako przewinienie.
Od czasu, gdy nauczyłem się grać na gitarze, a było to już jakieś 20 lat temu, różni ludzie zapraszają mnie, abym im trochę pośpiewał. Fałszuję jak wykwalifikowany afon, ale słuchają i bywa, że są zachwyceni. Kiedyś po takim koncercie podszedł do mnie ojciec trójki dzieci i powiedział, że przeraziłem go tym, co zaśpiewałem i o czym mówiłem. Zdziwiłem się bardzo, bo tytuł koncertu był: Całuj mnie pocałunkami swoich ust i wszystkie piosenki mówiły o szalonej miłości Boga. Jego przerażenie nie wynikało z tytułu koncertu, ale z faktu, że mężczyzna ten uświadomił sobie, że wszystko, co do tej pory robił dla innych, nie płynęło z miłości, ale z wyrachowania. Nawet swojego poświęcenia dla dzieci i żony nie mógł odczytać w kluczu miłości. Mówił: „Uświadomiłem sobie, że kiedy stanę przed Bogiem i On zapyta mnie o miłość, pokażę mu puste ręce”. Bo byłem…, a nie daliście mi…

Jak już zostało powiedziane, rachunek sumienia nie może być taplaniem się w swoich grzechach. Może być w nim też miejsce na podziękowanie Bogu za dobro, które w naszym życiu się dzieje. Musimy mieć świadomość, że miłość Boga i sposób, w jaki na nas patrzy są ważniejsze. Bóg chce w nas widzieć dobro. Guy Gilbert, ksiądz pracujący z gangami w dziewiętnastej dzielnicy Paryża, w jednej ze swoich książek przytacza arabskie przysłowie: Gdy spojrzysz człowiekowi głęboko w serce, z pewnością zobaczysz w nim promień słońca. Jeśli potrafimy zobaczyć dobro w drugim człowieku, to tym bardziej widzi to ten, który sam jeden jest dobry. Dlatego warto rozpoczynać rachunek sumienie od przyjrzenia się temu dobru, jakie Bóg czyni naszymi rękami i podziękować mu za nie. Pięknie mówi o autor jednego z psalmów:


Ty utkałeś mnie w łonie mej matki.
Dziękuję ci, że mnie stworzyłeś tak cudownie,
godne podziwu są Twe dzieła.
I dobrze znasz moją duszę,
Nie tajna ci moja istota,
Kiedy w ukryciu powstawałem
utkany w głębi ziemi.
Oczy twe widziały me czyny
I wszystkie są spisane w twej księdze…
(Ps 139, 13b – 16a)



Nie możemy zapomnieć, że zostaliśmy stworzeni z miłości do miłości i że tylko miłość, jako największe dobro, pozostanie. Dlatego w przygotowaniu do miłosnego spotkania w sakramencie miłosierdzia, zanim zapytamy o brak miłości, musimy zapytać też o jej obecność w naszym życiu. Bóg nie jest przecież policjantem, który czyha z pałką w ręku na nasze przewinienia, ale kochającym i wyrozumiałym ojcem. W przypowieści o miłosiernym ojcu przytoczonej przez ewangelistę Łukasza, ojciec ów nie pyta o grzechy, ale cieszy się z dobra, jakie zaczęło kiełkować w sercu jego syna. Podobnie i Bóg cieszy się z każdego przejawu dobra, który rodzi się w naszych sercach.

Na koniec pozostaje pytanie, jak konkretnie, technicznie robić rachunek sumienia. Kiedyś zapytałem dzieciaki w przedszkolu, jak najlepiej wyznać miłość swojej ukochanej. Jeden pięciolatek był rewelacyjny: „Najpierw należy się ładnie ubrać, schować się za rogiem, a kiedy idzie ukochana osoba, należy wyskoczyć i wszystko jej wyznać”. Przyjmijmy, że sakramentalne spotkanie jest owym miłosnym wyznaniem tego, co trudne i tego, co piękne. Myślę, że rzeczywiście należałoby się schować w ustronnym miejscu i dać sobie czas na przemyślenie wszystkiego, co się w naszym życiu wydarzyło od ostatniej spowiedzi. „Conscientia” – proszę nie mylić z filmem Constantin, ani z nazwą jakieś metalowej kapeli – tym określeniem w dawnych czasach, kiedy wasze babcie były panienkami, nazywano rachunek sumienia. Gdy weźmiemy do ręki słownik łaciński, zobaczymy, że pod tym słowem kryje się nie tylko kalkulacja, ale przede wszystkim świadomość. Dlatego też nasz rachunek sumienia ma być zarówno przypomnieniem sobie grzechów, jak refleksją nad naszym życiem.


Oto kilka technicznych uwag, krok po kroku:

  1. Aby powierzyć ten czas Bogu, dobrze jest zacząć od znaku krzyża i modlitwy do Ducha Świętego, który może nam dać takie światło, że oświetlenie na Przystanku Woodstock wysiada, choć rzeczywiście jest dobre. Ma to być krótka modlitwa wyrażona własnymi słowami.
  2. Następnie warto podziękować Bogu za wszystko dobro, które działo się naszym życiu i które uczyniliśmy dla innych.
  3. Kolejnym krokiem jest pochylenie się nad tekstem biblijnym. Katechizm Kościoła Katolickiego (dla tych, którzy nie wiedzą – to taka gruba niebieska księga, gdzie zostały zawarte wszystkie najważniejsze prawdy wiary) zaleca, aby odwoływać się nie tylko do Dekalogu czy Kazania na Górze, ale by starać się brać pod uwagę także nauczanie apostołów zawarte w listach. Ośmielę się dodać, że najpierw trzeba je znać, tzn. wysilić się trochę i poczytać Biblię. Czytane Słowo, które jest jak miecz obosieczny, pokaże nam wszystko to, co było złe i niegodne miłości Boga.
  4. Ważne jest, aby najpierw przypomnieć sobie rzeczy najważniejsze, a później to, co wydaje się mniej ważne. Musi być zachowana pewna gradacja. Jednym słowem, najpierw wielbłądy, a później komary. Jeśli tego nie zrobimy na rachunku sumienia, to później trudniej nam będzie zachować odpowiednią hierarchię przewinień na spowiedzi. Możemy zastanowić się, który z przypominających się nam grzechów jest najtrudniejszy i daje nam najwięcej popalić. Bo właśnie ten może być wzięty na tapetę podczas spowiedzi i być przedmiotem naszego wysiłku duchowego przez najbliższe tygodnie.
  5. Kiedy już to wszystko uczynimy, trzeba podziękować Duchowi Świętemu za pomoc i poprosić o dobre przeżycie spowiedzi.
  6. Na koniec marsz do spowiedzi.

Przy okazji rachunku sumienia nie można pominąć żalu za grzechy. Te dwa pojęcia łączą się ze sobą jak rymowanie ziomali z ich życiem, to znaczy jedno jest wyrazem drugiego.


2. Nie tylko dla pampersiaków, czyli żal za grzechy

W piosence pt. I nie zmienia się nic Peja śpiewa: Niczego nie żałowałem, choć żałować chciałem, kolejny pijany balet… Myślę, że wielu młodych ludzi utożsamia się z tymi słowami odsuwając od siebie to, co można nazwać żalem za popełnione czyny, bo przecież jakoś trzeba żyć, a żałowanie za popełnione czyny jest domeną mięczaków i tak właściwie przyznaniem się do błędu i słabości. Nieraz zdarzyło mi się zapytać kogoś, kto przyszedł do spowiedzi: „Żałujesz?”– w odpowiedzi słyszałem podbramkowe „Nie”. Dlaczego podbramkowe? Dlatego, że jednym z warunków dobrej spowiedzi jest żal za grzechy. Teraz zatem kilka słów o tym, bez czego nie można uzyskać rozgrzeszenia.

Warunkiem pojawienia się w człowieku żalu za grzechy jest uznanie, że popełniony czyn jest rzeczywiście złem. Nic nie można zrobić, jeśli człowiek nie widzi lub nie chce zobaczyć, że jego postępowanie jest złe. W takiej samej sytuacji jest alkoholik, który na początku leczenia musi uznać, że ma problem. Bardzo często ktoś deklaruje, że jego postępowanie jest „w porzo”. Przypomina ślepca, któremu trzeba namacalnie wszystko pokazać, aby uznał, że nie widzi. I w tym momencie zaczynają się gruszki w pokrzywach. Młodzi ludzie nie chcą żałować, bo wydaje im się, że to, co zrobili, było koniecznością – jedyną z możliwych decyzji, największym dobrem, jakie mogli w danej chwili wykonać. Rzeczywiście grzech jawi się zawsze jako dobro. Nie od parady diabeł jest nazywany ojcem kłamstwa. Można powiedzieć, że to specjalista od efektów specjalnych, spec od reklamy. Człowiekowi wydaje się, że kupuje najlepszy towar po promocyjnej cenie, a tak właściwie kupuje bubel i płaci za niego kupę kasy. Zawsze znajdzie się sposób, aby przekonać go, że to zakup jego życia. Jeżeli ktoś chce się przekonać, jak to hula, niech spróbuje porozmawiać z panienką, która mówi, iż z miłości poszła z kimś do łóżka albo z facetem, który kradnie, bo mu się wydaje, że zakład go skubie, a on tylko stara się wyrównać wyrządzone szkody. Bywa, że przekonanie o słuszności swoich wyborów jest tak wielkie, że jegomość odchodzi od konfesjonału bez rozgrzeszenia. Nie mogę przecież nazwać zła dobrem, a dobra złem. Jako księdzu nie wolno mi powiedzieć w konfesjonale: „Jak wspaniałe są twoje grzechy”. Jeżeli ktoś odchodzi, boli mnie to, ale nie mogę bez żalu za grzechy dać rozgrzeszenia. Oj, bywało, że zanim mi się udało kogoś przekonać i ukazać, że to, co robi jest „robieniem pod siebie”, musiało upłynąć trochę czasu i mojego potu. Jest to niesamowicie trudne, ponieważ ludzie nie chcą wierzyć, że to, co mówi Bóg, jest prawdziwe, natomiast starają się uznawać za prawdziwe np. to, co podają media.

Kiedyś poszedłem odwiedzić mojego kumpla, który ma trzynastoletnią siostrę i przeraziłem się. Nie dlatego, że siostra była chora na trąd! W jej pokoju były stosy kolorowych gazet, które zalegają tonami w kioskach i księgarniach. Uświadomiłem sobie, że ta dziewczynka już od trzynastego roku życia kształtuje sobie obraz miłości, jaki zostaje przedstawiony w tych gazetach. Kiedy będzie miała lat osiemnaście, będzie kupowała gazety dla trochę starszych panienek, a gdy dorośnie nadal będzie kupowała gazety dla panienek już niebudzących podejrzeń. Jej wizja miłości będzie gazetowa, a jak wiadomo, to, co zrobione z papieru szybko płonie i jest nietrwałe. I jak ją później przekonać? Czym się karmisz, tym plujesz! A pytanie pozostaje: czy żałujesz?

Jeżeli ktoś przychodzi widząc, że narobił ambarasu, już jest dobry punkt wyjścia. Nie trzeba go przekonywać, bo sam dostrzegł, że wyrządził zło i ktoś przez to cierpi. Skutkiem każdego grzechu jest cierpienie. Prędzej czy później ktoś za to zapłaci, nieraz najwyższą cenę – swoje życie. Kiedyś przyszedł do mnie chłopak, którego dziewczyna popełniła samobójstwo. Nie mógł sobie wybaczyć, ponieważ przez kilka miesięcy oszukiwał ją, że jest między nimi wielka miłość i zapewniał o swoim uczuciu, a w rzeczywistości spotykał się z jej koleżanką. Można powiedzieć: klasyczny przykład zdrady. Tylko że reakcja dziewczyny nie była klasyczna. Zło wypływające z grzechu jest widoczne natychmiast i wzbudza cierpienie. Czasem nie widać tego cierpienia i dopiero później okazuje się, jak bardzo ktoś przez to cierpiał. Może być i tak, że jedyną osobą, która widzi ten grzech i cierpi, jest Bóg. To nie jest cierpienie fizyczne, ale cierpienie odrzuconej miłości, zerwanej relacji.


Poczucie winy jest głosem sumienia, który prowadzi do rzeczywistego nawrócenia. Zaczyna się od tego, że człowiek nie oskarża innych, ale kieruje palec w swoją stronę. Kiedy Adam popełnił grzech, winę za swój czyn zwalił na Ewę. Często i my w konfesjonale za nasze grzechy obwiniamy wszystkich świętych Pańskich. Winni są rodzice, nauczyciele i Stowarzyszenie Chińskich Ręczników, ale nie ja, bezskrzydełkowy aniołek, anarchista nie uznający żadnych praw. Nie potrafimy powiedzieć, że to nasza wina i wziąć odpowiedzialności za to, co zrobiliśmy. A gdzie postawa dojrzałego człowieka, który chce za złe słowa, myśli i czyny ponieść konsekwencje? Każdy z nas popełnia błędy, ale nie wszyscy się do nich przyznajemy. Kiedy człowiek w poczuciu odpowiedzialności przychodzi do Boga i mówi: „To moje dzieło, sam zła nie naprawię, proszę Ciebie, Boże, o pomoc”, wówczas uzyskuje przebaczenie. Ilekroć człowiek autentycznie żałuje, wiedząc, że grzech przeciął nić miłości łączącą go z Bogiem, to sam akt takiego żalu odpuszcza człowiekowi grzechy.

W temacie żalu za grzechy warto powiedzieć o dwóch jego rodzajach. Pierwszy z nich to żal doskonały, to znaczy żal ze względu na miłość. I tu pojawia się prosta matematyczna proporcja: Bóg jest nieskończony i darzy każdego z nas nieskończoną miłością. Człowiek – wprost przeciwnie. Jego miłość w porównaniu do tej nieskończonej jest bardzo mała. Jednak gdy spojrzymy na osoby cierpiące z faktu odrzuconej miłości widzimy, jak bardzo to boli. Kiedyś jeden z moich przyjaciół zaprosił mnie na osiemnastkę. Impreza się toczyła, a ja przypadkowo wszedłem do pokoju, gdzie na kanapie siedziała dwudziestoletnia dziewczyna i płakała jak małe dziecko. Ktoś próbował ją pocieszać i widać było, że nie wie, co ma mówić. Już chciałem wyjść, gdy dziewczyna na cały głos w ogromnym bólu zawołała: „Ale dlaczego on mnie zostawił?!”. Kiedy grzeszymy, Bóg, podobnie jak biblijny Dawid, chodzi i cierpi pytając, dlaczego to robimy i dokąd zawiodły nas ścieżki grzechu. Wracając do matematyki, chcę pokazać, że ból Boga doświadczającego odrzucenia miłości jest nieskończenie większy niż ten, który my odczuwamy dostając od kogoś kosza. I jeśli jesteśmy świadomi tego bólu i żałujemy mając przed oczyma to Boże cierpienie, dotykamy żalu doskonałego. Skoro człowiek nie widzi cierpienia zesłanego na drugą osobę przez wybór grzechu, pozostaje tylko pokazać mu ten ból. Niektórzy mówią, że nie żałują żadnego ze swoich czynów, ponieważ one nie wyrządziły nikomu krzywdy. Nikogo nie krzywdzę, kiedy nie idę w niedzielę do kościoła lub gdy robię coś, co druga osoba akceptuje i czego chce. Pozostaje jednak odniesienie do Boga, który cierpi przed odrzucenie miłości. Aby mieć taki żal, trzeba być świadomym szalonej miłości Boga. Taki żal gładzi grzechy, a w wyjątkowych sytuacjach jest wystarczający, aby wejść do Królestwa Niebieskiego.

Drugi rodzaj żalu jest nazywany niedoskonałym. Człowiek żałuje, bo już doświadczył konsekwencji prawa Bożego. Jeżeli ktoś widzi, jakie skutki ma grzech i jakie spustoszenie czyni wokół nas i żałuje, wówczas przyjmuje taką postawę. Patrząc na siebie, może już mieć siebie dość, widzi, jak grzech go niszczy i żałuje. Czasami ktoś żałuje, ponieważ się boi, co będzie dalej i jak ta historia się skończy. Kiedyś jedna dziewczyna opowiadała mi, jak zaczepiona przez obcego faceta, dała się zaprosić na kawę. Kiedy gość w kawiarni zaczął ją całować, uciekła, bojąc się, że może się coś więcej zdarzyć. Człowiek żałuje, bo się boi.

Grzech ma strukturę prądu. Wydaje się nam, że jak dotkniemy, to trochę potrzepie i puści. Sytuacja zaczyna się komplikować, kiedy nie puszcza, wciąga i wtedy człowiek zaczyna się bać i robi wszystko, aby się oderwać. Wcale nie przejmuje się, że przez grzech zniszczył relację z Bogiem, lecz boi się o swój własny tyłek i nie wie, co ze sobą zrobić. Wtedy zaczyna się żal niedoskonały zrodzony ze strachu. Taka osoba widzi, że to już nie przelewki i trzeba coś ze sobą zrobić, bo inaczej zniszczy siebie i innych. Chodząc wieczorami po Krakowie można spotkać młodych ludzi pijących na Plantach tanie wino. Pewnego razu, przechodząc z tamtędy z kolegą, usłyszałem pozdrowienie słowami „Ave satan”. Oczywiście mam już na to przygotowaną odpowiedź: „Jakbyś wiedział, co szatan potrafi zrobić z człowiekiem, to byś zapełnił pampersa” – na potrzeby tej książki cytuję wersję złagodzoną. Młodzi ludzie, doświadczając siły zła, widzą, co się z nimi dzieje i zaczynają się bać. Żal niedoskonały pojawia się, kiedy ktoś zaczyna się bać samego grzechu lub kary, którą za ten grzech poniesie. Trzeba jasno podkreślić, że każdy, kto żałuje trzęsąc portkami przed wiecznym potępieniem, przeżywa żal niedoskonały. Jest to żal z Panem Bogiem w tle, ale bez odniesienia do Jego miłości. Bywa, że w trakcie spowiedzi muszę komuś tłumaczyć, że żal jest kwestią dostrzeżenia Boga jako osoby, jako miłości. Żałuję ze względu na Ciebie, Boże, i również ze względu na Ciebie chcę zmienić moje życie.


3. Ładne zęby psa, czyli postanowienie poprawy

Prostą konsekwencją żalu za grzechy jest postanowienie poprawy. Kto doświadczył druzgocącej siły zła i ma jej świadomość, nie chce tak dalej żyć. Ewangelia pokazuje piękne przykłady takiej postawy. Jednym z nich jest historia marnotrawnego syna, zamieszona w Ewangelii św. Łukasza. Jego pragnienie wolności i samodzielności było na pozór dobre. Jednak okazało się, że idące za nim decyzje doprowadziły go do krawędzi rozpaczy. Na skutek tych wyborów pojawiło się zło i przerosło wytrzymałość tego młodego człowieka. Kiedy przyszła refleksja, postanowił: Iluż to najemników ma pod dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca (…). Wiele razy spotykałem młodych ludzi, którzy doświadczając zła nie zdecydowali się na zostawienie dotychczasowego sposobu życia. Jeden z byłych pseudo-kibiców opowiadał mi, że pragnienie zmiany obudziło się w nim, gdy przed którymś meczem dostał pałką w głowę. Zakrwawiony prosił ludzi o zwykłą wodę do przemycia rany. „Nikt mi nie rzucił butelki z wodą, a kumple uciekli” – mówił. Postanowienie poprawy jest decyzją na zmianę, która w konfesjonale wyraża się przez jasne i konkretne postanowienia i wytyczne na najbliższy czas. Człowiek musi widzieć perspektywę na przyszłość. Jeżeli jest źle, muszę zrobić coś, co wprowadzi mnie w obszar dobra. Często młodzi ludzie przychodzą i mówią, że od lat mają te same grzechy i nic się nie zmienia. Kiedy proponuję im pewne konkretne zmiany dotyczące ich życia, są zdziwieni, że sami na to nie wpadli. Postanowienie poprawy nie jest łatwe, ponieważ bardzo często wymaga wysiłku, który nie zawsze osoba uwikłana w różne przyzwyczajenia i grzechy chce podjąć.

Kiedyś przyszedł do mnie taki krótkodystansowiec. Dredy na głowie, zakolczykowany i szukający stałego kierownika duchowego. Był rozgrzany jak cegła i gorący jak piec. Zaczął opowiadać, jak doświadczył Boga i jak bardzo chce zostawić stare życie. Oczywiście i ja się rozkręciłem, bo zawsze to jedna owieczka więcej. No, może w tym przypadku to jeden baran więcej, ale przecież co sztuka, to sztuka. Zaproponowałem mu sakrament pojednania i konkretną pracę na sobą i wtedy... wymiękł. Widziałem, jak mu skrzydełka opadają i jak nikłe było u niego postanowienia poprawy. Ostatecznie zmienił spowiednika i wiem, że zamiast zabrać się do roboty, do dzisiaj szuka nowego kapłana. Jeżeli ktoś szczerze chce się zmienić, zaczyna powoli, ale systematycznie wychodzić z opresji. Nie przychodzi to łatwo, ale jest widoczne i trzeba takiej osobie pomóc przez dostrzeganie w jej sercu małych promyków słońca, które z całą pewnością zauważa Bóg. Nam, ludziom, wydaje się czasem, że jeżeli udowodnimy komuś, jak bardzo jest zły, to najlepiej wyręczymy Pana Boga. A jest wprost przeciwnie. Pan Bóg mówi każdemu: „Jest w tobie dobro, za ciebie zginąłem, kocham cię”. Nie można krzyczeć na kogoś, kto przychodzi do spowiedzi i jest tak umęczony grzechem, że ledwo stoi na nogach.

Maria Montessori pracująca z dziećmi ulicy opowiadała kiedyś pewną przypowieść, która dobrze oddaje, jak Bóg patrzy na grzesznika miotającego się w bólu i ocierającego o śmierć:
Na ulicy leży zdechły pies. Przechodzą ludzie. Jedni zatykają nos, bo nie chcą czuć zapachu rozkładającego się mięsa, inni odwracają głowę z obrzydzeniem na widok robactwa zjadającego psa. Obok psa przechodzi Jezus. Przygląda mu się uważnie i ku zdziwieniu gapiów mówi: „Jakie ten pies ma ładne zęby”.

Bóg chce zobaczyć w człowieku to, co piękne i na tym budować jego życie. Dostrzeżenie dobra w człowieku jest umocnieniem pragnienia jego poprawy, a zarazem gwarantem, że człowiek zobaczy w swoim życiu coś więcej niż tylko grzech i zacznie pragnąć tego, co piękne. Zasada jest prosta: jeżeli masz mercedesa w garażu, nie będziesz oglądał się za zardzewiałym maluchem. Pewna kobieta przyprowadziła do mnie przyjaciela będącego o krok od rozpaczy. Jego życie już od kilku lat przypominało pole minowe, na którym ginęło wszystko, co dawało mu radość. Utrata pracy, odejście bliskiej osoby, w końcu wypadek samochodowy. Zrozumiał, że musi coś zmienić, bo bez Boga dalej nie zrobi nic i że sam nie pozostaje bez winy. Gdy rozmawialiśmy, zauważyłem, że jest w nim lęk, jak Bóg oceni wszystko, co się stało w jego życiu. W jego przypadku refleksja przyszła po kilku latach, ale może się zdarzyć, że ktoś mając osiemnaście lat dochodzi do przekonania, iż musi zmienić swoje życie, bo jeśli tego nie zrobi, to przeleci mu ono między palcami. W takiej sytuacji kapłan w konfesjonale powinien pomóc wyzwolić pragnienie przemiany, ofiarować impuls nadziei, zostawić jakiś duchowy pokarm, którym można się karmić po wyjściu z konfesjonału. Gdy odkrywamy, że w oczach Boga nie jesteśmy przegrani, budzi się w nas nadzieja i pragnienie zmiany. Zaczynamy wierzyć, że nie musimy być tacy, jacy jesteśmy.


4. Powrót do harmonii, czyli wyznanie grzechów.

Nic nie wskazywało, że będzie to spowiedź mojego życia. Zaczęło się niewinnie: „Czy ojciec ma czas, aby mnie wyspowiadać?”. Wziąłem to na klatę odpowiadając: „Pewnie, że mam”. Nie wiedziałem, że ta spowiedź potrwa kilka godzin. Dla mnie był to test cierpliwości i zaufania Panu Bogu. Dla tej osoby szansa zostawienia grzechów, które trudno wypowiedzieć na głos. Myślę, że wielu ludziom trudno jest mówić o swoich grzechach, co sprawia, że chcą tę część spowiedzi jak najszybciej mieć za sobą. Grzech staje się na ten czas potworem, z którym nikt nie chce się spotkać. Najczęściej ktoś z zakrytymi oczyma szybko wypowiada grzechy, a później milczy, tak jakby za chwilę miała spaść gilotyna. Często widzę strach w oczach młodych ludzi, którzy oczekują na pierwsze wypowiedziane słowa. Nie dziwię się, ale chcę przypomnieć, że wyznanie grzechów jest jednym z ważnych elementów sakramentu pojednania i nie można go traktować jako zła koniecznego. Wszystkie wyznane grzechy są zatapiane w ogromie Bożego miłosierdzia i przez rozgrzeszenie kapłana są odpuszczane. Te, które świadomie i dobrowolnie nie są wyznane, jeżeli są ciężkie, sprawiają, że spowiedź jest świętokradzka i nieważna. Powstaje pytanie: jak wyznawać swoje grzechy, aby niczego nie pominąć i nie przeoczyć?

Warto przed wyznaniem win powiedzieć kilka słów o sobie. Ma to swoje znaczenie głównie dla kapłana: informuje go, kto klęczy za kratkami, kiedy ostatni raz ten ktoś był u spowiedzi i czy wypełnił zadaną pokutę. Już po tych kilku słowach widać, jaka jest postawa tej osoby wobec sakramentu. Gdy penitent na początku spowiedzi wygłasza ustalone formułki i to jeszcze w sposób maszynowy, to już sam początek tego spotkania z Bogiem jest zupełnie „wyprany” z relacji osobowej. Przecież można inaczej, choćby tak: „Panie Boże, bardzo Cię kocham. Ostatni raz spotkałem się z Tobą miesiąc temu. Kapłan, którego postawiłeś na mojej drodze prosił mnie, abym zbliżył się do Ciebie przez tekst 2 Listu św. Pawła do Koryntian. Poprzez lekturę tego fragmentu doświadczyłem namacalnego działania Słowa Bożego w tym i tym aspekcie mojego życia. Jednak w ostatnim czasie znów nie udało mi się zapanować nad sobą, nad moim ułomnościami, za co chcę Cię teraz przeprosić, bo wiem, że w ten sposób odgrodziłem się od Twojej miłości.” Informacja ta sama, natomiast sposób powiedzenia oddaje świadomość spotkania z żywą osobą Jezusa Chrystusa, a nie z wymiarem sprawiedliwości i kary. To jest przesiąknięte miłością!
Wyznane grzechy Bóg zabiera i przestają mnie one obciążać. Bóg kocha mnie tak bardzo, że jest mi w stanie wybaczyć wszystko, jeżeli tylko będę potrafił się do tego przyznać i prosić o przebaczenie. Nie da się oczywiście pominąć elementów kary, bo sakrament pojednania jest spojrzeniem na siebie w prawdzie, a to zawsze jest związane ze sprawiedliwością. Pokuta ma aspekt kary, ale w znaczeniu, jakie znajdujemy w Piśmie Świętym: Pan Bóg mówi, że tych, których kocha, karci i ćwiczy. Trudno to sobie uzmysłowić, gdy za pokutę mamy odmówić 7 razy „Zdrowaś Mario”. Pokuta przybiera czasem formę konkretnych działań. Raz kazałem dorosłemu mężczyźnie kupić zaraz po spowiedzi kwiaty swojej żonie, wręczyć jej i podziękować za 10 lat wspólnego życia. Ze zdziwieniem powiedział: „To najpiękniejsza pokuta, jaką kiedykolwiek dostałem”. Ale musimy pamiętać, że pokuta to nic w porównaniu z grzechem, jaki uczyniliśmy, jest niewspółmierna do zła wyrządzonego przez nas Bogu i ludziom. Jeżeli jednak jej nie odprawiamy, oznacza to, że nie ma w nas chęci, by się zmieniać, nie ćwiczymy naszej woli. Trudno wtedy spodziewać się, że sakrament stanie się dla nas miejscem rozwoju duchowego.


5. Koń za konia, czyli zadośćuczynienie

Wielu młodych ludzi, mówiąc o pokucie, wyobraża sobie biczowników ubranych w siermiężne wory i zmierzających do Jerozolimy, Canossy lub Częstochowy. Oczywiście w historii chrześcijaństwa było wielu racjonalizatorów, którzy potrafili sobie uprzykrzyć życie. Dziś takie praktyki pokutne są dla nas niezrozumiałe albo nawet śmieszne. Taki Szymon Słupnik wlazł na słup i siedział na nim do końca życia. Dowcipnisie zaczynają zaraz uruchamiać swoją wyobraźnię i pytać, jak Szymek załatwiał swoje „potrzeby filozoficzne” albo jak spał i kto mu donosił jedzenie. Bo przecież nie można uwierzyć, że karmił się deszczem i komarami. Pamiętam, jak w szkole średniej z kolegami, którzy zawsze mieli pod górkę do kościoła, analizowaliśmy na lekcji języka polskiego arcydzieło literatury jakim jest Legenda o świętym Aleksym. Nauczycielka prowadząca lekcję nie mogła sobie z nami dać rady. Grono szyderców nie umiało się powstrzymać od kąśliwych uwag na temat jego spania pod schodami i jedzenia odpadków ze stołu wielkiego pana. Gdy kobieta powiedziała, że takie życie miało być cnotą, moi koledzy podziękowali. To było kilkanaście lat temu, a co dopiero teraz, kiedy wszystko ma być szybko, lekko i bez bólu. Dlatego też bardzo trudno mówić dzisiaj o jakichkolwiek formach pokuty, a przecież jednym z elementów sakramentu pojednania jest pokuta.

Pokuta jest zadośćuczynieniem za grzechy. Osoby dotknięte naszym złym postępowaniem doświadczają cierpienia. Dlatego należy zrobić wszystko, co jest w naszej mocy, aby to cierpienie naprawić. Jeżeli ukradłeś konia, to musisz go oddać. Jeżeli już nie masz konia, bo wyciągnął kopyta, trzeba oddać równowartość straty. Nawet w przypadku takich grzechów jak obmowa lub oszczerstwo można w sposób współmierny naprawić wyrządzone krzywdy, na przykład mówiąc o drugiej osobie w sposób pozytywny. Kiedy mówię o tym w konfesjonale, są ludzie, którzy protestują i mówią, że tak nie potrafią. Jeżeli ktoś potrafi niszczyć dobre imię innej osoby, często w sposób perfidny, to powinien się przełamać i starać się to naprawić. Nie jest to takie proste w przypadku grzechów niewymiernych. Bo jak zadośćuczynić w przypadku zazdrości? Można się wtedy pomodlić za osoby, którym się zazdrościło – nie zostawić sprawy bez zadośćuczynienia, wymaga tego przecież sama sprawiedliwość. Grzech osłabia nas samych, a także niszczy relację z drugim człowiekiem i z Bogiem. Rozgrzeszenie usuwa grzech, ale nie przywraca porządku tam, gdzie grzech poczynił zniszczenia. Grzesznik, który się podniósł, musi jeszcze odzyskać pełną sprawność duchową. Dlatego musi zrobić coś więcej, by naprawić swoje winy. Właśnie to naprawianie jest nazwane zadośćuczynieniem lub pokutą.

Pokuta nałożona przez spowiednika powinna uwzględniać osobistą sytuację tego, który się spowiada i mieć na celu jego dobro duchowe. Musi ona odpowiadać ciężarowi popełnionego grzechu i być pomocą w jego przezwyciężeniu. Nieraz mówię facetom, którzy się pokłócili ze swoimi dziewczynami, aby przeprosili lub zabrali niewiastę na dobre lody. Trochę to boli, bo kieszeń nie jest studnią bez dna, a z drugiej strony na nowo odbuduje relację z kimś, kogo się skrzywdziło słowami. Możliwości jest wiele. Właściwie każda rzecz wymagająca wysiłku może być wykorzystana. Nawet powiedzenie komuś, że się go kocha, gdy się mu tego nie mówiło, a jest to prawdą, może być dobrą pokutą. Ktoś kiedyś powiedział, że pokuta może być przestrzenią, na której swobodnie możemy rozwinąć naszą wyobraźnię w praktykowaniu miłości! Takie pokuty nie pozwalają nam zapomnieć, że sakrament pojednania zawsze odwołuje się do relacji osobowych. Nawet kiedy za pokutę odmawiamy modlitwę czy adorujemy Jezusa, czynimy to w kontekście osób, a nie w odniesieniu do tradycji czy prawa – „Bo zawsze za pokutę dostaję litanię lub cząstkę różańca”. Ma ona także wymiar podziękowania Bogu za dar przebaczenia i możliwości na nowo przeżywania z Nim przyjaźni. Dlatego pokuta nie może być zbyt ciężka. Gdy przychodzimy do konfesjonału, mamy mieć świadomość, że otrzymujemy przebaczenie za darmo i wracamy do przyjaźni z Bogiem tylko z powodu Jego ogromnej miłości, a nie swoich wysiłków. Ma nam to jeszcze bardziej uświadomić, że zadośćuczynienie jest możliwe dzięki ofierze krzyżowej Chrystusa – sami nie możemy nic. Grzech i zadośćuczynienie nie są sobie równe. Nie można przecież cofnąć gwałtu czy przywrócić życia człowiekowi, który został zabity z powodu nienawiści i chęci zemsty. Sami nie jesteśmy w stanie wskrzesić życia tam, gdzie przyszła śmierć. Tylko Jezus ze swoją miłością może dotknąć ludzkiego serca i przywrócić mu pokój.


Jest to fragment książki: Spowiedź jest spoko, Kraków 2006. Wyboru fragmentów dokonał Autor.